21 października 2018 By GÓRY & ULTRA, Slider With 5300 Views

Zrobiłam to! Ale nie sama. Relacja Kamili Góreczny z ŁUT 150

„Zrobiłam to. Ale nie sama. To, że od Chyrowej wciąż spotykałam ludzi, którzy dawali mi wsparcie, to cała tajemnica, to odpowiedź na pytanie – jak to zrobiłaś? Uwierzcie, jak bolą nogi na maksa, to bardziej już nie zabolą. Jak głowa odmawia posłuszeństwa, gorzej nie będzie. Dotarłam do granicy swojej wytrzymałości i tam zostałam. Dalej nie ma już nic. Można zejść, można iść dalej. Ból będzie ten sam. Fizyczny. Ale jeśli pójdzie się dalej, zyskuje się ogromną satysfakcję.” Zapraszamy do przeczytania relacji Kamili Góreczny, która zabiera nas na trasę 150 km Łemkowyna Ultra Trail 2018.

Tekst: Kamila Góreczny

Zapraszam do przeczytania mojej osobistej relacji z ŁUT 150, gdzie zajęłam zaszczytną, ostatnią lokatę open.

fot. Piotr Dymus

Ropki Siwejka / 19,6 km

Nie pamiętam punktu w Ropkach. Po prostu. Pierwsze 20 km, bo punkty były rozstawione mniej więcej w takich odstępach, to był nocny bieg. Początek kawałek przez Krynicę i w las, i oczywiście pierwsze to podejście. Było nas dużo. Tworzyły się kolejki. Mnóstwo rozmów. Światła naszych czołówek… Nad niczym tu się nie zastanawiałam. Tak zwykle zaczynają się długie biegi. Słuchałam rozmów innych biegaczy, mijały pierwsze kilometry. Pamiętam, że ok. 15 km, czyli mniej więcej dwie godziny po starcie, na podejściu przegonił nas pierwszy zawodnik z setki. Setka startowała godzinę później. Od razu wiedzieliśmy, że to lider. Kiedy my dynamicznie podchodziliśmy pod górę, on biegł. Patrzyłam na jego łydki i zastanawiałam się, jak wytrzyma 100 km… Na punkcie zameldowałam się po trzech godzinach. Miałam więc spory zapas czasu. Popełniłam błąd. Za mało zjadłam. Kawałek banana i herbatnik, uzupełniłam wodę i w drogę.

Wołowiec / 42,5 km

Zanim osiągnęłam drugi punkt na 42 km, byłam w bajce. Zawodnicy rozciągnęli się. Było nas już mniej. Wokół panowała potęga nocy, niezmąconej żadną miejską łuną światła. Niebo spadało nam na głowy. W pewnym momencie na łące wyłączyłam latarkę i podniosłam głowę. Nigdy wcześniej nie widziałam tylu gwiazd. Byliśmy jak robaczki świętojańskie, malutkie punkciki w otchłani ciemności. Pamiętam zawodnika, który mijając mnie mówił do siebie: „Kurwa, jak tu pięknie, hej widzicie to?” Nazywał konstelacje, które znał i poleciał dalej. Jeszcze przez jakiś czas dobiegał mnie jego głos z oddali – „Jak zajebiście!…” A potem świt. Nagle gwiazdy zbladły. Zaczęło być widać niebo, coraz jaśniejsze, chociaż byliśmy wciąż w ciemności. W dolinie trawy były pokryte szronem, pojawiły się pasma pełzającej mgły. W ogóle nie myślałam o biegu tylko chłonęłam otoczenie, zachwycona cudem wstającego dnia w górach.

fot. Piotr Dymus

Kiedy zrobiło się widno, wróciła proza. Byłam głodna, strasznie głodna, marzyłam o punkcie. Miałam już też otarte stopy. Na tym odcinku było kilka malutkich strumieni, ale nawet odrobina wody w butach zrobiła swoje. Kiedy dotarłam do Wołowca, rzuciłam się na pieczone ziemniaki. Robiłam wszystko naraz: grzałam się przy ognisku, oklejałam stopy z ziemniakami w zębach, popijałam je kawą i herbatą. Była 7 rano. Tu też wzięłam pierwszy proszek przeciwbólowy. Plan był taki: jeść, jeść na punktach, brać proszki i pić, pić w trasie. Dystans odmierzałam tylko od punktu do punktu. Tak było bezpiecznie. Proste.

Przełęcz Hałbowska / 64,2 km

Odcinek do Przełęczy Hałbowskiej spędziłam z audiobookiem. „Cień wiatru”. Taki tytuł. Wyłączyłam się zupełnie. Podejście, zbieg. Jeszcze wtedy – póki nie wysiadły mi uda – zbiegałam na stromych zbiegach. Znów podejście, znów zbieg. Najbardziej dokuczały mi poobijane stopy, kamulce, korzenie. W tym roku praktycznie nie było błota, a to, które było, było przyjazne – ciemne, gęste, podsychające, każde błotne miejsce – przy odrobinie szczęścia – można było przejść suchą nogą. Robiłam zdjęcia. Pogoda była łaskawa. Ciepła noc, ciepły, słoneczny dzień. Złota polska jesień to za słabe określenie. Przyroda mieniła się kolorami tęczy, trawa była wciąż soczyście zielona… Byłam szczęśliwa, że mogę to wszystko oglądać. Oglądać wszystko naraz. To nie był żaden podmiejski lasek, tylko hektary świata, gdzie nie rządził człowiek.

Chyrowa SKI / 80,9 km

Tak naprawdę moją relację biegaczki powinnam zacząć od wyjścia z Przełęczy Hałbowskiej. Kawałek w górę, a potem w dół, w dół, w dół… Uwielbiam zbiegi, ale od tego momentu już zaczęło mieć dla mnie znaczenie nachylenie. Znacie to. Łagodny zbieg bierzesz zwykłym biegiem, grawitacja dodaje skrzydeł. Stromy pokonujesz tratując swoje nogi, hamując się każdym uderzeniem stopy, a cały ciężar przyjmują kolana. To właśnie tu zasada ta przestała się sprawdzać i strome zbiegi musiałam pokonywać marszem, szukając chociaż kilku metrów łagodniejszego stoku, by pobiec. W dół, w dół, w dół i…. koniec. Kawałek asfaltu i podejście przed Chyrową. Ścieżka kamienista. Używałam wiele brzydkich słów po raz kolejny następując na kamień, który czułam już jakbym była boso. Było dość stromo, a ja nie miałam kijów. Ręce na udach, pnę się. Wydawało się, że już koniec podejścia, a gdy już tam doszłam, droga skręcała i znów pięła się pod górę. I tak w nieskończoność. W pewnym momencie spojrzałam po prostu dalej, wysoko w górę i zobaczyłam zawodników tak daleko i tak wysoko, że dopadło mnie zwątpienie. To się nigdy nie skończy! I tam spotkałam Jacka. Chyba Jacka. Po biegu okazało się, że nie pamiętam imion i plączą mi się fakty. Jacek dogonił mnie na tym podejściu i zaczął towarzyszyć. Głównym naszym tematem była analiza tego podejścia. Porównywaliśmy je z naszym profilem trasy na numerach, próbując ocenić, czy te kolejne malutkie wzniesienie z rysunku to już było czy dopiero będzie przed nami. Kilka razy liczyliśmy, że to właśnie to ostatnie było, ale wciąż byliśmy w błędzie i znów trzeba było się wspinać. Kiedy koniec, kiedy koniec? Już płasko, czyli zbiegamy zaraz. A nie, znów w górę, matko, nie dam rady… Ale widokowo było to bardzo atrakcyjne miejsce. Jakby ktoś chciał pobiec 150 km, polecam… W Chyrowej zjedliśmy porządnie. Był przepak, więc zmieniłam śmierdzącą koszulkę, Jacek się podładował (szczęściarz, biegł 100 km, więc czekała go już tylko meta) i nie marudząc specjalnie, ruszyliśmy do Iwonicza.

fot. Karolina Krawczyk

Iwonicz Zdrój / 102, 2 km

Powoli zapadała kolejna noc. W ostatnim świetle dnia podchodziliśmy na trawiaste wzgórze za Chyrową. Od tego momentu trasa była znajoma. To moja ubiegłoroczna 70. Wiedziałam więc mniej więcej, co mnie czeka. Najpierw trawiaste wzgórze, potem fajny leśny zbieg, a potem przecinamy szosę i paskudne, naprawdę paskudne podejście. Gdy biegliśmy w lesie było już ciemno. Dołączył do nas zawodnik z setki, nie pamiętam imienia, i tak we trójkę zbiegaliśmy lasem, rozmawiając o biegach, najlepszych biegaczach, fajnych zawodach. Wtedy też zaczęłam się bać. Zaczęłam się bać, co będzie, jak oni skończą bieg w Iwoniczu, a ja zostanę sama na kolejne 10 godzin w ciemnym lesie. Fizycznie było dobrze, byłam zaskoczona, bo nie licząc stóp, które już spisałam na straty, byłam w niezłym stanie. Fizycznym, podkreślam, bo psychicznie zaczęłam się sypać. W ciemnym lesie, gdy latarka świeci przed ciebie, jest ok. Ale, gdy snop światła skierujesz w bok, rozglądając się, drzewa, pnie, tworzą figury, kształty, wydaje ci się, że ktoś tam jest, zwierze, człowiek, mnicha nawet widziałam, po czym po chwili okazuje się, że to tylko gra światła i cienia. Wiedziałam, że nie odważę się sama.
Tymczasem rozpoczęło się to paskudne podejście przed Iwoniczem. Gdy stopa za stopą, ręce na udach, serce w trzecim zakresie, przystanki na oddech i picie. Zgodnie oceniliśmy, że to najtrudniejszy odcinek. Podejście przed Chyrową wydało mi się miłym spacerkiem w porównaniu z tym. Podnosiliśmy głowy, by określić kierunek, który wyznaczały świecące punkciki odblasków zawieszonych przy trasie. Głowa zadarta, punkciki w ciemności zdawały się prowadzić wysoko, prosto do nieba. Albo raczej do piekła. Tam dogoniliśmy zawodnika z mojego dystansu. Natychmiast spytałam, czy ma zamiar ukończyć, a jeśli tak, to czy mogę z nim iść. Tak, będzie walczył. Moja motywacja wzrosła o 100%. Nie będę sama! Podejście skończyliśmy we czwórkę, potem chłopaki z setki zgubili nas na zbiegu, pędząc na upragnioną metę. A nam zaczęło się dłużyć. Kiedy koniec tego lasu? Kilometry mijały, widać czasem światła cywilizacji, by znów zginęły. Kiedy? Zaczęli nas mijać zawodnicy z setki, krążyły opowieści – jeszcze 5 km, jeszcze 8, jeszcze 3… To w końcu ile?! Mój towarzysz słabł, co jakiś czas czekałam na niego, ale widać było, że jest w złym stanie. Wyszliśmy na asfalt, w końcu! Radość krótka, bo asfalt ciemny, Iwonicza nie widać… Coraz dalej za mną mój kompan, w końcu poddał się i ocenił, żebym sobie lepiej poszukała innego towarzystwa na ostatnie 50 km. Ok, poleciałam, a wkrótce już go nie było widać. Asfalt, z jednej strony wspaniała odmiana od nierówności, a z drugiej twarda męka dla nóg. Mój zegarek nie miał nic wspólnego z trasą, dawno już powinnam być w Iwoniczu, a tu środek ciemnej d…. Wtedy spotkałam Daniela. Szybki rzut okiem na numer, czerwony, yes! Czy Ty idziesz do końca? Mogę z Tobą? Tak, idzie, choćby nie wiem co. Znów poczułam się spokojna. Ale wciąż nie mogliśmy dotrzeć do Iwonicza. Niby już miasto, ale jeszcze punktu nie widać, normalni ludzie śpią… Pojawił się wolo, który nas poinformował, że jeszcze ok. 3 km. Jak to k… 3??? Moim zdaniem, było jeszcze 5, ale tak naprawdę, nie miało to już żadnego znaczenia. Przed punktem obraliśmy plan: jemy, jemy, jemy, ja oklejam stopy. Daniel chciał uzupełnić wodę. Jest punkt. Jestem zmęczona, najpierw jem, wolo podają, co chcesz, jak chcesz. Od drugiego punktu byłam bez kubka, który zgubiłam na trasie, więc zupka i kawka w uciętej butelce. Wolo boscy, wszyscy absolutnie wspaniali. Kierują mnie do ciepłej sali, zmieniam opatrunki na stopach, skarpetki. A tam ludzie na materacach, śpią, gawędzą, mają medale 100 km… Im szybciej Kamila wyjdziesz, tym bardziej tu nie zostaniesz!! Ubieram się ciepło, wychodzę, jest Daniel i Cezary (chyba, bo do teraz nie ustaliliśmy). Ruszamy? Jest przed 23, mamy 50 km i 12 godzin. Ruszamy. Spotykam Marcina Wojtaszka, ukończył 100 km, gratuluje mi.

fot. Piotr Dymus

Puławy Górne / 121,2 km

To najbardziej dramatyczny odcinek mojej przygody. Byliśmy zmęczeni. Według mapki, czekały nas w zasadzie dwa nieduże podejścia, potem kilka km asfaltu. Nogi bolały nas po równo, zabawialiśmy się rozmową jakiś czas, a potem zapadła cisza. Zaczęliśmy zasypiać. To najbardziej niesamowity stan, w jakim byłam. Druga bezsenna noc, ponad 20 godzin wysiłku. Wpadałam w stan drzemki, idąc. Nie do końca wiedziałam, co widzę, miałam zwidy senne, czasem widziałam ciemne domy wsi obok ścieżki, a to był środek lasu. Czasem byłam zupełnie gdzie indziej. Głowa leżała gdzieś daleko na poduszce i spała, ja byłam na trasie. Moi towarzysze byli w podobnym stanie, czasem ktoś się zataczał. Nie mogłam uwierzyć, że wchodzę pod górę i śpię. Niby nie śpię, a śpię, potrząsam głową, by się ocucić, ale to nic nie daje. Pamiętam, że był rześki moment, gdy przypomniało mi się, że mam gumy do żucia. Za chwilę wszyscy żuliśmy limonkowe orbity i ożywiliśmy się nieco. Gdy dotarliśmy do asfaltu, znów zaczęliśmy zasypiać, szczególnie, że nie trzeba było uważać – gładko, równo, sennie, sen… Odcinało mi nogi, po prostu zasypiałam i budziłam się po to, by spiąć mięśnie i nie przewrócić się, bo głowa już odłączyła nogi, które nagle, w pół kroku po prostu stawały się bezwładne. Czasem budziło uderzenie w kolegę, gdy człowiek tracił kierunek i się zataczał…
Pojawiły się głosy, że może w Puławach drzemka? Tak z 15 minut? Ja wiedziałam, że nie pozwolę sobie, bo nikt, ani nic mnie nie obudzi po 15 minutach. Daniel też tak uważał, a Cezary się zastanawiał. Był w złym stanie. Pojawili się kontrolni wolo, dwóch cudownych chłopaków, którzy dodali nam otuchy. Już wiedzieliśmy, że jesteśmy ostatni. Za nami nic. Powiedzieli, że w Puławach jest ciepła zupa, że damy radę. Radzili, nie rozsiadajcie się w Puławach, tam jest miło, ciepło, łatwo zrezygnować z dalszej drogi. I tak było. Ciepło. Dostałam żurek z kiełbasą. Wspaniali wolo – co chcesz? nie wstawaj! chleba chcę – proszę, łyżkę chcę – proszę. Nie wstawaj! Masz tu kawę, masz tu wodę. A za chwilę: zbierajcie się! jest 4:00. Macie 7 godzin i 30 km. Już, pędźcie! Taki żarcik… Z żalem opuszczaliśmy Puławy. Dołączył do nas Robert, który był tu wcześniej, miał kłopoty z nogami, ale przespał się i postanowił ukończyć.

Przybyszów / 136,3 km

Rozbudzeni ciepłym posiłkiem, gawędząc, ruszyliśmy. Czekało nas długie podejście, potem takie pitu pitu góra dół. 15 km do punktu. Moi towarzysze się ożywili. Daniel i Cezary zaczęli odstawać do przodu, więc zasugerowałam, żeby nie czekali, ale oni postanowili doprowadzić mnie do świtu, żeby było jasno. I tak było, kiedy zaczęło świtać, najpierw Daniel, potem Cezary znikli z pola widzenia. Pojawił się wolo, zamykający trasę. Pełen energii, pozytywnie nas nastawiał, sam mając na koncie ten dystans w poprzedniej edycji. Doskonale wiedział, jak się czujemy, więc nie pieprzył farmazonów, że już blisko, tylko że daleko, tym bardziej, że jesteśmy mocno sponiewierani. Tym świtem się już nie zachwycałam. Kilometrów jakby nie ubywało, czas jakby przyspieszył. Na swoich sztywnych nogach podbiegałam każdy odcinek w dół. Płaskich już nie, nie teraz. Już nie chciało mi nawet pić. Teraz skupiłam się na bólu stóp i to on teraz wziął górę. Ostatni cudowny zbieg do punktu. Robert w dole przede mną. Wolo witają nas, gratulują, polewają kawkę. Wolo zamykający pogania, on tu zostaje, mamy łyknąć cokolwiek i długa, bo jeszcze 15 km i 3,5 godziny. Pestka, co?

Komańcza / Meta/ 150 km

Pogonieni przez wolo, truchtamy gdzie się da, a gdzie się nie da, maszerujemy jak najszybciej. Nawet najmilszy zbieg przerywam marszem, bo męczę się sto razy szybciej. Pamiętam z ubiegłego roku – będzie las, potem łąki, potem zbieg błotnistym lasem i asfalt, jakieś 2 km do mety. Źle pamiętałam. Był co prawda las, ale potem sto łąk, zbiegiem nie zbiegłam, bo za stromo, mimo że płasko, nie było błota, mimo że miało być. Wszystko było już nie tak. Drugi wolo zamykający podążał za nami lekko jak kozica. Na łąkach stali wolo czy orgi, dawaj Kamila! Meta czeka! Jeszcze 5 km! Asfalt bolał. To miał być dwukilometrowy bieg z fasonem, wyszło coś pomiędzy pełzaniem a snuciem się. Robert daleko z przodu, dostał powera metowego, ja mojego dopiero 200 metrów przed metą.
A potem był medal. I znajomi, Oliwia, Aldona, Iza, dziewczyny i chłopaki, którzy zrobili mi piękne powitanie. Myślałam, że będę płakać na mecie ze szczęścia, ale skąd! Byłam taka zadowolona, roześmiana. Wspaniały doping wolo na finiszu, mimo, że byłam ostatnia. Zrobiłam to. Ale nie sama. To, że od Chyrowej wciąż spotykałam ludzi, którzy dawali mi wsparcie, to cała tajemnica, to odpowiedź na pytanie – jak to zrobiłaś? Uwierzcie, jak bolą nogi na maksa, to bardziej już nie zabolą. Jak głowa odmawia posłuszeństwa, gorzej nie będzie. Dotarłam do granicy swojej wytrzymałości i tam zostałam. Dalej nie ma już nic. Można zejść, można iść dalej. Ból będzie ten sam. Fizyczny. Ale jeśli się pójdzie dalej, zyskuje się ogromną satysfakcję.

fot. Aldona Jarosz-Piwońska

21.10.2018 r.

Zdjęcie „otwarciowe”: Oliwia Żak

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *