9 maja 2019 By GÓRY & ULTRA With 4230 Views

Innsbruck Alpine Trailrun Festival, czyli malowniczy alpejski wycisk. Relacja Ewy Siwoń

„Ultrasem się jest i będzie. Jesteśmy jak zwierzęta, gdy złapiemy w nozdrza zapach zbliżającej się mety, to żeby nie wiem, jakie bóle i zmęczenie nami targało, idziemy albo biegniemy, bo ona ciągnie jak magnes. Co nie przeszkadza bluzgać soczyście po drodze.” Zapraszamy do przeczytania relacji Ewy Siwoń z biegu na dystansie 85 km podczas Innsbruck Alpine Trailrun Festival 2019.

Tekst: Ewa Siwoń

– Alles gut? – pyta z troską, gdy siadam.
– Ja…
– Sicher?
– Sicher, meine Beine sind einfach kaputt*

*[czyli w wolnym tłumaczeniu: Daj spokój człowieku, zaraz mi giry odpadną]

 Uśmiecha się z miną pełną zrozumienia i odchodzi, a ja zostaję na tym kamieniu przy trasie.

Ech, teraz to bym wolała jakieś „Schneller! Schneller!”, jakieś „Raus z tego kamienia!”, a nie kizia-mizia empatię. Potrzebuję brutalnego kopa, żeby ruszyć tyłek do mety. A do niej już tylko jakieś 8 kilometrów – już czuć Innsbruck, widać go w dolinie w prześwitach lasu. I tylko co stracimy trochę wysokości na zbiegu, to zaraz tysiąc pińcet pindziesiąte podejście trzeba robić. Wstaję i człapię pod górę na to tysiąc pińcet pindziesiąte. Kończyć to szybko, bo zaczyna padać.

A skąd ja się tu w ogóle wzięłam?

Jesienią, na mecie Łemkowyny Ultra Trail spotkałam Monikę Bartnik z runandtravel.pl i po miłej pogawędce z radością przyjęłam propozycję udziału jako „wysłanniczka” w takim jednym ultra w Austrii, co się nazywa Innsbruck Alpine Trailrun Festival (IATF) i ma 85 kilometrów. Piękne alpejskie łąki, na nich zrelaksowane austriackie krowy, ośnieżone szczyty w tle, ech… wizje były sielankowe. Im bliżej biegu, tym rzeczywistość zapowiadała się coraz bardziej odmiennie.

Parę dni przed imprezą przyszedł komunikat: raczki na buty w wyposażeniu obowiązkowym, zmieniamy trasę, bo śnieg i wiatrołomy po lawinach, ma padać deszcz, a pod wieczór może nawet śnieg. Ech ta europejska majówka, miodzio. Ostatecznie jednak tyrolska pogoda obeszła się z nami łagodnie.

Polska reprezentacja na dystansie 85K

O 4 rano, gdy startowałam razem z Agą czyli autorką bloga Matka biega i Tiborem z centrum Innsbrucka czuło się nawet pewne ciepełko i tylko sama sobie  jestem winna, że na koniec zmokłam. Było biec szybciej, a nie się wlec na końcówce trasy, to bym dowiozła do mety suche ciuszki. Ale czy byłam w stanie biec szybciej? Powiem szczerze, że do mojego pierwszego górskiego ultra w 2019 roku przygotowałam się trochę inaczej niż do poprzednich takich biegów i wniosek, do jakiego doszłam jest taki, że nie przygotowałam się za dobrze.

Miejski trening pod ultra – wariant 3.0 dla naiwnych

Owszem jak nigdy pracowałam nad siłą nóg i core w zimie, ale w sali klubowej. Bieganie w niepłaskim terenie to była głównie Falenica czyli podwarszawskie góreczki, a wypadów w prawdziwe góry zaliczyłam zaledwie kilka. Postanowiłam zastosować wersję: trening do maratonu ulicznego, który przywraca szybkość w nogach (co mi się udało) i uzupełniać to ćwiczeniami w klubie. Oj nie tędy jednak droga. Oczywiście moja, bo dla innych taka strategia może być idealna. Ja jednak już w połowie trasy wokół Innsbrucka czułam, że jestem po prostu niewybiegana w górach, że za mało tej pewności w kroku, jakiej się nabiera latając po prawdziwych górskich single trackach najeżonych korzeniami i kamulcami, a nie robiąc wykroki z hantlami na parkiecie. Na Łemkowynie, po kilku miesiącach biegania w trudnym terenie, byłam o wiele lepszym stanie na setnym kilometrze. Oczywiście cieszyło, że w dół po równych, łatwych ścieżkach biegło mi się całkiem szybko i że w nogach jest moc po tych wykrokach, pompkach i przysiadach, ale to było za mało.

Ultra-kret

A trasa do łatwych nie należała. Początek po ciemku, bo w końcu czwarta rano. Z niego zapadł mi w pamięć fragment, gdy biegłam za kolesiem, który okrutnie sapał i co chwila prawie się wywracał. Akurat lecieliśmy wąskim singlem trawersującym zbocze Nordkette czyli łańcucha górskiego otaczającego od północy Innsbruck i byłam pewna, że ten człowiek za chwilę zazna bliskiego kontaktu ze zboczem poniżej ścieżki. Dodam, że wszystkich z tyłu spowalniał. I nagle dotarło do mnie, że on nie ma czołówki! To jak ma coś widzieć. Zdziwko nr 1. Chwilę potem nastąpiło mega-zdziwko nr 2 – koleś wyjął z plecaka …. okulary optyczne i je założył! Brawa dla tego pana! OK, może brał udział w challenge’u pod tytułem „przebiec wąską na dwie stopy ścieżkę w nocy z zawiązanymi oczami i przeżyć”. Dalej się jednak potykał mimo okularów, a ja zaczęłam nerwowo sykać, więc w końcu puścił przodem mnie i całą hordę innych zawodników.

Alpejski kalejdoskop

Jak wynikało z profilu w pierwszej połowie trasy, a w zasadzie na pierwszych 30-kilometrach mieliśmy zrobić większość przewyższeń, a konkretnie dwa syte podejścia, zaś na koniec miały zostać takie nieduże i jak się łudziłam, niedające w kość. Po zmianach trasy orgowie jednak nie puścili nas na 1650 m n.p.m tylko 100 metrów niżej i w ramach alternatywy mieliśmy i bieg przez las i przez miasto, po łąkach, wzdłuż strumienia i po obiecanym śniegu, ale ja tam nikogo w raczkach nie widziałam i sama nie zamierzałam tracić czasu na ich zakładanie. Było ślisko, szczególnie, że wybrałam sobie na bieg Cascadie, ale bez przesady, nie raz się po śniegu biegało, a kijki ratowały sprawę. Z tymi Cascadiami Brooksa to był błąd! Trzeba było brać Mudclaw’y, ale z drugiej strony był to kompromis – będzie bardziej ślisko, ale nogi pozostaną niezmasakrowane. Mudclawy robią mi z paznokci jesień średniowiecza, a po ultra w Cascadiach moje nóżki wyglądają jak po spa, gdy je tylko oskrobać z błotnej maseczki zapewne pełnej mikroelementów. Tak więc mieliśmy kalejdoskop i jeśli chodzi o podłoże i o pogodę. Od mgły, że taśm nie było widać, po takie słońce, że panie jeżu, muszę natychmiast ściągnąć tę kurtkę.

Trasa IATF jest piękna – ścieżki w lesie często przypominały mi nasze polskie trasy ultra, ale te ośnieżone szczyty 2,5-tysiączników wokoło robiły super wrażenie. Biegłam więc sobie czując się jak w reklamie tego puszystego serka na A. i podziwiałam, a kiedy zaczęły się rzeczone syte podejścia, postanowiłam spędzić trochę czasu w „Królestwie”.

Cztery godziny w Królestwie

Najpierw miała być godzina, potem dwie, ale w sumie w dwóch setach wyszły prawie cztery. Tak, przez cztery godziny słuchałam podczas tego biegu audiobooka. Jak się można domyślić, było to „Królestwo” Szczepana Twardocha. Doskonała książka, szczególnie dla tych, którzy znają poprzednią – „Króla”. Wiem że to może brzmieć dziwnie, ale dla mnie audiobook podczas biegu to obecnie normalka. Raczej dziwnie się czuję biegnąc w ciszy.

I wbrew pozorom nawet przy szybszym biegu fabuła dociera do mnie i skupienie na akcji nie przeszkadza trzymać się trasy, szczególnie oznakowanej 😉 No więc biegłam i sobie słuchałam, bo było mi wtedy lżej. Głowa nie myśli, ile jeszcze metrów do szczytu, albo że nogi bolą, tylko jest zajęta czym innym. Dla mnie mega. I chociaż  wiedziałam, że wyczerpuję baterię w telefonie i obiecywałam sobie – dobra to jeszcze 2 kilometry i kończę, to nie mogłam się oderwać.

Na przepaku w Bierstindl czyli 54-tym kilometrze czułam się całkiem spoko. Wyprzedziłam wcześniej paru kolesi, na żadnym punkcie nie usiadłam ani na chwilę i spędzałam na nich średnio poniżej 1 minuty. W Bierstindl nie skorzystałam więc ze swoich rzeczy w worku, tylko zjadłam parę pyszności (super wyposażone punkty odżywcze!!!!!) i poleciałam dalej, do Herzsee, gdzie miała być moja rodzinka i merdająca ogonem Lilu. I inhalator.

Alpy… tu się oddycha…. na pół gwizdka

Niestety ja długoletnia astmatyczka od jakiegoś czasu mam znów lekkie problemy z oddychaniem, ewidentne przykręcenie zaworów i ponieważ nie chcę brać na stałe żadnych sterydów, to doraźnie muszę się ratować rozszerzaczami, bo inaczej powietrze sączy się w moje płuca jak przez rurkę. Tak było niestety i teraz. Czułam, że lecę na pół-oddechu. Wbrew pozorom da się, ale komfortowo nie jest, człowiek strasznie wzdycha co jakiś czas, więc w Herzsee na 63-cim kilometrze z radością zapodałam dawkę Aspulmo (jedną, żeby mi się ręce nie trzęsły) i pobiegłam dalej.

Zmęczenie już było konkretne, ale prawdziwy kryzys miał dopiero nadejść – za 15 kilometrów. Tymczasem przed nami było piękne miasteczko Hall in Tirol. Biegliśmy przez jakieś dziedzińce, bramy, placyk wyłożony kostką. Było bardzo ładnie. I byli kibice, którzy krzyczeli do mnie Rote Nummer! Bravo! – to chyba w uznaniu, że porwałam się na ten ultra dystans zamiast pyknąć na przykład maraton.

Sielanka skończyła się, gdy wybiegliśmy z centrum i droga zaczęła się wspinać pod górę, znów w rejonie Nordkette. Gorąco, nogi już trochę z betonu. I jeszcze ten gość w żółtym z plecaczkiem przede mną, który postanowił nie biec tylko maszerować, a mimo to nie mogłam go dogonić. A jak dogoniłam, to za chwilę odpadałam. Nie robił dużych kroków, za to kadencję miał z kosmosu, chociaż wcale nie szedł jak Korzeniowski z tym zarzucaniem biodrami.

[Czy wiesz, że: Później zaciekawiona tym zjawiskiem sprawdziłam, w jakim tempie chodzą zawodowcy i okazało się że, gdy nasz Korzeniowski szedł po zwycięstwo na 50 km, to pokonał tę trasę w tempie 4:27 min/km, a jego życiówka w chodzie na 10 km to 39 minut (!)]

No więc próbując świńskim truchtem dogonić chodziarza przesuwałam się w stronę mety, ale to właśnie tu, na ostatnich 10 kilometrach organizatorzy zafundowali nam prawdziwy test charakteru i festiwal górek. W sumie na odcinku 5 kilometrów dostaliśmy jeszcze 400 m w pionie. Niby spoko, ale nie, gdy masz w nogach osiemdziesiąt parę. To tu wreszcie usiadłam na kamieniu, zła jak nie wiem co, że nie mam siły i tu pojawił się kryzys mentalny, a nawet myśl, żeby sobie gdzieś stąd pójść i dać spokój. No ale gdzie tam, ultrasem się jest i będzie. Jesteśmy jak zwierzęta, gdy złapiemy w nozdrza zapach zbliżającej się mety, to żeby nie wiem, jakie bóle i zmęczenie nami targało, idziemy albo  biegniemy, bo ona ciągnie jak magnes. Co nie przeszkadza bluzgać soczyście po drodze.

Na dobitkę na ostatnim leśnym zbiegu do miasta wyprzedza mnie dziewczyna z mojego dystansu. Chwilę próbuję walczyć o pozycję, ale ta walka jest skazana na porażkę, więc puszczam ją przodem. Na szczęście następna dobiega godzinę po mnie. Nieźle już leje, kiedy wbiegamy na promenadę nad rzeką Inn w środku miasta, ale nie przeszkadza mi to wcale, bo wiem, że zaraz koniec, a widok majaczącej w oddali bramy to najpiękniejszy widok dnia. Ostatnia prosta to szpaler wzdłuż wspaniałych kibiców i od razu uśmiech wraca na twarz i świat staje się znów piękny, a adrenalina pompuje w nogi to rezerwowe paliwo, zawsze skrupulatnie odłożone na sam finisz.

Jestem na mecie – po 13 godzinach i 53 minutach, chociaż po cichutku liczyłam na równe 13, a potem na 13:30 i nawet były szanse, ale wszystko straciłam w ciągu ostatniej godziny. Jednak mimo to i tak jest super, dobiegłam jako 10-ta kobieta (10/22) – sezon górski uważam za otwarty – 88 kilometrów i 3899 m w pionie zarejestrowane. Niech będzie to pierwszy udany krok w stronę mojego celu nr 1 w tym roku czyli wyprawy do Kornwalii.

Tylko wiecie co? Muszę chyba trochę więcej biegać pod górę i w dół na treningach.

A zatem hasło na maj i czerwiec: zamień pompeczki na górskie wycieczki!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *