28 października 2020 By GÓRY & ULTRA, Slider With 2384 Views

FKT na Głównym Szlaku Świętokrzyskim | Maurycy Oleksiewicz

24 październik 2020 roku Maurycy Oleksiewicz ustanowił FKT (Fastest Known Time) na trasie Głównego Szlaku Świętokrzyskiego. Pokonanie 91 km z 2800 m+ zajęło mu dokładnie 8:57:17.

————————————————————————-
Maurycy Oleksiewicz | 28.10.2020 r.

Na tegorocznej sierpniowej wycieczce biegowej w zachodnim paśmie Gór Świętokrzyskich – Paśmie Oblęgorskim – zauroczony mgiełką tajemniczości, samotnością, a jednocześnie momentami wymagającymi technicznie fragmentami trasy biegowej, pomyślałem na głos, że jeśli odwołają mi jesienną Łemkowyna Ultra Trail (stówka w Beskidzie Niskim), to trzeba już mieć gotowy plan awaryjny. Zaraz po powrocie do domu poczytałem o Głównym Szlaku Świętokrzyskim – długość 91 km przy przewyższeniu 2800 m. Alternatywa zatem była, choć do samego końca wierzyłem, że wystartuję jednak w Beskidach. Niespełna tydzień przed terminem zapadła jednak spodziewana, jak najbardziej zrozumiała (covid-19) i w zdecydowanej większości popierana przez biegowe środowisko, decyzja o przeniesieniu łemkowskiego festiwalu na wiosnę przyszłego roku. Forma była gotowa, czułem się przygotowany na szybkie i długie przebieranie nogami. W światku biegaczy ultra funkcjonuje pewien interesujący patent na korespondencyjne ściganie się. Chodzi o jak najszybsze pokonanie jasno wyznaczonego szlaku, najczęściej pasma górskiego. Dotychczasowy FKT (fastest known time – najszybszy znany czas) na świętokrzyskim wykręcił Paweł Kudłak pół roku temu i wynosił on niespełna 10 godzin. Po analizie profilu i charakteru trasy pomyślałem sobie, że spróbuję ukończyć ten szlak godzinę szybciej i taki cel sobie wyznaczyłem.

Punkt ósma ruszyłem z okolic Strawczyna ze wsi Kuźniaki w kierunku wschodnim. Do pomocy bufetowej na kilku odcinkach trasy zaangażowałem dwóch znajomych z Łodzi. Już po niespełna dwóch kilometrach na zboczu Perzowej Góry wyrosła niemal pionowa ściana. Tym samym szlak dawał wyraźny znak, że nie podda się łatwo. Nagrodą za żmudną wspinaczkę był przepiękny rezerwat z kamiennymi schodkami (niemal jak w Górach Stołowych) i Kaplicą Św. Rozalii, o której mogę co jedynie napisać, że była. Pełna koncentracja na zdradliwym ukrytym w gęstym listowiu podłożu nie pozwoliła bowiem nawet na moment odwieść wzroku w jej kierunku. Kolejne kilometry mijały zaskakująco szybko. Tempo odcinka było znacznie lepsze od skrzętnie planowanego w skrupulatnie przygotowanej przeze mnie rozpisce. Zbiegając z Baraniej w stronę wsi Porzecze, gdy buty poczuły asfalt i nogi zaczęły kręcić jak szalone, musiałem zacząć hamować, bo sytuacja czasowa konkretnie mnie zszokowała. Z tego wszystkiego aż wydzwoniłem mój wspierający zespół z pytaniem, czy już czekają w ustalonym miejscu. Kawałek dalej trasa skręciła ostro w Las Ciosowski, gdzie z niewielkiego wzniesienia roztaczała się pierwsza tego dnia urocza panorama. Tuż za lasem blisko kilometr trasy poprowadzony został wzdłuż drogi krajowej Piotrków-Kielce. Niestety, na szlakach liniowych jest to czasem nieuniknione. Rekompensatą był jednak kolejny leśny kompleks ze szczytami Kamień i Góra Wykieńska. Zbieg z tej drugiej był najbardziej stromym odcinkiem na całej trasie, ale szczęśliwie obyło się bez wywrotki (zapewne dzięki drzewkom do asekuracji). Pierwsza z trzech wpadek nawigacyjnych trafiła mi się po niespełna 30 kilometrach, ale wibracja w zegarku z wgranym szlakiem od razu cofnęła mnie do właściwej drogi. Następne kilometry mijały na omijaniu błotnistych rozlewisk, co wiązało się często z wygibasami po pobliskich krzakach. Na półmetku w gęstym lesie przed przełomem Lubrzanki oznakowania szlaku na drzewach zaczęły wyglądać dość podejrzanie – ewidentnie były ręcznie (bez szablonu znakarskiego PTTK) przez kogoś poprawiane i na domiar złego w kierunku przeciwnym niż track w zegarku. Trochę czasu tam straciłem i utrudniłem sobie zadanie, ale nieopodal powróciły na szczęście właściwe oznakowania. Reklamowana jako fantastyczna panorama z pobliskiej Radostowej osobiście niespecjalnie mnie urzekła, ale może to pierwsze oznaki zmęczenia nie pozwoliły mi wówczas dostrzec jej uroku. Kolejne kilkaset metrów dołożyłem sobie omijając zakręt przed Wymyśloną, ale w skali całej trasy nadróbka nie przekroczyła 1,5% długości, co jak na moje „zdolności” w tym temacie trzeba uznać za mały sukces 😉 Na kasie biletowej do Świętokrzyskiego Parku Narodowego zameldowałem się z zapasem kwadransa względem założeń. Po blisko 5 godzinach „na słodkim” musiałem w końcu sięgnąć po coś treściwszego. Przysiadłem na ławce i na ruszt wleciała tortilla z masłem orzechowym oraz przepyszna kawa. W nogach miałem 55 kilometrów, ale prawdziwa zabawa miała się dopiero rozpocząć…

Podejściu pod Łysicę towarzyszyło ciągłe wyprzedzanie licznych grupek turystów i mijanie się z biegaczami z równolegle toczonego Maratonu Świętokrzyskiego. Ostrokrawędziste piaskowce i mułowce nie ułatwiały zadania. Koncentracja wzrosła – głupio byłoby podkręcić kostkę czy poobijać piszczele w marszu, dlatego nie szalałem z tempem. Zaraz za pierwszym wierzchołkiem minąłem kumulację trasy, czyli szczyt Agata (614 m n.p.m.). Może nie zauważyłem, ale wciąż brakuje chyba potrzebnej tablicy informacyjnej, ponieważ najnowsze badania geodezyjne wskazują, że to właśnie ten szczyt, a nie Łysica dzierży palmę pierwszeństwa w wysokości. Na pobliskiej przełęczy szlak ostro skręcił w prawo i już zaraz wskoczyłem na asfalt. Wyszło słońce i zrobiło się naprawdę ciepło, co nie ułatwiało dalszej tułaczki. Już po chwili ponownie wbiegłem na teren parku narodowego, gdzie szlak wznosił się początkowo po krętej ścieżce delikatnie wzdłuż granicy lasu, a już zaraz bardziej zdecydowanie drogą w stronę Świętego Krzyża. Minąłem potężną wieżę RTV i przy Sanktuarium zboczyłem z trasy maratonu na dość dziki zbieg czerwonym szlakiem w stronę wsi Trzcianka.

Na przedostatnim już bufecie (73 km) zdjąłem w końcu bluzkę z długim rękawem i dalej już na krótko poleciałem w asyście Maćka. To wtedy buńczucznie rzuciłem słowami, że bariera 9 godzin właściwie tylko przy oderwanej nodze nie zostanie złamana. Nie wolno głośno wypowiadać takich słów, a najlepiej nawet nie myśleć w ten sposób. Mocno zlekceważyłem trudności w Jeleniowskim Parku Krajobrazowym, przez który przyszło nam wspólnie pokonywać końcówkę trasy. Długie podejścia pod Górę Jeleniowską i Szczytniak bezlitośnie kradły rezerwę czasu. Kluczowym jak się okazało posunięciem w tej całej zwariowanej logistyce był… ostatni bufet na zaledwie 7 kilometrów przed metą. Dwa kęsy banana i cudowny nektar ultrasa, czyli coca-cola „zrobiły robotę”. Krzyknąłem tylko Maćkowi, że już lecę i ma mnie gonić. Gdy tylko załączył mi się tryb walki już wiedziałem, że raczej nie dam się doścignąć. To była moja najlepsza jakościowo końcówka biegu ultra w całej 4-letniej przygodzie z dystansami 42+. Wreszcie przy wojennym cmentarzu z czasów I wojny światowej wystrzeliłem z lasu na Aleję Lipową i na ostatniej długiej prostej wypatrywałem oczekującego Marcina, który bezbłędnie wykonywał swoją odpowiedzialną rolę od samego początku tej wyprawy.

Do kamienia szlakowego kończącego Główny Szlak Świętokrzyski dobiegłem trzy minuty przed dziewiątą godziną wyzwania, bijąc aż o godzinę dotychczasowy rekord na tym szlaku. Satysfakcja, euforia, poczucie kapitalnie wykonanej roboty – uczucia tożsame z wygranymi kilkoma ultramaratonami. To był fantastyczny projekt zakończony pełnym sukcesem. Cieszę się, że nie zabrakło mi motywacji w tak nietypowym przedsięwzięciu. Udowodniłem sobie, że łeb mam jednak mocny. Rywalizacja na polu FKT potrafi dostarczać nieprawdopodobnych emocji. Mam jednak nadzieję, że wiosną wszyscy będziemy mogli już bez przeszkód spotkać się na mniej zwariowanych wydarzeniach i wszelkie biegowe plany awaryjne nie będą poddawane realizacji.

***
Całą trasę pokonałem w rewelacyjnych Torrentach ze stajni HOKA ONE ONE. Spisały się bez zarzutu, zapewniały komfort, dobre czucie podłoża i niezłą dynamikę. Poza wspomnianymi już elektrolitami od ALE których wypiłem ok 3 litrów, zjadłem 4 żele energetyczne, 2 małe batony, 1,5 banana, tortillę z masłem orzechowym i oczywiście wpadła mała butelka coli.

Zdjęcia: archiwum prywatne

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *