31 lipca 2018 By GÓRY & ULTRA With 5120 Views

Włoska przygoda. Marcin Walczuk na 140-kilometrowej trasie Orobie Ultra Trail.

„Na 12 km przed metą zrównała się ze mną dziewczyna, patrzę na numer startowy i widzę zielone tło, czyli trasa Orobie Ultra Trail. Osz kurka, wyprzedzi mnie! Włoszka i to bez kijków! Po moim trupie! No i zacząłem jej odchodzić.” Marcin Walczuk w swojej relacji zabiera nas na 140-kilometrową trasę Orobie Ultra Trail. Zapraszamy do lektury.

Autor: Marcin Walczuk

Orobie Ultra Trail upatrzyłem sobie już w ubiegłym roku. W swoim postanowieniu, że wystartuję w Bergamo upewniłem się po tym jak po raz drugi nie wylosowano mnie na UTMB. Orobie Ultra Trail (OUT) – najdłuższy dystans festiwalu – to 140 km i 9500 m w górę. W ramach imprezy organizowane są również Gran Trail Orobie (GTO) 70 km i 4200 m+ oraz Bergamo Urban Trail (BUT) 20 km i 700 m+. Organizatorzy reklamowali swoją imprezę jako najtrudniejszy techniczny szlak w Alpach. Postanowiłem się o tym przekonać i zapisałem się na zawody. Kolejny powód do startu to odwiedziny rodziny w okolicach Como, a więc niecałe 90 km od Bergamo. Przyjemne z pożytecznym, urlop i zawody w jednym.

Dzień przed startem umówiłem się z Piotrkiem Rolbieckim w biurze zawodów na odbiór pakietów. Osób nie było za wiele, a sprzęt obowiązkowy sprawdzany był bardzo skrupulatne. Sędziowie zaczęli za bardzo przyglądać się mojej kurtce. Kręcili głowami, że za cienka, za słaba i w ogóle. Tłumaczyliśmy im, że ma wszystkie potrzebne parametry i przechodzi kontrolę na UTMB. Jakoś się udało. Pakiet startowy jak na zagraniczne zawody bardzo fajny, było m.in. 2 x piwo dedykowane zawodnikom, ręcznik Hoka One One, czapeczka trackerka z logo zawodów i okulary Salice, renomowanej włoskiej firmy. Na start do miejscowości Clusone dojechaliśmy autokarami podstawionymi przez organizatorów (dodatkowo płatne 5 €). Byliśmy ok. godziny 9.00, start był zapowiedziany na 10.00. Było troszkę czasu, żeby poczuć klimat zawodów, porozmawiać z zawodnikami, sprawdzić sprzęt. Każdy z nas był wyposażony w nadajnik GPS i na starcie trzeba było podejść do obsługi zawodów, włączyć go i odhaczyć się na liście. Przez to start opóźnił się o kilka minut, ale to szczegół.

Od samego początku biegłem z Piotrkiem. Ustaliliśmy, że trzymamy się razem. Zakładane tempo miało być podobne, ale jak się okazało już na samym początku słabłem. Spore podejście pod pierwsze wzniesienie i ponad 30-sto stopniowy upał dał się we znaki. Zacząłem się strasznie pocić, co nigdy mi się nie zdarzało. Dobrze, że punkty odżywcze były co kilka kilometrów! Tak, co kilka, średnio 6,37 km! Do zapowiadanych 23 punktów można jeszcze dodać te wystawione przez wolontariuszy (sędziów) na szczytach, przełęczach czy innych newralgicznych punktach. Według mnie było ok. 35-40 miejsc, w których była woda. Do tego dochodziły jeszcze liczne strumienie. Punkty żywieniowe miały swoje oznaczenia – „Light”, „Medium” i „Heavy”. Na każdym z nich była woda, izotonic, cola czy herbata. Dodatkowo na punktach „Medium” ciastka i owoce, kawa, a  na „Heavy” kanapki z dżemem czy szynką, ser, arbuzy (moje paliwo) i gorące posiłki. Niestety, tylko pasta polana czymś „zupopodobnym” i posypana parmezanem. Na niektórych punktach była jeszcze oliwa i raz znalazłem sos pomidorowy. Nie był to mój przysmak. Trzeba było jednak jeść, żeby móc biec, nawet na siłę. Brakowało wykwintnych dań z Polski np. pieczonych ziemniaków, bigosu czy pomidorówki, ale i tak punkty oceniam na dobrą piątkę. Tu tak się po prostu je.

Tak, pierwsze podejście, punkt na 12,5 km, a w górę już 1560 m! Niezły wycisk na początek. Dodajmy do tego wysokość (1820 m n.p.m.), wąską ścieżkę na grani szerokości ok. 1 m, po lewej urwisko kilkaset metrów, a po prawej przepaść… Momentami zacząłem iść na czterech łapach zastanawiając się, co ja tutaj robię. Jeden niewłaściwy ruch i można pożegnać się z życiem. Cieszyłem się, że miałem kijki, którymi asekurowałem się nawet zbiegając w dół, czego w polskich górach nie robię. Na 16. kilometrze niespodziewanie dostałem skurczy w obydwu nogach. Pachwiny i dwójki drżały i napinały się jednocześnie. Co jest? Ja nigdy nie mam skurczy! Czarne myśli przed oczami, że już po zawodach, no bo jak to dalej będzie? Wziąłem tabletkę z minerałami i z duszą na ramieniu ruszyłem dalej. Na punkcie „wyczaiłem” napój o nazwie „Sali”. Był to słony izotonic. Strzał w dziesiątkę, bo bardzo mi posmakował i uzupełniał wypłukane elektrolity. Do tego cola. Po 25 km miałem już w nogach 2500 m przewyższenia. Dużo. Nie pamiętam, żebym tyle zrobił dotychczas. Na szczęście skurcze już nie powróciły.

Marcin Walczuk na trasie Orobie Ultra Trail 2018 / fot. archiwum prywatne

Pierwszy przepak był w miejscowości Valbondione na 41. kilometrze. Zadzwonił do mnie Piotrek z pytaniem, gdzie jestem, bo on już relaksuje się na dole w miasteczku. No cóż… Jestem około 5 km od niego i z tysiąc w dół. Tyle miałem do niego straty. Kiedy dobiegłem Piotrka już nie było. Ubrałem świeżą koszulkę, buff, zjadłem makaron i podładowałem zegarek. Czas wyruszać dalej w drogę. Trochę obawiałem się sędziów na punkcie, co powiedzą na moje zakrwawione przedramienia. Na szczęście nie widzieli. Tak, zaliczyłem kilka potknięć, ale i trzy upadki. Jeden był na prędkości z lądowaniem szczupakiem na kamieniach. Po nim miałem ziemię w ustach, a więc było to bardzo bliskie spotkanie. Kolana na szczęście całe, ale to doświadczenie w „planku” pomogło przy upadku. Sprawdzone buty, w których pokonałem B7S niestety na mokrych kamieniach nie dały rady. Ślizgałem się jak na łyżwach. Oczywiście zapomniałem przełożyć sznurówki na ostatnią dziurkę, co spowodowało przesunięcie się stóp za bardzo do przodu. Na obecną chwilę prawdopodobnie pożegnam się z dużymi paznokciami…

Piękne widoki rekompensowały wszystko. O bólu zapominałem i przenosiłem się myślami w magiczne miejsca. Jak ja bym chciał tutaj mieszkać! Na trasie spotkałem wiele zwierząt hodowlanych, ale też i dzikich. Były owce, konie, osły, krowy, byki i kozica, która mnie trochę wystraszyła w ciemności. Był to bardzo trudny odcinek z licznymi linami asekurującymi, których się trzymałem. Zastanawiałem się, czy czołowi zawodnicy też asekurują się czy jednak pędzą na złamanie karku. Po pierwszym upadku w nocy postanowiłem, że nie będę biegł. Tylko szedłem i momentami miałem dylemat, gdzie stanąć, żeby nie przenieść się na tamten świat. W nocy w jednym z punktów, bodajże w schronisku Brunone na 2285 m n.p.m., ubrałem kurtkę i długie spodnie, bo temperatura spadła do ok. 10 stopni i mocno wiało. Zjadłem makaron i stwierdziłem, że odpocznę. Ustawiłem budzik na godzinę 0.30 a była 0.05. Wolontariusz przykrył mnie kocem i na ławce starałem się zasnąć. Spać się nie dało, ale akumulatorki mi podładowało.

Bardzo pozytywnie zaskoczyli mnie kibice. Nie spodziewałem się takiego entuzjazmu z ich strony. Gdzieś tam słyszałem, że w Alpach trail running to niemalże sport narodowy, ale to, co robili będę pamiętał do końca życia. Wszędzie doping, okrzyki „alle alle!”, „forza forza!” . Kibice byli na CAŁEJ trasie! Wbiegamy do miasteczka Selvino, kilkanaście tysięcy mieszkańców i wszyscy na ulicach. Doping, doping, doping. Czułem się jak kolarz Giro d’Italia. Młodzi i starsi, dzieci i dziadkowie, niesamowite! Śmieci na trasie nie widziałem, kolejne pozytywne zaskoczenie. Nie wiem jak było z tyłu stawki, ale biegnąc w pierwszej trzydziestce znalazłem tylko dwa opakowania po żelach. Czyścioszki.

Na drugim przepaku (96 km) stwierdziłem, że szybko zjem, wypiłem espresso i pobiegłem dalej. Zajęło mi to około 6 minut. Zacząłem przyspieszać. Czułem już, że jak się nie połamię to do mety powinienem dobiec poniżej 35 godzin. Czułem się dobrze, powrócił apetyt, którego nie miałem w nocy. Lubię przyspieszać pod koniec trasy, ale to, co się stało to mnie prawie przerosło. Na 12 km przed metą zrównała się ze mną dziewczyna, patrzę na numer startowy i widzę zielone tło, czyli trasa OUT. Osz kurka, wyprzedzi mnie! Włoszka i to bez kijków! Po moim trupie! No i zacząłem jej odchodzić. Na szczęście trasa była już szutrowo-asfaltowa, miejscami techniczna, ale musiałem cały czas biec. Z górki i na prostej tempo poniżej 5:00! Pod górkę trucht. Odstawiłem ją na ok. 300 m i tak już kontrolowałem do mety. Ile mnie to zdrowia i wysiłku kosztowało. Bałem się, że padnę po drodze z wycieńczenia. Słońce zaszło za chmury, zerwał się wiatr, odżyłem. Wbiegłem do Bergamo, ale do mety było jeszcze ok. 3 km. Meta umiejscowiona w historycznej dzielnicy City Alta. Towarzyszył mi Litwin z krótszego dystansu. Cały czas przyspieszałem, była moc. Kibice skandowali. Wbiegłem na metę i odpompowałem jeszcze 10 pompek. Spiker coś mówił, ale go nie rozumiałem, byłem jak w transie! Medalu nie ma, bo nie dawali. W sumie ich nie kolekcjonuję, a więc mniejsza strata. Była za to koszulka finiszera.
Czas na mecie >>>  34 godz. 48 min. 30. miejsce wśród mężczyzn. Wystartowało 309 osób, dobiegło 40%.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *