16 kwietnia 2014 By TRAVEL With 9467 Views

Była Barcelona i był maraton.

12 marca 2014 roku obchodziłem 39. urodziny. Ostatnie przed „zmianą kodu”. Należało więc uczcić je w sposób odpowiedni dla sytuacji. Tym razem padło na Barcelonę i maraton w niedzielę, 16 marca. 

Z uwagi na piłkarskie zainteresowania mojej córki oraz jej sympatię dla „blaugrany”  wybór Barcelony dodatkowo się „tłumaczył”. Zwłaszcza, że tego dnia wieczorem Barca miała grać z Osasuną. Nie mogliśmy więc jechać w inne miejsce.

13 marca wpakowaliśmy się z rodziną – tj. ja, żona, córka i kolejna w brzuchu 🙂 – w samolot i po przesiadce w Budapeszcie znaleźliśmy się w Barcelonie. Na lotnisku El Prat oczekiwał na nas Grzegorz z małżonką i już razem kolejką oraz metrem udaliśmy się do hotelu. Jeśli chodzi o sprawy logistyczno-biletowo-hotelowe-itp., pewnie kiedyś napiszę oddzielną notkę, z pewnością bowiem kilka TIPÓW przyda się nie tylko tym, którzy wybierają się na sam bieg.

1

fot. Przemek Sajewski

Dwa dni przed biegiem – oczywiście odpoczynek, czyli… jak to w naszym przypadku bywa intensywne zwiedzanie, głównie na nogach. Po kolei… wzgórze Montjuic (zabytki, parki oraz to, co pozostawiła olimpiada, zjazd do port Vell – polecam niezły dreszczyk emocji nawet dla kogoś, kto często korzysta z kolei linowych w górach, oceanarium, Barceloneta, Łuk Tryumfalny, plac Hiszpański i fontanny… Sobota to La Rambla, markety La Boqueria i Santa Catherina, Barri Gothic, La Ribera, El Raval, Passeig de Grácia z Casa Batlo i Casa Mila (niestety dom osłonięty jest rusztowaniami, więc nic nie można zobaczyć), na koniec dnia Sagrada Familia. Już samo zwiedzanie było więc niezłym maratonem.

(fot. Przemek Sajewski)

(fot. Przemek Sajewski)

Tutaj jednak będzie pierwszy TIP. Polecam odebrać pakiety przed rozpoczęciem zwiedzania. Znajdziecie w nich bowiem zniżki m.in. na wspomniane przeze mnie kolejki, bus Turistic oraz darmowe wstępy lub rabaty np. do zamku oraz paru muzeów. Drugi TIP jest taki, że bilety do park Guell, Sagrada Familia lub oceanarium warto kupić wcześniej przez internet, ponieważ zaoszczędzi nam to mnóstwo czasu (korzyść cenowa wynosi ok. 1 euro na osobę ).

Expo jak expo. Po berlińskim to pikuś, a i tak nie miałem już sił na odwiedzanie stoisk po całym dniu zwiedzania. Zostawiam więc bez komentarza.

Pakiet startowy za 60 Euro zawierał rzeczy obligatoryjne, czyli chip oraz numer startowy oraz dodatkowo koszulkę techniczną Asics, mikro plecaczek, gąbkę, ulotki, mapę i wspomniane wcześniej zniżki, a także opaski zaciskowe na przypięcie chipa do sznurówek – i to jest HIT !!! Z Pasta Party, biegów śniadaniowych itp. nie korzystam, więc się nie wypowiem.

W piątek wieczorem jeszcze krótkie i wolne rozbieganie. W sobotę natomiast zrobiliśmy z Grzegorzem porządny rozruch z końcówką w tempie sprinterskim… Pogadaliśmy również o pogodzie, bowiem temperatura o godzinie 22.00 wynosiła 17 stopni. Lubię ciepło, ale jak wiadomo na maraton było już przynajmniej o 5 stopni za dużo i do tego to nie był dzień…

Rano pobudka, śniadanie na wannie w postaci bagietki, dżemu, herbatki i kawy. Hotel serwował śniadania od 8 rano. Wstałem przed 6.00 i łazienka była jedynym miejscem, gdzie miałem szansę nie obudzić rodziny. No i miałem blisko do „najważniejszego miejsca biegacza przed startem”.

O 7.00 spotykamy się przy recepcji i ruszamy metrem na Plac Hiszpański, w pobliżu którego zlokalizowane było miasteczko maratońskie. Dopiero widząc tłumy w rajstopach zdałem sobie sprawę z tego, że biegnę maraton. Jakoś tak nie odczuwałem nawet minimalnego dreszczyku emocji. Przed startem oczywiście garść fotek, oddanie rzeczy do depozytu i za chwilę do depozytu powrót…. bo zostawiłem sobie czapkę (jednak nie lubię biec w czapce), zapomniałem frotki… A potem już fru do stref startowych. Ups – pasek do pulsu został w Białymstoku, jednak jak się okazało po powrocie nie umiałem znaleźć go w walizce…

Pif paf i confetti!
Grzegorz był strefie tuż za elitą, ja w następnej. Dużym plusem było to, że przestrzegano wpuszczania do właściwej strefy (kolory numerów startowych) i nie było szans, biegając 5 godzin, wejść tam, gdzie stoją biegacze na 3 godziny. Do tego każda strefa oddzielona była nie taśmą, a barierkami.

Tłumów widać nie było. Po pierwsze, dlatego, że liczba startujących to „tylko” 17 tysięcy. Po drugie, strefa startu miała kształt litery L. Po prawie 40 tysiącach na jednej prostej w Berlinie „tyłka nie urywało” 😉

W końcu nadeszła 8.30, czyli godzina startu obwieszczona przez M.Caballe i F.Mercurego monumentalnym utworem „Barcelona”. Dało się słyszeć pif paf, można było zobaczyć confetti i elita ruszyła. Po jakimś czasie wystartował również I sektor.
Ruszyliśmy i my, ale organizatorzy zatrzymali nas falangą oraz okrzykiem „we will give you a start” !!! Dokładnie o 8.33 starter ponownie wystrzelił – vide pif paf, posypało się confetti i w końcu pozwolono nam wystartować. Nie wiem, czy ta sama procedura obowiązywała dla następnych, ale była to kolejna (po opaskach, ale o tym później) rzecz, która mnie niezwykle mile zaskoczyła !!!
No dobra biegnę i co teraz ?

fot. Przemek Sajewski

fot. Przemek Sajewski

Słonko świeci, ale jest cień. Nogi nie bolą, kibiców masa, fajne okoliczności architektury. Na początku niewielki podbieg, ale luzik – czyli może warto pokusić się o nowy PB…

Do 5 km rozgrzewka, czyli tempo w okolicach 4:40. Później osiągnąłem docelowe, a więc 4:30 i tupię. Oczywiście pojenie i kawałek banana w każdym punkcie odżywczym. Tutaj zmieniłbym kolejność, czyli najpierw iso, a później woda, bowiem lubię przepłukać usta oraz ręce, aby nie mieć słodkiego smaku w ustach oraz klejących się dłoni, ale to tylko taka dygresja – do tego niezgodna z przyjętymi zwyczajami 😉

(fot. Przemek Sajewski)

(fot. Przemek Sajewski)

W okolicach 6 km zbliżam się do Camp Nou – z zewnątrz nie wygląda na największy stadion Europy. Jest wręcz niepozorny, bowiem jak się okaże wieczorem jest on wkopany w ziemię. Trasa zlokalizowana jest w pobliżu większości zaliczonych i wymienionych przeze mnie na początku atrakcji, więc można je sobie po raz kolejny odhaczać myślami „tu byłem”. Na 10 km zapodaję pierwszy żel i delikatnie przyspieszam. Jest fajnie, macham do kibiców z Polski, ale i biję brawo miejscowym – doping świetny.
Tuż przed półmetkiem zaczyna się pierwsza agrafka, nie spotykam nikogo znajomego, ale zaimponował mi pacemaker na 3:00 biegnący z wózkiem, a w nim chłopiec tak na oko 4-letni. W końcu połówka i czas 1:36, czyli jest dobrze. Ba! Nawet doskonale.
Siły mam, a więc zakładam NS i już widzę, że drugą połówkę pobiegnę zdecydowanie szybciej – słońca nie czuję, albowiem gęsta zabudowa miasta powodowała, że słońca nie było czuć. Zabudowę dało się odczuć również na gps – niektóre kilometry trasy liczyły według niego nawet ponad 1200 metrów. Na 22 km małżonka Grześka podawała mu żele, a więc wyhaczyłem i swoje dziewczyny, które jej towarzyszyły. W tym momencie oczywiście zapozowałem żonie z dwoma uniesionymi kciukami.

(fot. Przemek Sajewski)

(fot. Przemek Sajewski)

Od 20 km żele pożerałem już co 5 km i było dobrze. Niestety, trasa zmieniła kierunek na wschodni – prostopadły do morza, przez co słońce stawało się coraz bardziej odczuwalne, nie mówiąc już o tym, że sobotnia prognoza pogody wskazująca na minimum 25 stopni powyżej zera było delikatnie rzecz biorąc zaniżona…
Kolejna agrafka i powoli zbliżam się do 30 km. Tutaj kontroluję czas (2:16) i wychodzi mi, że moja przewaga w stosunku do biegu w Berlinie, w którym ustanowiłem życiówkę, wynosi ponad 3 minuty, czyli jest dobrze, a nawet lepiej.
Kolejny żel, do tego przed zakrętem kurtyna wodna – o matko i córko to było rajskie doznanie (jak okazało się później tylko jedna na całej trasie; dlaczego? jak żyć? spisek? )…

Wracając do zakrętu, był w prawo. W prawo, w promenadę nadmorską… W prawo, wzdłuż plaży… W prawo, o k….a co za patelnia !!!!!
W każdym razie słońce grzeje, a ja wyskoczyłbym chętnie nawet z koszulki na ramiączkach, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo, więc trzymam tempo. Tempo na poziomie 4:40, czyli w dalszym ciągu jest dobrze.
Ale już zaczyna mi mglić, czyli śnię o wiosce olimpijskiej, pieprz.. słońce, parku Ciutadella (zwiedzimy w poniedziałek ), pieprz… słońce, Łuku, pieprz… słońce, placu Katalońskim, a te ciepłe, żółte badziewie grzeje coraz bardziej. Piję znów na 35 km, ale i tak jest kiepsko, czyli gęsia skórka i dreszcze, a więc ubytek wody jest większy niż podaż.

Dobra jest tabliczka z 36 km, ale tempo już tylko 5:00. Włączam głowę i próbuję cisnąć, ale maksymalnie to 4:50 i koniec. Sekundy uciekają, na 40 km wyprzedzają mnie chorągiewki na 3:15, ale też coś z nimi nie tak, bowiem zaczynały 4, a finiszują 2.

Jak to się mówi rekordu świata nie będzie, ale trzeba skończyć, także człapię ostatnie 2 km w tempie żółwia Przemka (po 5:00 to ja nigdy maratonu nie kończyłem), bo na tyle pompka pozwoliła. Nie miałem paska, ale było to chyba 200 % tętna.

Kilkaset metrów przed metą Asia wykrzyczała mnie i wręczyła flagę. Pola widząc mój grymas twarzy zapomniała o wspólnym finiszu, ale nie byłbym w stanie nawet przenieść jej ponad barierką.

(fot. Przemek Sajewski)

(fot. Przemek Sajewski)

Widzę zegar i 3:19… a więc biorąc pod uwagę 3-minutowe opóźnienie na starcie, złamanie 3:15 po raz trzeci poszło cytując Siarę „w pi…” , ale po raz pierwszy mam to gdzieś, bo mam dość, autentycznie dość słońca.
W każdym razie jest meta, jest flaga biało-czerwona, jest POLONIA z ust kibiców, jest koniec… chcę PIĆ !!!

(fot. Przemek Sajewski)

(fot. Przemek Sajewski)

Zanim pić, słyszę jeszcze: „podnieś flagę do zdjęcia”.  Jest picie, uff.

No i plastikowe opaski – podchodzę do wolontariusza siedzącego na krześle, stawiam nogę na stołeczku, a on zgrabnie nożyczkami odcina opaskę pozbawiając mnie chipa – GENIALNE !!!! Nienawidzę siadać po biegu, a odplątanie sznurówek stanowi po maratonie nie lada problem.

Teraz medal, banany, pomarańcze, rodzynki i jeść. Nie interesuje mnie wynik, nie interesuje mnie miejsce, cieszy mnie jedynie to, że nie muszę już biec i korzystać ze słońca. Temperatura tylko 27 stopni 😉

No i był to lejtmotyw każdej rozmowy, czyli:

– jak poszło ?
– słońce, słabo… tylko 2:59
– słabo ???
– biegłem na 2:49…
– aaaaa

itp. 😉

(fot. Przemek Sajewski)

(fot. Przemek Sajewski)

Miałem ochotę wykąpać się w fontannie, ale brudno lub w morzu, tu z kolei nie chciało nam się tracić czasu. O 17.00 na Polę oczekują bowiem Messi i spółka. Dwa piwka do obiadu smak miały nieziemski 😉

No i jeszcze drugi gwóźdź programu. Jeśli chodzi o bilety na mecz, to można kupić je przez internet, albo na miejscu (też przez sieć ) w każdym sklepie FC Botiga – niedziela NIECZYNNE, jak i cały handel. Jak widać da się żyć bez galerii tego dnia.

Także przy okazji zakupu koszulki (na stadionie dwa razy droższa, na straganie dwa razy tańsza – szmatka) kupuję również trzy bilety na mecz. No i trzeba mieć szczęście, kiedy dwie osoby nieznoszące piłki – małżonka bardziej, ja mniej, oglądają 7 bramek strzelonych przez Barcę, w tym hattrick Messiego. Podsumuję zaś zachowanie ludzi oraz kibicowanie: inny świat, inna kultura, wszystko inne… Na stadionie nawet i 4 pokolenia rodzin – najmłodsi w wózkach, najstarsi na wózkach…
Pierwszą (nieuznaną bramkę ) strzeliła drużyna z Pampeluny i w sektorze kibiców Barcy poderwały się dwie osoby w baskijskich beretach z okrzykami radości, ale nikt nawet nie zwrócił na nich uwagi – oprócz Poli. Teraz proszę wyobrazić sobie podobną sytuację na polskim stadionie – abstrakcja. Powrót po meczu to temat na oddzielną opowieść.

(fot. Przemek Sajewski)

(fot. Przemek Sajewski)

Poniedziałek pomaratoński to lekkie problemy ze schodami, ale znów cały dzień zwiedzania (spacer od Port Olimpic przez Park Ciutadela, znów La Rambla, aż do pomnika Kolumba). Temperatura jeszcze wyższa, było więc również lekkie plażowanie.

(fot. Przemek Sajewski)

(fot. Przemek Sajewski)

Potem nocny lot do Warszawy i o 4.30 we wtorek wskoczyliśmy do łóżek w domu.

Jeśli chodzi o bieganie, czy też zwykły jogging to widać było o każdej porze dnia, a nawet nocy, że dla mieszkańców Katalonii to prawdziwa religia, takich ilości osób biegających nigdzie nie widziałem – najwięcej w sobotę ( abstrahując od niedzielnego maratonu ), ale i w piątek, a przede wszystkim w poniedziałek !!! Z drugiej strony jest gdzie biegać: po plaży, wzdłuż plaży i po górach wokół, ehhh.

Organizacyjnie maraton bez zarzutów, ale jest to opinia subiektywna, bowiem mi smakowała nawet pomidorowa z niedogotowanym ryżem w Warszawie dwa lata temu 😉

No i najważniejsze. Tuż po maratonie w hotelu dostałem info poprzez FB, że jednak poprawiłem czas netto z Berlina o całe 7 sekund. A więc mój nowy PB to 3:16:27 netto, brutto co do sekundy jak w Berlinie, czyli 3:19:43 – ma się to wyczucie czasu. *

*w Dębnie trzy tygodnie później rozprawiłem się w końcu z 3:15 !!! :-))))

No i miejsce 1527 na 14221 sklasyfikowanych, w kategorii 763.

(fot. Przemek Sajewski)

(fot. Przemek Sajewski)

Grzegorz był ponad 3 minuty lepszy, ale ja go jeszcze dorwę !!!!

(fot. Przemek Sajewski)

(fot. Przemek Sajewski)

Autor tekstu oraz zdjęć: Przemek Sajewski

Tags : ,

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *