27 marca 2018 By GÓRY & ULTRA, Slider With 9590 Views

Ultra Trail d’Angkor 2018 w Kambodży. Relacja Agaty Obidowicz.

„Każdy krok sprawiał ból. Płakałam, krzyczałam, chciałam się poddać i zatrzymać. Chciałam położyć się przy drodze i pójść spać. Miałam dość.” Tak wyglądał kryzys na 4 km przed metą 128-kilometrowego biegu podczas tegorocznej edycji Ultra Trail d’Angkor w Kambodży… Agata Obidowicz jednak nie poddała się i dotarła do mety jako pierwsza kobieta! Zapraszamy do przeczytania relacji Agaty.

27.03.2018 r. 

Autorka: Agata Obidowicz

Ultra Trail d’Angkor 128 km nie był moim pierwszym startem w Kambodży. W 2017 roku miałam przyjemność pobiec podczas tych samych zawodów Bayon Trail 64 km, zajmując niechlubną, 4. pozycję. Zeszłoroczne doświadczenia sporo mnie nauczyły, dlatego wydawało mi się, że wiedziałam, na co się porywam…

Dzień przed zawodami starałam się zrelaksować. Spędziłam go głównie nad basenem sprawdzając listy startowe. Taki nawyk. Zapisanych kobiet było tylko 10. Ogólnie mało startujących na tym dystansie. Pozostałe dystanse były dosyć mocno obstawione. Na liście znajdowały się dwie bardzo mocne dziewczyny z Francji, Rosjanka i Wietnamka. To dziewczyny, które po górach śmigają z takimi czasami jak po płaskim. Pozamiatane – pomyślałam, bo wiadomo, że fajnie jednak wrócić z tak daleka z jakąś statuetką. Jednak na tak długim dystansie wszystko może się wydarzyć.

Start biegu przewidziany był na 20:00. Wydawało mi się zatem, że w nocy będzie łatwiej, bo chłodniej, powietrze bardziej przyjazne do oddychania i brak słońca. Nic bardziej mylnego. Na starcie już od samego stania byłam cała mokra. Powietrze było tak wilgotne i ciężkie, że miałam wrażenie jakby się skraplało. Poziom paniki rósł… Punktualnie o 20:00 wystartowaliśmy. Poszłam z pierwszej linii, żeby mniej więcej widzieć, co się dzieje. Postanowiłam, że będę biec spokojnie i równo, no i że będę jeść podczas biegu, ile się da. Większość ultra przebiegam „na głoda” z powodu odwiecznych problemów z żołądkiem. Tym razem wiedziałam, że muszę opanować jakiś sposób, by dostarczyć sobie energii i kalorii. Biegłam równo i dosyć wolno. Jak stary parowóz. Nie było czym oddychać. Po 4 kilometrach od startu pierwsza przeszkoda – głębokie do pół łydki pola ryżowe. Nie było szans, żeby je obejść z żadnej strony. Trzeba było przez nie przebrnąć. I już na samym starcie buty przemoczone, a w takim upale nie jest to raczej coś dobrego.

Po przeprawie przez pierwsze bagno trasa wiodła piaszczystą droga. Głęboki piasek zabierał siły i energię z każdym wykonanym krokiem. Punkty kontrolne były rozmieszczone co około 10 kilometrów. Obrałam sobie pewną taktykę – parę minut przed samym punktem przechodziłam do spokojnego marszu, by uspokoić żołądek i jelita, tak abym mogłam jak najwięcej zjeść i wypić. Najpierw piłam wodę i izotonik (niestety nie mieli coli), a potem jadłam banany i pomarańcze. Na każdym z punktów brałam także tabletkę solną i żel, a na co drugim szota magnezowego. Po około 2,5 h od startu padły mi baterie w pierwszej czołówce. Cudownie! Założyłam drugą, lecz ta dawała strasznie słabe światło. Podczepiłam się zatem do biegacza z Kambodży i wyłączywszy moje światełko biegłam „na pasożyta”. Postanowiłam oszczędzać baterie na tyle, na ile się dało. W ostateczności miałam jeszcze w pełni naładowany telefon. Biegliśmy tak w głębokim piasku z bardzo krótkimi odcinkami asfaltu przez około 35 km. Czasami rozmawiałam z kolega z Kambodży, a czasami biegliśmy w zupełnej ciszy. Na kolejnym punkcie kontrolnym powiedział – „Coś mało było tych pól ryżowych. Przed startem mówili, że będzie dużo”. No i wykrakał. 500 m za punktem pojawiło się około 300 m totalnego bagna po kolana. Buty, które już w miarę wyschły, znowu nasiąkły wodą i błotem. A po bagnie czekało na nas około 25 km ponownie w głębokim piasku lub ziemistych zakurzonych drogach.

most na trasie biegu / fot. archiwum prywatne

Na półmetek biegu dotarłam około 4 rano. Postanowiłam trochę odpocząć. Zjadłam 4 miski zupy nudlowej, dużo wypiłam, rozmasowałam nogi. Sporo ludzi przygotowujących się do startu na 64 km, który było o 5.00, pytało nas o trasę. Mogłam im sporo powiedzieć, ponieważ trasa 64 km była dokładnie taka sama jak rok temu. Wiedziałam także, co mnie teraz będzie czekać i nie byłam raczej zbyt optymistycznie nastawiona. Kolega Kambodżanin zdjął buty i zaległ na trawie. Radziłam mu, żeby tego nie robił, bo będzie mu trudno potem wstać. Kiedy opuszczałam bazę, on nadal leżał. Ostatecznie wstać jednak musiał, bo do mety dotarł. Postanowiłam wyruszyć zanim wystartują biegacze na 64 km, by być na tyle daleko od startu, żeby ich nie spowalniać oraz żeby nie biec w tłumie. Dalej od startu biegacze nie będą już biec jedną, zwartą grupą, stawka raczej się rozciągnie.

Ruszyłam powoli z własną czołówką, która dawała marne światło. Odliczałam czas do wschodu słońca. Całe szczęście, przez dłuższy odcinek trasa prowadziła ulicą, potem bitą drogą, więc korzystałam z naturalnego światła księżyca, które na otwartym terenie było w zupełności wystarczające. Czołówkę włączałam tylko wtedy, gdy biegłam wąskimi dróżkami po dżungli. Na kolejnym punkcie kontrolnym dowiedziałam się, że jestem pierwsza. Przyjęłam to ze sporym niedowierzaniem, ale i radością. Bo kto by się nie ciszył z prowadzenia! Zastanawiałam się jednak, gdzie mogą być pozostałe dziewczyny. Na półmetku także ich nie widziałam, a spędziłam tam ponad 30 minut.

Powoli zaczęło wschodzić słońce. Z jednej strony czułam radość, a z drugiej przerażenie. Nie musiałam już kombinować ze światłem, natomiast brak chmur na niebie bardzo mnie niepokoił. Około godziny 7.00 rano już w zasadzie biegłam w piekarniku. Znów mozolnie i w głębokim piasku, co rusz przepuszczając biegaczy z krótszego dystansu. Te piaszczyste drogi co raz bardziej odbierały mi siły. Szłam i biegłam i szłam. Dołączyła do mnie na chwilę pewna dziewczyna z 64 km. Zapytała, czy chcę, żeby ze mną na chwilę została. Jako że od dłuższego czasu biegłam zupełnie sama, to ucieszyłam się, że będę miała z kim porozmawiać. Powiedziałam, że bardzo chętnie, że trochę mi ciężko i jeżeli nie przeszkadza jej moje wolne tempo, to byłoby fajnie biec razem. I tak poznałam Veronique – Francuską Kanadyjkę mieszkającą na stałe w Singapurze. Veronique została ze mną już do samej mety. Dużo rozmawiałyśmy. O bieganiu i życiu. W biegach ultra piękne jest to, że dzieląc w bólu z kimś powolne kilometry bardzo szybko stajemy się przyjaciółmi. A ból narastał. Wszystkiego. A najgorsze jeszcze było przed nami. Veronique miała masę energii, co bardzo mi pomagało. Udało jej się także kupić po drodze zimną colę – a przy pogodzie, której doświadczyłyśmy o coś zimnego było naprawdę bardzo ciężko.

Agata i Veronique na mecie / fot. archiwum prywatne

I tak sobie biegłyśmy i szłyśmy od punktu do punktu aż dotarłyśmy do tego, czego tak bardzo się obawiałam. Usytuowana na wzgórzu wysokości około 200 m świątynia Phnom Bok, do której prowadzi 635 schodów. 635! Wyobraźcie sobie 635 schodów do przebycia, kiedy macie już w nogach 90 km w nogach! Ruszyłyśmy pod górę.

Wzgórze Phnom Bok z oddali fot archiwum prywatne

Veronique trzymała mnie za rękę i dosłownie ciągnęła w górę, a ja szłam tempem ślimaka, ocierając jednocześnie łzy. Bardzo bolały mnie nogi. Długo już byłam na trasie. Za długo. Było bardzo gorąco, a z każdym schodkiem byłyśmy bliżej słońca. Nie pamiętam, ile zajęła nam ta wspinaczka, ale na szczycie były łzy radości i ulgi. Całe szczęście to było jedyne takie miejsce na całej trasie. Teraz do mety zostało tylko ok. 30 km w pełnym słońcu i potem około 4 km w dżungli. Robiło się coraz cieplej. Próbowałyśmy gdzieś kupić lód, ale nikt nie rozumiał, o co nam chodzi.

Widok ze wzgórza na schodki / fot. archiwum prywatne

Dotarłyśmy do kolejnego punktu kontrolnego. Pytamy o lód. Nie ma, ale jeden z chłopaków obsługujących punkt powiedział, że podskoczy do stoisk z pamiątkami i zapyta. W tym czasie zdążyłyśmy się najeść, napić. I oto nadszedł nasz bohater niosąc gigantyczna bryłę lodu. Kostka była większa od cegły! Mamy lód. I co dalej? Stoimy i debatujemy. Kostka lodu stała się bardziej wartościowa niż złoto i diamenty. Ktoś zaproponował, by ją upuścić na ziemię i liczyć, że się rozbije. Jednak biorąc pod uwagę obecną wówczas wartość kostki nikt nie chciał się podjąć wyzwania. Naszej debacie przyglądała się dziewczyna ze stoiska z pamiątkami i przyszła z pomocą i… wielkim młotkiem. Tak więc kostkę włożyliśmy do worka i przy pomocy młotka udało nam się ją rozbić. Lód upychałyśmy wszędzie, gdzie się tylko dało. Za koszulkę, za plecak, a dość sporą bryłkę w pozycji stojącej włożyłam pod buffa na głowę. Było przyjemniej. Biegło się lżej, a lód topił się w tempie zastraszającym. Na kolejnym punkcie już nie miałyśmy takiego szczęścia. Jednak biegnąc dalej, w malej wiosce mieszkańcy wystawili wodę dla biegaczy w pudle z… lodem! Pełne wdzięczności uzupełniłyśmy zapasy. Do mety zostało około 12 km. Mój Michał wyszedł nam na przeciwko. Nie wiedział, co czyni, bo widząc go zupełnie się rozkleiłam. Przyniósł jednak dobre wieści! Swój dystans – Angkor Marathon Trail 42 km – przebiegł i wygrał! Powiedział mi też, że dalej prowadzę i że nie ma pojęcia, gdzie są pozostałe dziewczyny z mojego dystansu.

Pobiegliśmy razem w stronę mety. Niestety, zaczęły mi dokuczać problemy z żołądkiem, więc posuwanie się na przód szło dość mozolnie. Powiedziałam Veronique, żeby biegła do mety i tam zaczekała, bo ja muszę zwolnić i tak już wolne tempo. Michał został ze mną. Ostatnie 4 kilometry do mety były najcięższymi, jakie kiedykolwiek przebiegłam. Co prawda trasa była zacieniona, bo prowadziła przez dżunglę, podłoże jednak było bardzo nieprzyjazne zmęczonym stopom. Droga była zrobiona z kamieni, które jak na złość wystawały do góry ostrymi końcami.  Każdy krok sprawiał ból. Płakałam, krzyczałam, chciałam się poddać i zatrzymać, chciałam się położyć przy drodze i pójść spać. Miałam dość. Biegłam jak najszybciej się dało, a obok mnie szedł spokojnym krokiem Michał. Tak to wyglądało. Na ostatnich metrach do finiszu otarłam łzy i trzymając polską flagę przyspieszyłam. Przekroczyłam metę i padłam. Nie wiedziałam, co się dzieje, gdzie jestem i co się stało. Podbiegł do mnie znajomy, w ręce trzymał zimne piwo. Wtedy do mnie dotarło – ukończyłam bieg na 128 km i przybiegłam jako pierwsza kobieta oraz na 9. pozycji w klasyfikacji generalnej. Wielka radość i łzy.

Agata Obidowicz na mecie / fot. archiwum prywatne

Podziękowałam Veronique z całego serca. Bez niej nie udałoby mi się dotrwać do mety. Wydaje mi się, że chyba wycofałabym się. Sporo się od niej nauczyłam, dużo mi opowiedziała i mam nadzieję, że uda nam się kiedyś spotkać i razem pobiegać. Usiedliśmy wszyscy razem na trawie i dzieliliśmy się wrażeniami z biegu. Wymieniliśmy się kontaktami, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia.

Medale i statuetki / fot. archiwum prywatne

Zdjęłam buty. Wiedziałam, że po bagnach, a potem piasku, moje stopy będą wyglądać źle, ale to była jakaś masakra. Bąble były wszędzie, a w zasadzie moje stopy stały się bąblami i wzbudzały dość spore zainteresowanie. Kolejną niespodzianką była nagroda, którą otrzymałam. Było to wpisowe na przyszłoroczną edycję biegu Ultra Machu Picchu Trail – Condor Race 100 km. Idealnie! I tak mieliśmy w planach jechać do Peru.

Agata Obidowicz na mecie / fot. archiwum prywatne

Na drugi dzień opuściliśmy ukochaną Kambodżę i udaliśmy się na małą tajska wyspę na zasłużony odpoczynek. Mam nadzieję, że już niebawem uda nam się wrócić do Azji i pobiec coś w tamtych rejonach. Jest to niewątpliwie inny świat.

Agata Obidowicz na podium – I miejsce / fot. archiwum prywatne

 

Kolejna edycja Ultra Trail d’Angkor odbędzie się 19 stycznia 2019 roku. W ramach imprezy odbywają się: Ultra Trail Angkor – UTA 128 km, Bayon Trail Angkor – 64 km, Marathon Trail Angkor – 42 km, Jungle Trail Angkor – 32 km, Temple Run Angkor – 16 km.

  • Zapraszamy na stronę biegu >>> TU
  • Zapraszamy na fan page biegu >>> TU

1 Responses

  1. Super opowieść, startuj dalej!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *