22 września 2016 By GÓRY & ULTRA, Slider With 9626 Views

Łatwo i przyjemnie na trasie biegu ultra to nie jest! Paweł Kierenko o swoich 64 km w ramach Festiwalu Biegowego w Krynicy.

Na koniec lata, biegowe ścieżki zaprowadziły Pawła Kierenko /Bieganie z rana/ na Festiwal Biegowy do Krynicy. Jeżeli chcecie przenieść się na trasę 64 km i razem z Pawłem – który niezwykle emocjonująco opisuje kolejne kilometry – pokonać ten dystans, zapraszamy do lektury.

Autor: Paweł Kierenko /Bieganie z rana

Poprzednie, szczęśliwie ukończone biegi ultra, nauczyły mnie jednego… Łatwo i przyjemnie na trasie nie będzie. Przyjemnie nie jest również wtedy, kiedy musisz ustawić budzik przed biegiem na 4:30! Pomimo że start biegu na 64 km wyznaczono na godz. 8:00, to z uwagi na konieczność dojechania do Rytra, dzień rozpoczął się bardzo wcześnie… prawie w nocy. Budzik zadzwonił o 4:30! Dlaczego? A no dlatego, że zbiórkę przy autokarach do Rytra wyznaczono na 5:30! Czy biegi ultra nie mogą zaczynać się w godzinach, które pozwoliłyby normalnie wstać? Delikatne śniadanie przed biegiem to już rytuał. Tym razem wybór padł na talerz owsianki z rodzynkami + kubek herbaty. Gdy ruszamy z Rafałem na zbiórkę, obciążeni workami na przepaki, za oknem jest jeszcze ciemno. Do worków wpakowaliśmy 3 litry wody i 0,5 l izotoniku. Miały być dodatkowe 3 km marszu do autokaru, ale zlitował się nad nami inny biegacz i podrzucił samochodem na miejsce. Jazda autokarem na start z ultrasami to też ciekawe doświadczenie. Część śpi, część zdaje relacje sąsiadom ze swoich dotychczasowych osiągnięć, a są i tacy, którzy zajadają bułkę z mielonym, której woń rozchodzi się delikatnie po autokarze… Generalnie nastrój skupienia.

Rytro – Piwniczna (30 km)

Start godz. 8:02. Falami po około 200 osób. Startujemy z Rafałem i jego kolegą w drugiej grupie. Początek trasy znałem z… filmu z YT. Na filmie wyglądało to łatwo – trochę asfaltu, delikatnie w górę i potem cały czas góra i góra. Każdy z nas miał biec swoim tempem. Po około 5 minuntach biegnę już sam, chłopaki zostali cisnąc swoim tempem.
Pierwszy etap do Schroniska Hala Przehyba (1150 m n.p.m.) to jakieś 9 km i do pokonania ok 800 m przewyższenia. To początek trasy, więc są siły, a nogi lecą same pod górę. Nie ma mojego partnera biegowego z Rzeźnika, to i nie ma kto mnie stopować. Pierwszy raz jestem w takiej sytuacji… Dobrze, że po jakimś kilometrze droga asfaltowa zamieniła się w wąską dróżkę i zaczęliśmy na początku iść gęsiego, a potem się wspinać. Wokół drzewa, cień, jest przyjemnie, rześko, przygoda i coraz wyżej… Na filmie jakoś nie zwróciłem uwagi na to, że jest tak stromo, bardzo stromo.
Po wejściu na szczyt skończył się trud wspinaczki, za to wyszło słońce, które doskwierało potem gorzej niż stromizny. W kalendarzu 10 września, godzina 9.00, a nad nami bezchmurne niebo i słońce operujące prosto w twarz! Ze szczytu pierwsze ładne widoki. Mijamy wiatrołomy. Widok na Tatry… pomimo że jesteśmy jakieś 100 km od Zakopanego przejrzystość idealna.
Na pierwszym punkcie kontroli czasu na 9 km Schronisko Hala Przehyba jestem o godz. 9:22. 9 km w 1h 22 min. Nie robię przerwy. Łyk zimnej wody z kubka plus dwie suszone morele i dalej w drogę – 21 km do kolejnego punktu kontrolnego! Nie, że nic wcześniej nie jadłem. Wręcz przeciwnie. Już do pierwszego punktu dwa żele miałem za sobą.

fot. Paweł Kierenko

fot. Paweł Kierenko

Ze schroniska częściowo trasa jest na agrafkę, mijam się więc z Rafałem. Krótki okrzyk „ciśniesz” i tyle się widzieliśmy. Na tym etapie drogi jeszcze pamiętałem wykres trasy … Jesteśmy na szczycie i biegniemy szczytami, wspinamy się na Radziejowa, najwyższy szczyt na trasie (1262 m n.p.m.), a potem już w dół do Piwnicznej… Tak w dół.. Ale na Radziejową trzeba było jeszcze wejść. Teren nie osłonięty, słońce grzeje, po prawicy Giewont i ładne mgiełki w dole, a my ciśniemy w górę. Pojawia się kamieniste podłoże. Dzięki widokom nie myślę o tym, co moje nogi czują biegnąc albo idąc po kamieniach. Radziejowa zdobyta i teraz zbiegi, albo raczej zejście w dół. Powtarza się koszmar pomyślałem. W dół, stromo, kamienie… Nie ma siły mentalnej, aby zbiegać jak co niektórzy. Truchcikiem a i owszem, daję radę pierwsze jakieś 1,5 km zejście zaliczone. Mijamy Wielki Rogacz, małe i łatwe podejście na Eliaszówkę (1024 m n.p.m.), ale to nie koniec zbiegów. Pomiędzy zbiegami są ładne drogi, po których można biec. Biegnę więc swoim tempem.
Z filmu pamiętałem, że do Piwnicznej zbiega się po płytach betonowych z „oczkami”. Łatwizna… ale na filmie. Gdy już dobiegłem do tych płyt, słońce i dotychczasowe zbiegi trochę dały mi w kość. A teraz rozpoczyna się 2 km zbieg po płytach betonowych. Jak w górach można kłaść takie płyty betonowe! Koszmarnie to wygląda, a jeszcze bardziej koszmarnie się po tym biegnie, bo nogi wpadają w „oczka”!
Startując nie miałem rozpisanych żadnych czasów na poszczególne etapy biegu. Biegam według własnego zegarka – zegarka biologicznego. Po głowie chodziła mi myśl, żeby na drugim przepaku w Piwnicznej być około godz. 12:00. Za realne uważałem pokonanie pierwszego odcinka 30 km – w 4 h.  Jak się skończyły płyty, to zaczęło się ostre zejście po glebie. Ciut ślisko, a potem asfalt i patelnia. Dochodziła godz. 12:00, a trasa prowadzi po chodniku obok asfaltu, Grzeje niesamowicie, nie ma żadnego cienia! Normalnie czuję się jak na Półmaratonie BMW po Wale Miedzeszyńskim. Jeszcze zamknięty przejazd kolejowy i wpadam na przepak nr 2 w Piwnicznej z czasem 3h 59 min! Pomarańcze i domowe ciasteczka z ziarnami stawiają na nogi. Napełniam do pełna bukłak z wodą i dalej… Niestety dalszej trasy już z filmu nie zapamiętałem.

Piwniczna – Hotel Wierchomla (11 km)

Tylko 11 km do kolejnego przepaku, ale… Dopiero po biegu doczytałem, że to odcinek, na którym najwięcej ludzi wycofuje się z biegu. I wcale się temu nie dziwię! Po przepadku przeskok przez most nad Popradem. Super od wody rześko i tyle w temacie rześko i super.
Czegoś takiego, co mnie czekało za chwilę to nawet na Biegu Rzeźnika nie przeżyłem wchodząc na Połoniny! Zaczęło się od znaku informacyjnego o obowiązkowych łańcuchach. Na tym etapie trasy peleton już maksymalnie rozciągnięty, a dodatkowo z Piwnicznej wystartowali zawodnicy na dystans 34 km. Wchodzimy na górę pośród ładnych domków. Jeszcze na początku zwracałem uwagę na domki… ten ładny, ten ładny, ten piękny, ale po jakiejś chwili głowa spuszczona w dół i noga za nogą pod górę.
Jak ludzie mogą mieszkać na takich wysokościach, skoro we wrześniu mam problem z wejściem po suchym na górę? Jak oni zimą do domów się dostają? Szaleństwo! Po drodze mijam znak „Skorupy” „Walczaki”. Chyba nazwy osad. Walczaki pokazuje w górę, Skorupy w dół. To nie przypadek, że Walczaki prowadzą w górę, jeszcze większą górę i jeszcze bardziej stromą… To tylko Walczaki tak mogą. Co chwilę pociągam łyki wody. Jest ciepło! Gorzej niż latem w Chorwacji! Jeszcze na jakimś podejściu dzieci kibicują, trąbki piszczą, bębenki. Niby ładnie, ale nie na takim podejściu w górę. Dziękuję dzieciakom, ale głowę mi rozsadzało od tych dźwięków! Parno, duszno do mety daleko. Całe szczęście, że po jakiejś godzinie w słońcu pojawił się las i cień. Powietrze jednak i tak jest nieźle nagrzane. Las, las w górę i koniec lasu i… normalnie nie mogę patrzeć przed siebie… Znowu góra, ale taka góra, że końca jej nie widać. Słońce znowu w twarz, a może bardziej w czubek głowy. Nie chciałem nawet myśleć, jaka jest temperatura. To podejście w Łomicy obok wyciągu narciarskiego. Nie ma rady. Jak się bawić, to się bawić na całego. Noga za nogą do przodu, krok za krokiem idę, sunę do przodu, mijam osoby, które wystartowały na 34 km i już tutaj nie dają rady… Mam poczucie, że czas zatrzymał się na tym podejściu, a to chyba było jakieś 300 m w pionie. Zero cienia, zero wiaterku… Nic! Nic się dzieje! Na takich odcinkach psychika jest najważniejsza. Jak zejdziesz z trasy …to możesz już nie wrócić.

fot. Paweł Kierenko

fot. Paweł Kierenko

Przestałem liczyć czas. Nie patrzyłem już na zegarek z godziną. Jak wejdę, to wejdę. W trudach i w bólu jest szczyt. Ale gdy jestem na szczycie, to widzę przed sobą kolejny szczyt! Dla psychiki budujące było to, że na takich podejściach mijałem dużo osób. Część z z nich wyprzedziła mnie na wcześniejszych zbiegach. Nie pamiętam jak, ale udało się wejść na sam szczyt tej góry. Na szczycie przechodzę w marsz, potem w bieg, siły wróciły po jakimś kwadransie, gdy złapałem w lesie trochę cienia. Nawet dość długi kawałek trasy udało się biec. Nie sprawdzam na tym etapie godziny, bo i po co… Mijanych biegaczy zaczynam już pytać, który to kilometr i ile do końca. Dzwonię do znajomego, który biegł na 34 km i musiał być gdzieś w pobliżu. Rozmowa krótka, żołnierskie słowa, które dały upust emocjom, dużym emocjom. Jak się później okazało był 700 m przede mną, na zbiegu, którego ja jeszcze nie widziałem, ale który wkrótce zobaczyłem… Koszmar! Po kamieniach w dół, stromo… Guzik! Nie biegnę, nie schodzę mocno… Tylko spacerkiem w dół. Jeszcze większe męczarnie na tym zejściu niż przy wchodzeniu. Na dole czeka dużo kibiców, jest wrzawa. Tym razem dodaje mi to trochę sił. Mijam Wierchomlę Wielką. Do kolejnego, 3 już punktu, jest bardzo blisko.
Teren wypłaszczony. Z okolicznych domów wychodzą ludzie i oblewają chętnych zimną wodą. Za moment pojawia się sklep. Jak się później okazało, najlepsze co się mogło przydarzyć – mały sklep spożywczy. Widzę sklep, przed którym i w którym mnóstwo biegaczy. Tych ze 100 km, tych z 64 km i tych z 34 km. Na wysokości sklepu biegacz wyciąga w moim kierunku dłoń z butelką… nie wody, nie coli, ale z butelką ZIMNEGO PIWA. Chyba nie jest to zakazane na biegach. Trzy, może cztery łyki i jakby wstąpiły we mnie nowe siły. Z ociągającego się tempa biegu przechodzę w normalny bieg. I tak po 40 kilometrach biego-marszo-chodu-wspinaczki przeszedłem w normlany szybki bieg i biegająco witam 3 punkt kontrolny w Małej Wierchomli – Hotel (41 km). To już 6 godz i 6 min w trasie. Na punkcie żywieniowym wypijamy 3 puszki Polo Cocty, zjadam kilka kawałków pomarańczy i biegnę dalej.

Hotel Wierchomla – Bacówka nad Wierchomlą (12 km)

Luka w pamięci. Wiem tyle, że na początku było podejście w górę, a potem zejście w dół. Klasyka gatunku. Potem przyjemna trasa w cieniu wzdłuż potoku. Euforia po Polo-Cocie jakoś szybko minęła. Droga bez większych przygód. Delikatnie w górę lub płasko. Trochę biegu, trochę marszu i tak na zmianę. 50 kroków biegu. 20 kroków marszu. I tak się tasujemy z innymi osobami na trasie. Część osób już tylko idzie… Gdzieś tutaj w połowie odcinka zacząłem liczyć… tak liczyć… i jest to wina mojego partnera biegowego z Rzeźnika, który został w domu. Czymś musiałem zająć głowę, to zająłem się wyliczaniem. Liczyłem, wyliczałem czas, który został mi do końca, do mety… Aby zająć czymś głowę starałem się obliczyć, czy uda się przekroczyć metę łamiąc 10 h. Niby zostało już mniej niż 20 km do mety i jakieś 3,5 h, więc teoretycznie uda się. TEORETYCZNIE, bo praktycznie nie wiem, jakie górki jeszcze będą i jakie zbiegi, po których będę schodził a nie biegł.

fot. Paweł Kierenko

fot. Paweł Kierenko

Szybki wywiad wśród mijanych osób – „Kolego jeszcze wysoka góra przed nami, a potem super zbieg”. Druga osoba – „ nie, już łatwo do końca – tylko trzeba biec tak równym tempem na 9:20 na km”. Dzięki, ale nie mam zegarka. To bieg na tempo 9:20 odpada. Biegnę jak mogę … Odpuszczam, nie ma co się spinać.. Czuję się na tym odcinku dobrze, ale biec mi się już pomału nie chce. 52 km trasy i jestem w Bacówce. Już tylko jeden łyk zimnej wody. Patrzę na zegarek. Jest 16:25, 12 km do mety i więcej niż 1,5 h zapasu… Po raz kolejny myślę: tylko 12 km i aż 1,5 h czasu i złamię 10 h… Trasa sprzyjała takim rozważaniom, bo było w miarę płasko, bo był las. Przez chwilę, bo za moment pojawiło się znowu podejście. Które to już dzisiaj? Ktoś obok powiedział „teraz jeszcze zdobywamy górę Runek (1080 m n.p.m.), a potem w dół do samej mety”. Ta informacja z naciskiem „na dół” zaczęła mnie szczególnie interesować. Przede mną ostatni etap przygody, która jak to zazwyczaj na tym odcinku bywa najciekawsza … wróć, najtrudniejsza.

Finał / Bacówka – Krynica (11 km)

Gdzieś z okolic Szczawnika przed Bacówką wystartowała kolejna grupa zawodników – tym razem na dystansie 17 km – która zaczęła mnie mijać przy podejściu na Runka. Mega mega demotywujące i wkurzające jest to, że ja już ledwo na małą górę wchodzę, a tutaj na pełnym biegu mijają cię zawodnicy, dużo zawodników… Na tym etapie zawodów, na jednej trasie spotykają się zawodnicy z 4 tras! Jak dla mnie ciut za dużo… Wyłączyłem się całkowicie. Nie dam rady w 10 h… Idę, nie biegnę, spaceruję, podziwiam widoki…
Pięciokilometrowy zbieg w dół do mety. Osób wkoło już praktycznie nie ma. O tym, że jest 5 km do mety dowiaduję się z tabliczki na drzewie. Nie zmieniam tempa marszu. Czy będę na mecie po 10h 20 minutach czy 10h 45 minutach nie robi już mi różnicy. Po jakimś jednak czasie widzę tabliczka – 3 km. Zbieg stał się łagodniejszy. Wyciągam telefon i patrzę na zegarek. Za 20 minut będzie 10 h biegu… 3 km staram się podzielić na 20 min, a może spróbować powalczyć? Skoro już jestem tylko 3 km od mety… Dobra zawalczę! 3 km niby to tyle, co nic ale nie po 61 km w górach, w słońcu! Zacząłem biec szybciej i szybciej, o bolących mięśniach zapomniałem, o kolanach zapomniałem. Najzwyczajniej w świecie biegnę. Biegnę coraz szybciej. Nie wiem, ile jeszcze było do mety, ale już było słychać odgłosy z krynickiego deptaku, gdzie była meta. Oczywiście nie pamiętałem już, jaki dystans biegnie się po płaskim do samej mety. Zacisnąłem zęby i biegłem ostatnie metry w lesie w nadziei, że wreszcie ten las i zbieg się skończą. Aż tu nagle.. ogrodzenie, siatka w lesie, zaczęły się gęste krzaki. Wylądowałem na siatce, broniąc się przed upadkiem na ziemię. Nagle krzaki skończyły się. Skręt w lewo i już deptak! Ostatnia prosta. Oj nie tak wyobrażałem sobie finał biegu! Widzę już zegar na mecie, na którym właśnie zmienił się czas i było 14:59. Nawet nie myślałem, co dokładnie to oznacza. Wiedziałem tylko, że muszę zmieścić się w tej ostatniej minucie i nie pamiętam, co się działo wokół. Całkowicie wyłączyłem się, biegłem ile sił. Zarzucało mnie na boki jak kolarzy na finiszu. Udało się! Przekroczyłem linię mety, gdy zegar na mecie pokazywał czas 14:59:30!

Paweł Kierenko /Bieganie z rana/

Paweł Kierenko /Bieganie z rana/

Medal od wolontariuszki, woda i usiadłem, ale nie z wrażenia… Nie byłem w stanie dalej iść. Nogi odmówiły posłuszeństwa. Wyciągam telefon, patrzę na godzinę, a tutaj wielkie zdziwienie. Jak to? 17:57?! Czyli udało się złamać 10 h o całe 3 minuty! Jest radość! Bo właśnie dla radości tyle się męczę.

Z kronikarskiego obowiązku:

  • Czas oficjalny: 9 h 57 min 19 sek.
  • 37 miejsce w kategorii wiekowej M 40-49 / na 110 osób, które dobiegły/
  • 173 miejsce w kategorii OPEN / na 397 osób, które dobiegły (70 osób nie dobiegło lub nie zmieściło się w limicie)

runandtravel-belka-zaproszenie-do-wspolpracy

Tags :

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *