25 października 2017 By GÓRY & ULTRA, Slider With 9437 Views

Grande Mateo i Jego Tor des Geants

Nie spodziewajcie się szczegółów technicznych. Nie dowiedziecie się, w jakim modelu buta pobiegł, ani z jakimi kijami walczył na podejściach… Nie dowiedziecie się, co było na punktach odżywczych, ani czy w ogóle takowe były… Przygotujcie się za to na ogromną dawkę emocji, jakie towarzyszyły mu w trasie… Grande Mateo i Jego Tor de Geants! Zapraszamy na rozmowę z Mateuszem Zarębą, jednym z Polaków, który ukończył tegoroczną edycję jednego z najtrudniejszych biegów Tor des Geants na dystansie 330 km w Dolinie Aosty.

Monika Bartnik: Czy Ty masz w ogóle jakiś okres roztrenowania? Prawie z mety Tor des Geants – biegu w ramach, którego pokonałeś dystans 330 km! – pobiegłeś na start Maratonu Warszawskiego. Czy po 330 km dystans maratoński robi w ogóle na Tobie wrażenie? A może wbrew pozorom jednak „boli” tak samo?
Mateusz Zaręba: Przebiegłem około 15 maratonów, ale ten pokonany tydzień po TDG bolał najbardziej. Pokonałem ten dystans, bo nieraz przechodziłem do marszu… Skurcze pod koniec były ogromne! Ale po TDG i wielkich kryzysach na trasie, gdzie niejednokrotnie nie mogłem zrobić dwóch kroków, jeszcze bardziej doceniam każdy bieg i każdego biegacza.
Co do roztrenowania, to za dużo go w tym roku nie było. Cały czas w sumie byłem w grze. Po rozmowie z Kamilem Klichem – który przebiegł już TDG, więc jest gigantem – postanowiłem, że w sierpniu (w lipcu przebiegłem jeszcze Bieg 7 Szczytów) nie biegam wcale… No jeszcze tylko tydzień po Lądku zrobiłem Ultra Powstańca w Wieliszewie, ale potem do 10 września nic… Tylko nerwy i oczekiwanie. Czułem, że to będzie bardzo ciężka walka.

MB: Wróćmy na trasę Tor des Geants… A może raczej wróćmy do czasu przed TDG. Od kiedy zacząłeś myśleć, żeby „to” zrobić?
MZ: O TDG usłyszałem pierwszy raz w ubiegłym roku gdzieś na 180 kilometrze Biegu 7 Szczytów. Biegliśmy we czwórkę. Było oczywiście wiele kryzysów, ale czekaliśmy jeden na drugiego, solidarni do końca i razem dotarliśmy do mety. A o czym rozmawiać w trasie? Oczywiście ultramaratonach! I wtedy usłyszałem, że jest taki bieg w Dolinie Aosty… 330 km… Co to jest?! 6 dni biegu po górach! Abstrakcja jakaś! Masochizm! Może za 10 lat pobiegnę… Poczytam o tym. Los jednak chciał, że tuż po Festiwalu w Lądku w 2016 roku Miki z Kingrunner Ultra napisał do mnie maila, że jest taki bieg we Włoszech, dłuższy od B7S i że może chcę spróbować… Czemu nie! To był TDG.

fot. Mateusz Zaręba /archiwum prywatne

MB: Bieg wystartował w niedzielę, 10 września, o 10.00. Na linii startu stanęło ponad 800 biegaczy, ukończyło 461. Wśród nich Ty. Od samego początku wierzyłeś, że się uda. Pojechałeś tam walczyć. Czy do takiej imprezy można się w ogóle przygotować zarówno fizycznie, jak i psychicznie? Jak Ty się przygotowywałeś?
MZ: W marcu dowiedziałem się, że jadę. Udało się! Na początku była euforia. Ale im bliżej było 10 września, tym miałem większego cykora. Strach zaglądał mi w oczy. Jechałem sam. Nie było kolegów, z którymi biegam ultra w Polsce. Mój Maestro – Jarek Oleksy – z którym biegam od półtora roku i od którego uczyłem się i nadal uczę się biegania ultra, zostaje. TDG pobiegnie w 2018 r. Co robić?! Muszę liczyć na siebie. Może kogoś poznam na trasie? Ale taka wyrypa w tyle dni?! Pojawiło się wiele pytań, wiele wątpliwości. Wpadłem w małą depresję, chociaż z moim charakterem to prawie niemożliwe. Ale ja naprawdę bałem się tego biegu i z wielką pokorą do niego podchodziłem. Wiele osób – nawet tych, którzy długo biegają – było przeciwnych mojemu wyjazdowi… „Zostawisz trzy małe córki i żonę-wdowę!”, ” świr”, „nieodpowiedzialny”… Pomimo tego wszystkiego gdzieś na dnie mojego serca była silna wola walki i zwycięstwa i myślenie, że nie było jeszcze takiego biegu, którego – jeżeli go zacząłem – to bym nie ukończył.
Można powiedzieć, że cały rok przygotowywałem się do tego biegu. Obejrzałem wszystkie filmy w sieci. Przeczytałem wszystkie artykuły po polsku i francusku. Zakochałem się w tym biegu, w tej przyrodzie, górach… Każdy, kto tego posmakował i tam był wie, o czym mówię. To jest inny świat, inne ultra. To jest wydarzenie, którym żyje cała Dolina Aosty! Niestety zarówno ja, jak i moi koledzy już podczas pierwszych dwóch dni na trasie bardzo brutalnie doświadczyliśmy przepaści pomiędzy filmami a realem.

fot. Mateusz Zaręba /archiwum prywatne

Do TDG przygotowywało mnie wszystko. Od 5-kilometrowych sobotnich Parkrunów, przez coniedzielne wybiegania w Mazowieckim Parku Krajobrazowym z Michałem Niemirą i całą wspaniałą grupą ludzi mi bliskich. Anin, Otwock, Falenica… Bieganie po MPK wbrew pozorom jest bardzo trudne. Jeżeli ktoś wątpi, zapraszam na treningi. Sprawdzianów w 2017 roku było sporo. Wszystko z moim Mistrzem Jarkiem. Ultramaraton Komandosa (100 km) w Lublińcu – Kokotku… Ultra Trail Małopolska (170 km) i nasze 2. miejsce wśród mężczyzn… Bieg 7 Szczytów (240 km) w Lądku Zdroju i zgubienie trasy w nocy już na 30 km! Dobiegliśmy 90 sekund przed 52-godzinnym limitem! Na trasie 240 km biec na limicie jest bardzo ciężko. Takie przygody przygotowują na najgorsze.

MB: Tor des Geants to bieg, który odbywa się u stóp czterech najwyższych włoskich masywów górskich, znajdujących się w Dolinie Aosty: Mont Blanc, Mont Rose, Matterhorn i Gran Paradis. Miałeś siłę na podziwianie widoków?
MZ: Tor des Geants to jeden z najpiękniejszych i najtrudniejszych biegów na świecie. Widoki były wspaniałe i cudowne już od pierwszego dnia. Tym bardziej, że przez 6 dni mieliśmy piękną pogodę zarówno w dzień, jak i w nocy. Drugiego dnia pamiętam wieczór z długim podejściem, kiedy po prawej stronie ukazał się nam piękny ośnieżony szczyt Mont Blanc w zachodzącym słońcu! Bajeczny widok! Bezchmurne niebo i ośnieżony masyw dachu Europy! Pamiętam jak w ostatni poranek – w sobotę, szóstego dnia biegu – schodziliśmy z Col Malatra z 3000 m n.p.m. Kilka upadków na oblodzonej ziemi i 12 km do ostatniego punktu – schroniska Bertone. Widoki piękne! Po prawej i po lewej stronie języki lodowców, a za górą już meta…W dolinie pomiędzy górami koledzy maleńcy jak zapałki!

fot. Mateusz Zaręba / archiwum prywatne

Najpiękniejsza jednak chwila biegu, kiedy myślę o cudowności natury tego regionu, nastąpiła po długim i trudnym nocnym wejściu na szczyt Fenetre du Tsan – 2738 m n.p.m. Na szczycie cała nasza trójka – byłem wtedy z moimi kolegami ze Słowenii – wygasiła czołówki i zobaczyliśmy przy pięknym księżycu i milionie świecących gwiazd, otaczające nas wokół szczyty gór i „usłyszeliśmy” wszechogarniającą ciszę. Poczułem wtedy, pomimo dużego zmęczenia, tę wolność i szczęście ultramaratończyka. Nigdy tego nie zapomnę. Pewnie moi koledzy Słoweńcy też.

MB: Na mecie pojawiłeś się dokładnie po 148 h i 26 minutach. Co wydarzyło się pomiędzy? Ile razy miałeś ochotę powiedzieć „poddaję się, odpuszczam”, a ile razy „to jest to!”? No właśnie, czy w ogóle na takiej trasie, w takich okolicznościach przyrody można powiedzieć „odpuszczam”?
MZ: Co do kryzysów, to ten najgorszy zostawię na koniec. TDG to jest bardzo ciężka wyrypa i tutaj nie ma biegaczy bez kryzysów. Mimo ciężkich chwil zwątpienia i dramatycznych momentów w samotności i bezsilności, nigdy nie powiedziałem odpuszczam, choć byłem tego bliski. Pierwszy kryzys dopadł mnie pod Col Loson (3300 m n.p.m.). Godziny od szczytu, zadyszka, co 2 metry postój. Myślałem, że się uduszę!! W tym dniu na 50 km zrobiliśmy ponad 7 km przewyższenia! Przecież to jest rzeźnia! Tyle to się robi na 240 km w Lądku. Na oparach wszedłem na ten szczyt. Potem było w miarę ok, chociaż zmęczenie było coraz większe.

fot. Mateusz Zaręba / archiwum prywatne

Kolejny kryzys rodził się powoli i urodził się w pełni w Niel na 192 km. Wchodziłem z tego miejsca na Col Lasoney 2364 m n.p.m. (800 m) przez 3h!! Wszyscy mnie wyprzedzali… Złapałem chorobę wysokościową. Co 4-5 kroków postój… Na kijkach i bardzo głębokie oddechy… Włosi mi pomagali. „Jeden krok, drugi, trzeci… Oddychaj głęboko Mateo, Forza!” 10 min od szczytu usnąłem na trawie ze zmęczenia. Padłem. Myślałem, że to już koniec, a gdzie tam meta… W Gressoney S.J (205 km) w bazie rozmowa po francusku z lekarzem. Badanie i tekst do mnie: – „No to kończymy tutaj, kolego z Polski!”. A ja na to -„Doktorze niech mi pan tego nie robi! Ja z Warszawy, z Polski, z daleka, ja mam siłę, Forza! Karol Wojtyła chodził tu po górach!” Używałem już wszystkich argumentów. Popatrzył na mnie groźnie, zbadał temperaturę, dał 2 tabletki – „1 tabletka teraz, druga o 8 .00 rano. Mam nadzieję Mateo, że spotkamy się w bazie Ollomont (287 km)”. A ja mu odpowiedziałem: „ Na pewno się tam spotkamy doktorze! Obiecuję!” I tak było. Ale zanim tam dotarłem, musiałem przekroczyć własne granice wytrzymałości i sił fizycznych, psychicznych i duchowych! Zaczął się najcięższy kryzys mojego biegu. Po bardzo ciężkiej nocy na dużej wysokości, ciężkich podejściach, masakrycznym zejściu do schroniska Magia (2000 m), znalazłem się o 8 rano na zejściu z Col Vessonaz (prawie 2800 m). Po godzinie zejścia, stanąłem i się popłakałem! Nie mogę schodzić. Uda palą mnie żywym ogniem! Nie mogę zrobić kroku w przód! A tu 10 km zejścia! Tylko w dół! Dramat to mało powiedziane. Na takim bólu zszedłem przez cały piątek z 3 takich szczytów! Aż do 303 km…

fot. Mateusz Zaręba /archiwum prywatne

MB: Jaki miałeś najgorszy kryzys na trasie? Jak sobie z radziłeś z kryzysami?
MZ: Najgorszy kryzys dopadł mnie na 303 km. To było około 5 km do miejscowości Saint-Rhémy-en-Bosses. Cały czas asfaltem w dół. Jaki dół, jak ja nie mogę zrobić ani kroku w dół?! Już nie! 10 minut wcześniej zostawił mnie na trasie Włoch, który jakiś czas mi towarzyszył. Poradził mi zrezygnować, bo nie dam rady. I co tu zrobić?! Łzy w oczach, ale już takie ostateczne. I wielka bezsilność i złość! Jestem sam w środku nocy po 5 dniach walki na jakimś zadupiu w środku lasu. Przecież już tak niedaleko. Już sobota! Tylko zejść, przespać się i na Malatre! Wchodzić będę mocno, bo to lubię najbardziej! Ale nie mogę zrobić kroku w dół! Mięśnie ud mam całkowicie zajechane. Za dużo było stromych, długich zejść przez cały dzień. Zero snu i zero regeneracji, bo limit goni! Pomyślałem, nie mogę tu zostać, nie mogę zrezygnować! Nie teraz! Musze walczyć do końca! Najwyżej mnie pozbierają z trasy. Idę do upadłego! Kucnąłem, zgiąłem się w pół i tak schodziłem, powoli biegnąc do punktu spania 5 km w dół. Cały zgrzany i wymęczony poszedłem spać na godzinę. Po przebudzeniu było tylko zmartwychwstanie! I chwała zwycięstwa. Pod Malatre wyprzedziłem bardzo dużo zawodników i złapałem bardzo szybkie tempo wchodzenia. Poczułem, że to jest ta chwila i że nie mogę tego zepsuć! I udało się.
Muszę też powiedzieć, że cały ten bieg biegłem jako zawodnik w pomarańczowych barwach Koliber Team. Cały czas byłem myślami z chorymi dziećmi z Krakowskiego Prokocimia. Myślałem o ich ultramaratonach w cierpieniu! A szczególnie myślałem i biegłem z Pauliną, która od ponad 2 lat „biegnie” w cierpieniu, nie ruszając się z łóżka, bo ma guza na miednicy. Była mi bardzo bliska i w najgorszych kryzysach i najważniejszych chwilach tych zawodów to Ona mi dodawała sił!

MB: Wiele osób, które nigdy nie brały udziału w biegu na takim dystansie zastanawia się, jak można biec przez tyle dni… Biec raczej przez 148 godzin ciągiem się nie da… Jak to wygląda w praktyce? Ile się biegnie, ile idzie? Czy w ogóle jest czas na przerwę, drzemkę? Ile Ty spałeś?
MZ: TDG to jest specyficzny bieg i bardzo trudny z różnych względów. Myślę, że nie ma co tego wydarzenia porównywać do innych ultra biegów, bo się po prostu nie da. Generalnie pod górę idziesz, a w dół starasz się zbiegać. Nie zawsze się jednak da. Trzeba pilnować limitów, kiedy przybywasz do bazy co 50 km i kiedy z niej wychodzisz, żebyś miał trochę zapasu, bo nie wiesz, co cię spotka na następnym odcinku. Przybiegasz do bazy, jesz, myjesz się i idziesz spać. Niektórzy idą spać od razu, a dopiero potem myją się i jedzą. Są tacy, którzy nie śpią w bazach tylko w schroniskach po drodze, między bazami. Tam można jednak spać tylko 2 h i wyjazd z baru! Ale co zrobisz, kiedy wchodzisz pod np. Col Pinter 2776 m i jesteś na 210 km? Wchodzisz 5,5 h i w międzyczasie zasypiasz siedem razy w marszu i masz szczęście, że nie spadniesz w przepaść! 1.00 w nocy, minus kilka stopni, szczytu nie widać, a ty śpisz idąc! Co zrobisz? Oparłem się o skałę i usnąłem pod nią! A obok mnie jakiś Włoch. Generalnie za mało spałem – 2 – 2,5 h dziennie, ale dałem radę.

fot. Mateusz Zaręba /archiwum prywatne

MB: Czy TDG to było Twoje największe marzenie biegowe czy masz jeszcze „większe”? W sumie to strach pomyśleć, jakie…? Zrobiłbyś TDG raz jeszcze? Jak pisali organizatorzy, już po samym zakończeniu imprezy byli tacy,którzy pytali o przyszłoroczne zapisy.
MZ: Po przeczytaniu artykułu na stronie organizatora o syndromie nostalgii po TDG, uświadomiłem sobie, że zachowuję się jak bohater ostatniej sceny filmu Blade Runner (1982), który mówi: „Widziałem takie rzeczy, którym wy ludzie nie dalibyście wiary”!!
Trzeba jakoś to przełamać! A nie jest łatwo. Uwierz mi, że po tej 6-dniowej wyrypie wśród czystej jak kryształ przyrody i prawie w ekstazie piękna tego terenu, na limicie sił i wytrzymałości, to takie UTMB lub inne znane i pożądane światowe ultra, już cię tak nie podniecają. Po TDG myślisz, że nic tak naprawdę nie jest niemożliwe w bieganiu. Poznałem ludzi, którzy już miesiąc po TDG, myślą o przyszłorocznej edycji! Ja wiem, że na razie tam nie wracam. Kiedyś jednak wrócę… Czy szykuje się coś większego? Powiem Ci, że po TDG masz różne myśli i podchodzisz nawet do największych wyryp ultra na lekko. Myślę o 2018 roku i szykuję coś na jesień. Może Beskid Wyspowy – Główny Szlak – 320km? A może coś innego? Na przykład taka ultra petarda, amatorska, bez wsparcia, na żywca, blisko przyrody… Zobaczymy, co się urodzi.

fot. Mateusz Zaręba /archiwum prywatne

MB: Kochasz ultra czy bieganie i wyzwania same w sobie?
MZ: Kocham ultra. Uświadomiłem to sobie po ciężkich biegach tego 2017 roku, a szczególnie po tej dramatycznej walce na TDG! Biegi długie, góry, przyroda, las, zmęczenie. Ale nie poniżej 100 km… bo ja się rozkręcam później i dopiero tam mi dobrze i tam żyję prawdziwie, odnajduję swoje Ja, siebie samego, odkrywam pokłady nieznane we mnie! Ważna jest dla mnie solidarność i bliskie spotkania na trasie oraz pomoc innym w kryzysach i przyjmowanie tej pomocy, kiedy ja nie mogę… Pod tym względem doświadczenie Biegu 7 Szczytów (240 km) w tym roku było bezcenne! I tak przez ultra człowiek rodzi się na nowo do życia. Ultra pacyfikuje moje wnętrze. Z drapieżnika człowiek staje się dawcą! Dziękuję za wywiad i trzymajcie kciuki za 2018!!

MB: To ja dziękuję!

fot. Mateusz Zaręba /archiwum prywatne

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *