22 listopada 2017 By GÓRY & ULTRA, Slider With 6538 Views

Siła przeżycia przygody silniejsza niż rozsądek. Relacja Pawła Kierenko z ŁUT2017.

„Jako uczestnik Łemkowyna Ultra Trail edycji 2014 (30 km), edycji 2015 (70 km) – po rocznej absencji – wybrałem dystans brakujących 80 km… Brakujących do tego, aby dopiąć klamrą dystans pomiędzy Krynicą a Komańczą.” Tak swoją relację z tegorocznej edycji Łemkowyna Ultra Trail rozpoczyna Paweł Kierenko. Zapraszamy do lektury.

Autor: Paweł Kierenko

W 2016 r. odpuściłem start w ŁUT. Uznałem wtedy, że dystans 80 km po nocy i po górach jest nie dla mnie. Rok temu noc stanowiła dla mnie pewną przeszkodę… Jak to? Biec w nocy? I w dodatku po górach? Jedno z drugim jeszcze rok temu dla mnie się wykluczało. Po deszczowym i mocno błotnistnym ŁUT 2016 tylko utwierdziłem się w tym, że decyzja o odpuszczeniu startu była słuszna. Co prawda przez rok wada wzroku – krótkowzroczność – wcale mi się nie zmniejszyła. Forma też jakoś przez rok nie wystrzeliła nie wiadomo jak do góry. A jednak po roku przerwy zgłosiłem się na nocno-dzienny ŁUT 80. Siła przeżycia przygody była silniejsza niż rozsądek. Z teamu trzech osób przygotowujących się do startu, po 10 miesiącach został team dwuosobowy, czyli Rafał i ja. Towarzysz Marcin, z uwagi na sprawy służbowe, odstąpił na ostatniej prostej.

Start biegu – godz. 1:00. Ni pies to jest ni wydra. Niby późna noc, ale dla organizmu musi to być wczesny poranek, bo emocje, jakie towarzyszą startowi są ogromne. Trudno było zasnąć przed biegiem. Pogoda jednak sprzyjała. W miarę ciepła noc – od 7 do 10 stopni – czyli można by rzec idealna pogoda dla biegaczy. Ale czy dla nocnych biegaczy, to miało się dopiero okazać. Ruszyliśmy dość żwawo jak na początek tak długiego dystansu. Ubrani w bluzy, kurtki (wymagane były jeszcze w zestawie rękawiczki – ale zostały w plecaku). Początek trasy po asfalcie pośród zabudowań Krynicy. Grupa biegaczy i biegaczek z czołówkami na głowie musi wyglądać dla osób postronnych dość dziwnie… Górnicy lecą do kopalni. A jeszcze te czerwone światełka migoczące na większości plecaków. To już jak cała kolumna policyjna. Jeszcze razem z Rafałem dobijamy do ostrego skrętu w prawo i zaczęło się. Podbieg. Na dotychczasowych moich biegach górskich podbiegi oznaczały marsz, a tutaj zong. Wszyscy przede mną lecą trochę szybciej, trochę wolniej, ale biegną. Nikt nie idzie.

Jak zgubić Rafała…

Niestety ta dziwna postawa udzieliła się i nam. Zaczęliśmy podbiegać pod górkę. Wąskie podejście – raz do góry, raz po prostym. Tempo musiało być dla nas mocne, bo jakoś ciepło zaczęło się robić w naszych kurtkach. Rafał zaczął ściągnąć kurtkę w biegu, ja zwolniłem … i już do mety Rafała nie spotkałem. Po nocy i po ciemku zgubiliśmy się. Pewnie moja wina, że nie pilnowałem, ale przy leśnych ciemnościach, o których jeszcze będzie, trudno nam się było odnaleźć. Gdybym i ja wtedy chciał zdjąć kurtkę, to może nie byłoby zguby, ale że tego nie zrobiłem, to nastąpiło rozstanie. Żeby nie było. Kilka razy przy grupce biegaczy, która mnie mijała albo którą ja miałem, wydawałem z siebie ciche: „Rafał, Rafał”, licząc, że Rafał się odezwie. Daremnie jednak. Nikt się nie odezwał. Powiem więcej, jakoś w nocy mało kto rozmawiał na trasie. Każdy był mocno skupiony na tym, co ma pod nogami. Huzary (864 m n.p.m) to pierwsza zdobyta nocą góra. Niby nie dużo, ale ciemności egipskie robiły swoje. Każdy krok w moim wykonaniu w nocy był ostrożny. Światło z czołówki dobrze oświetlało najbliższe dwa metry, ale dalej nic. NIC nie widać, poza migoczącą chwilami czerwoną lampką biegacza z przodu.

fot. archiwum prywatne /Paweł Kierenko

Pierwszy zbieg nocą i pierwsze doświadczenie schodzenia nocą z górki. Żeby to przynajmniej było normalne zejście! A to przecież od razu było prawie pionowe zejście w dół. Przytrzymując się drzew, drzewek, krzaków i innych kijków wystających z ziemi – i trzymając buty równolegle do stoku – jakoś dałem radę. Ale już wtedy pojawiła się pierwsza myśl, zbiegi na ŁUT 80 nie tylko wyglądają na mapie tak stromo – ONE SĄ STROME!! Przy normalnym nachyleniu zbiegu nawet udawało mi się biec. Przez co biegliśmy trudno jest powiedzieć – pod nogami widziałem łąkę, ściółkę leśną, a nawet jakąś utwardzaną drogę. Już tutaj – przed pierwszym PIT STOPEM – były miejsca, w których biegłem sam i nie widziałem nikogo. Na początku było to nawet dziwne uczucie. Jestem sam w głębokim lesie… Ale gdy pod nogami zaczęło się błoto i trzeba było uważać, aby but nie został w błocie, przestałem o tym myśleć. Jeszcze słowo o kurtce, której cały czas nie zdjąłem. Pomimo tego, że było ciepło, a nawet gorąco po zbiegu, w tyle głowy miałem myśl, że jak przyjdzie świt, to się ochłodzi. Dlaczego tak myślałem? Nie wiem. Na razie musiało mi wystarczyć to, że kurtkę rozpiąłem i temperatura się wyrównała. Był odcinek, na którym dziękowałem w duchu sam sobie, że kurtki jednak nie zdjąłem, bo zaczął wiać tak mocny wiatr, że nawet kaptur od kurtki wciągnąłem na siebie. Pierwszego zawodnika z dystansu 150 km, który wystartował z Krynicy godzinę przed nami, wyprzedziłem na jakimś 15 km. Gość spokojnie szedł, ja biegłem, ale ja za jakieś 65 km miałem finiszować, a on miał przed sobą jeszcze jakieś 135 km. Później mijałem już coraz więcej osób z dystansu 150 km.

Czy noc w lesie jest atrakcyjna?

Na pierwszy PIT STOP na 19,6 km (Ropki – Siwiejka) wbiegłem. Miałem wrażenie, że nawet szybko i czułem się wyśmienicie!!! Uzupełniłem izotonik do pełna, wypiłem dwa kubki pepsi i z garścią orzechów w ręce ruszyłem dalej.
Po PIT STOPIE przez dłuższy kawałek biegłem sam. Po drodze było parę strumyków do pokonania, jeszcze na tyle płytkich, że buty tylko minimalnie były przemoknięte. Biegniemy asfaltem przez Hańczową, między domami, które śpią. Później skręt w las i znowu pod górę, tym razem przy jakimś potoczku po prawej i drutami z pastwiska po lewej. Temat drutów przewijał się na trasie, która poprowadzona była miejscami obok pastwisk, część z drutów była pod małym napięciem, co dodawało niektórym ekstra energii.
Czy noc w lesie jest atrakcyjna? Wcale a wcale. Wszystko, co jest poza światłem z czołówki zlewa się w jedną mega czarną bryłę. Wzrok pracuje tylko do 2 m, jakie są przede mną, ale przede wszystkim pracuje nad tym, co jest bezpośrednio pod moimi nogami. Idąc na jakimś odcinku sam wykonałem doświadczenie – co by było, gdyby czołówka przestała świecić? Przewróciłbym się o własne nogi. Ciemność była taka, że własnej dłoni nie widziałem!!! Z nocnych atrakcji pamiętam jeszcze dwie sceny. Podejście pod Kozie Żebro (847 m n.p.m), gdzie po raz pierwszy – ale nie ostatni – musiałem znaleźć sobie kijek, żeby wedrzeć się na górę. Nie wspiąć się, a wedrzeć, bo mnóstwo siły straciłem na tę wspinaczkę. To, co było później przemilczę, bo na same wspomnienie znowu kolana mnie bolą. Zjazd w dół gdzieś w okolicach 25 km, po którym pomyślałem sobie, że jak dobiegnę do mety, to relacja z biegu będzie zaczynać się od słów NIGDY WIĘCEJ.
Hamowanie kolanami na zejściu. To nie był zbieg. To było najgorsze zejście w moim wykonaniu i znowu musiałem szukać kijka, żeby podpierać się na zejściu. Po chwili ponowne wejście na górę, gdzie już mocno zmęczony, prawie wszedłem na krzyż. Tak, krzyż cmentarny na górze Rotunda (771). Przyświecam czołówką i widzę drewniane krzyże. To był około 30 km.

Zupa od Mistrza Marcina

Po 36 km zaczęło świtać i jutrzenka pozwoliła mi zapomnieć o nocnej traumie zbiegów. Wraz ze świtem miałem wrażenie, że bieg rozpoczyna się na nowo. Cudowne kolory jesieni sprawiły, że przeniosłem się w inne miejsce. Droga prowadziła chwilowo po płaskim przez las aż do kolejnego PIT STOPU w Wołowcu (43,6 km). Coś jest wyjątkowego w tych PIT STOPACH na trasach ultra. Czeka się na nie z utęsknieniem co najmniej jakby były metą zawodów, a jak się już do nich dobiegnie to jak najszybciej chce się je opuścić, łapiąc na drogę jakieś jedzenie. Dłuższy pobyt na takich przerwach tylko rozleniwia. Tym razem było podobnie z tą tylko różnicą, że zupę w Wołowcu podawał sam Marcin Świerc, guru biegów ultra i pewnie to obowiązkowa sweet focia z Mistrzem Marcinem tak mnie podbudowała, że po pomidorówce dziarsko ruszyłem dalej. Wcześniej jednak w końcu zdjąłem kurtkę i spakowałem ją do plecaka. Na ramionach zrobiło się jakby lżej, ale za to plecak wypełnił się maksymalnie. Podczas przerwy przecież uzupełniłem do pełna moje picie, które na trasie wchodziło idealnie. Dystans maratonu miałem już za sobą. O dziwo czułem się dobrze, a po zdjęciu kurtki wręcz idealnie. Brak kurtki dobrze zrobił dla ogólnego orzeźwienia.

fot. archiwum prywatne /Paweł Kierenko

To, co idealne nie trwa wiecznie. Tym bardziej, że trasa prowadziła przez Beskidy. Na około 50 km zaczął się taniec i to w znaczeniu dosłownym taniec z błotem. To już nie było tylko charakterystyczne ciamkanie w błocie, to była walka, aby błoto w swoich czeluściach nie pochłonęło moich butów. Trasa niby odchodziła od głównej ścieżki, ale na jej poboczu było istne głębokie morze błota, przez które przeszli lub przebiegli pozostali bohaterowie tego odcinka. Dorośli ludzie, a to morze błota wywołało poruszenie w grupie co najmniej jak wśród bohaterów bajki o Śwince Peppie. Ten odcinek nie miał nic wspólnego ani z bieganiem, ani z marszem. Za to miał dużo wspólnego z tańcem. Raz nóżka lewa do góry, raz nóżka prawa i tak przez ładnych kilkanaście, a może i nawet kilkadziesiąt minut. Czy to po tym odcinku zaczął mi się zmieniać nastrój? Chyba po części tak. Co prawda jeszcze zwracałem uwagę na cudowne barwy jesieni, ale jakby już mniej….
Mijamy po drodze Przełęcz Majda, Magurę Wątkowską. To gdzieś na tym odcinku na kolejnym zbiegu, po którym najzwyczajniej w świecie schodziłem a nie zbiegałem, złapał mnie skurcz-BYK. Kolejny mój bieg ultra, kolejne przygotowania, ale nadal na zbiegach tych bardziej stromych, czyli prawie na większości „hamuję kolanami” w obawie, że się za mocno rozpędzę, a jak hamuję, to wszystkie mięśnie napięte i o skurcz łatwo. Ten skurczyBYK trzymał mnie dłuższą chwilę, ale pomalutku ruszyłem dalej.
Już coraz mniej odcinków „bieganych”, więcej marszu i odrobinę truchtu. Świerzowa 801 m n.p.m zdobyta z pomocą znalezionego kijka. Który to już raz w dzisiaj kijek pomaga mi na trasie? Ale to, co miało się wydarzyć za chwilę przerosło moje wyobrażenia o biegu. Ni stąd ni zowąd nagle ścieżka w lesie skończyła się… Przed sobą nie widziałem ścieżki… Ścieżka prowadziła po prawie pionowej ścianie w dół. Kolejny kijek był grany, ale już tym razem nie po to, aby pomagał piąć się w górę. Tym razem zabezpieczał przed upadkiem w dół. Prawa noga, w której parę minut wcześniej gościł skurcz. odmówiła posłuszeństwa, zacząłem schodzić na lewej.
„Bez sensu”. Taka wówczas w głowie pojawiła się myśl… BEZ SENSU! Prawie 60 km za mną, prawa noga „boi się już schodzić”, szybki rzut oka na profil trasy umieszczony na numerze startowym i nadzieję rozpaliło rozeznanie, że do kolejnego PIT STOPU tylko 4,5 km. TYLKO 4,5 km!!!

Schronisko na trasie?

Nie wiem, skąd sobie ubzdurałem, że ostatni na trasie PIT STOP ma być w schronisku. Zaczęło się wyszukiwanie w lesie schroniska. Te 4,5 km strasznie się dłużyło. Schronisko widziałem już wszędzie. Dwa skrzyżowane drzewa w oddali – a ja widzę dach schroniska. Jaśniejsze liście gdzieś w oddali – ja widzę białą ścianę schroniska. Normalnie mój wzrok i myśli uwzięły się na to schronisko. Czy to były już te słynne halucynacje biegacza ultra? Ciężko ocenić, ale ja wokół siebie widziałem tylko schronisko, w którym miał być kolejny PIT STOP. Oczywiście żadnego schroniska nie było, bo ostatni na trasie ŁUT 80 km PIT STOP był na polance pod rozstawionymi namiotami na Przełęczy Hałbowskiej (64,2 km).
To tutaj, na tym PIT STOPIE, po raz pierwszy w tym dniu od momentu startu biegu w Krynicy Zdrój doznałem tego niesamowitego uczucia. Usiadłem na trawie, można by nawet rzec, że ległem na pobliskiej łące, ale nie PO-LEGŁEM. Jeśli miałem dokończyć przygodę w Beskidzie Niskim musiałem usiąść, zdjąć plecak i posilić się kanapką od organizatorów, a nawet dwiema bułkami z serem żółtym. To chyba jedyna rzecz, którą byłem w stanie przyswoić. Żeli już nie mogłem więcej wcisnąć (w sumie poszło chyba 5 lub 6), a na widok batonów odrzucało mnie. Próbowałem wyliczyć, ile zostało mi do mety. 15 km coś powyżej 4 h, aby zmieścić się w limicie. Duch przygody jeszcze się tlił. Choćbym miał tylko maszerować lub spacerować dojdę do tej METY w Chyrowej. Tylko żeby nie było już na trasie żadnych zbiegów.
Nad ostatnim etapem trasy nie ma co się już zbytnio rozwodzić i prawić zachwytów nad pięknem trasy, bo już średnio zwracałem uwagę na to, co było wkoło. Najważniejsze było tuż przede mną. Te parę metrów, które musiałem pokonać.
Najpierw walka w podejściu na Kamień (714 m n.p.m), potem podwójny zbieg i podwójna walka trwająca całą wieczność. Następnie most na Wisłoce i od miejscowości Kąty znowu podejście. Łysa Góra (614 m n.p.m), Polana (651 m n.p.m) Niewątpliwie zbliżająca się bliskość mety dodaje skrzydeł, ale pokonany już dystans zabrał mi mnóstwo sił w nogach. Zegarek pokazywał przekłamane dane co do kilometrażu, stąd zaczęło się wypytywanie napotkanych osób według schematu „daleko jeszcze?”. Ku mojemu nieszczęściu pierwszymi napotkanymi osobami byli turyści, którzy zgodnie orzekli „ee tam to już tylko 3 km”. 3 Km???? Ludzie jak ja zacząłem wtedy biec! Biegłem, biegłem, bo chciałem już jak najszybciej dostać się do tej mety. Dobiegłem do kolejnego zbiegu i dałem sobie spokój. Na zbiegu napotkany zawodnik z 150 km orzekł, że do mojej mety jest jeszcze 6 km. Nie było rady i wyjścia. Zejść z trasy już nie zejdę. Trzeba było zebrać jeszcze ostatnie siły i ruszyć. Przez dłuższy czas już nikogo nie pytałem o metę. Ścieżka zaczęła pomału schodzić w dół, przede mną zawodnik z czarnym numerem, czyli z mojego dystansu. Hmm… meta już chyba musi być blisko, jeden zawodnik tuż przede mną. Posiedzę mu na ogonie, a na prostej sprint i go wyprzedzę. Tak, po 14 h taka myśl w głowie 😉

Sprint do mety

Tempo nie było mocne, można powiedzieć, że mocniejszy trucht przez jakiś gęsty zielony las, krzaki, mety nie widzę i nie wiem, gdzie może być. Ale skoro ścieżka opada w dół… to musi być już blisko. Czekałem na moment, kiedy trasa się całkowicie spłaszczy, abym mógł pocisnąć na ostatniej prostej, ale się przeliczyłem. Kolejny zakręt w krzakach i wypadamy z lasu na… łąkę, a łąka prowadzi stromo w dół i dopiero po jakiś 400 metrach widzę asfaltową drogę!!!!! Mój plan runął, ale tylko w połowie, a dokładnie w pierwszej połowie. Po łące schodziłem sobie prawie radośnie, a po osiągnięciu asfaltowej drogi rozpocząłem swój dłuuugo upragniony mocny finisz.
300 metrów biegu, aby przekroczyć z okrzykiem na ustach linię mety, czyli crème de la crème w bieganiu ultra!!! To dla TAKIEJ chwili – finiszu – w grudniu 2016 r. zapisywałem się na ŁUT 80, to dla takich wrażeń i przygody prawie 4 razy w tygodniu wychodziłem biegać… zimą, wiosną, latem. Wieczorem, gdy ciemno oraz rankiem, gdy większość w weekendy jeszcze odsypia. Czy warto? Oczywiście że warto było!!! Życie to tylko chwile i dla takich chwil w Beskidzie Niskim zawsze warto!!

Jeżeli chcesz opublikować Twoją relację z biegu, napisz do nas: office@runandtravel.pl

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *