15 czerwca 2019 By GÓRY & ULTRA With 4891 Views

Co miało wyjść, a nie wyszło… Paweł Milczarek o starcie w Dolomiti Extreme Trail 103 km

„Zapisując się na Dolomiti Extreme Trail wybrałem ten bieg świadomie. Wiedziałem, że nie należy do najłatwiejszych, dlatego ciężko pracowałem na to, by dobrze przygotować się kondycyjnie do tego wyzwania. Dieta dostosowana pod ultra, regeneracja między treningami a samym startem, nawet aklimatyzacja wysokogórska przed startem sprawiły, że czułem się wyśmienicie. Chciałem podjąć dobrą walkę nie tylko o ukończenie tego biegu, ale i o fajny wynik.” Zapraszamy do przeczytania relacji Pawła Milczarka z DXT 2019, który odbył się 8 czerwca 2019 r.

Tekst: Paweł Milczarek

Co miało wyjść a nie wyszło, czyli zamiast 103 km i 7000 m+ wyszło 53 km i 4100 m+… Zapisując się na DXT (Dolomiti Extreme Trail) wybrałem ten bieg świadomie. Wiedziałem, że nie należy do najłatwiejszych – pomimo że nie jest tak komercyjny jak inne zagraniczne biegi – dlatego ciężko pracowałem na to, by dobrze przygotować się kondycyjnie do tego wyzwania. Dieta dostosowana pod ultra, regeneracja między treningami a samym startem, nawet aklimatyzacja wysokogórska przed startem sprawiły, że czułem się wyśmienicie. Chciałem podjąć dobrą walkę nie tylko o ukończenie tego biegu, ale i o fajny wynik.

fot. archiwum prywatne

Tak też i było. Stając o świcie na starcie miałem w głowie myśl, żeby biec swoje, wygrać ultramaraton żywieniowy (bo tak to teraz postrzegam) i nie spalić się na starcie. Zatem ruszyliśmy. Tempo średnie, umożliwiające swobodną rozmowę, ale i stopniowe wyprzedzanie zawodników. Czułem się bardzo dobrze.

Wraz z upływem kilometrów Dolomity pokazywały swoją trudność. Dużo piargów, długie podejścia, trochę ekspozycji sprawiały, że biegłem z dużą pokorą. A im dalej, tym trasa stawała się trudniejsza technicznie. Natomiast, jak to u mnie bywa, górski trud zostaje często nagrodzony pięknymi widokami. Blask wschodzącego słońca z nad „dolomickich” szczytów jest oszałamiający. Życzę każdemu, by miał możliwość tego doświadczyć.

fot. archiwum prywatne

Bieganie po „wodospadach” to ciekawe doświadczenie. Na pierwszym punkcie kontrolnym Kinga poinformowała mnie, że zajmuję 42. miejsce, 3. wśród Polaków, co napawało dużym optymizmem. Na pierwszym punkcie nie mogło zabraknąć żywienia. Skorzystałem więc z ciepłej herbatki, z czegoś, co przypominało ciepły rosół z makaronem i poleciałem do kolejnego punktu. Podbiegi były ciężkie – nie tylko ze względu na to, że w wielu miejscach zalegał jeszcze śnieg, ale głównie dlatego, że na krótkich odcinkach były bardzo duże przewyższenia. Mała liczba Polaków brała udział w tym biegu, więc ciężko było znaleźć kogokolwiek do nawiązania rozmowy. Jak na złość Brytyjczyków też było mało. Dlaczego akurat Brytyjczyków? Otóż dlatego, że najwięcej było Włochów, z którymi nie szło się porozumieć (90% „ultrawłochów” nie rozumiało słowa po angielsku). Pozostawał mi zatem kontakt telefoniczny z centrum dowodzenia logistycznego – Kingą.

fot. archiwum prywatne

Wbrew temu, co było prognozowane – pogoda była dobra – czyste niebo, które umożliwiało delektowanie się pięknem Dolomitów i optymalna temperatura. Do górnej granicy było idealnie, w piętrze kosodrzewiny upalnie, a ponad kosodrzewiną naparzał wiatr, który był orzeźwiający. Dobiegłem do kolejnego punktu żywieniowego. No to co? Herbatka, rosołek i dzida dalej. Tyle, że ta herbatka i rosołek były zimne – a kto pije zimny rosół? Po tym punkcie zaczęły pojawiać się małe problemy żołądkowe. Pojawiły się mdłości – woda wprawiała mnie w obrzydzenie, przetestowane na wcześniejszych biegach nawyki żywieniowe przestały odgrywać rolę. No ale cóż, cisnąłem dalej. Na tym odcinku trasy był dość fajny challenge, mianowicie długie strome zejście zabezpieczone liną – świetna sprawa tylko ten ból żołądka. Dobiegłem do kolejnego punktu żywieniowego, na którym nie było ani rosołu ani herbaty – żadnego ciepłego posiłku. No cóż, uzupełniłem bukłak z wodą, bo przecież trzeba pić, by uniknąć odwodnienia. Zapytałem jak daleko znajduje się kolejny punkt. Z trudem uzyskałem odpowiedź, że za 2 km. Zapytałem więc, dlaczego tak blisko (skoro zawsze był po ok. 11 km). Okazało się, że z tego powodu, iż na dwóch kilometrach jest ponad 500 m podbiegu. Pomimo że z każdym krokiem Dolomity stawały się coraz piękniejsze, to każdy kolejny ruch sprawiał wrażenie walki o przetrwanie. Chęci do podejmowania tej walki dodawało mi kibicowanie wielu osób, za co serdecznie dziękuję. Wiedziałem, że jest i będzie ciężko i poprosiłem Kingę, by na przepak podjechała samochodem, bo prawdopodobnie zakończę tam bieg. Natomiast Kinga motywowała mnie mówiąc, że dowiezie mi herbatę w termosie i że mam poczekać, może żołądek ruszy. Godziny mijały, a on niestety wciąż odmawiał posłuszeństwa. Próbowałem nawet zwymiotować, ale nie mogłem. Wiedziałem, że muszę się odżywiać i pomimo ogromnego bólu robiłem to. Niestety, jako że żołądek nie pracował pojawiło się odwodnienie i uwierzcie mi, tu dopiero zaczęło się ultra.

fot. archiwum prywatne

Przeszedłem zatem do kolejnego punktu, a na nim co? Ciepły rosół i ciepła herbata. Można byłoby pomyśleć, że fenomenalnie. Wypiłem kilka kubków rosołu i herbaty. Odsiedziałem dłuższą chwilę z nadzieją na poprawę, która wydawać by się mogło, że nadeszła, ale gdy tylko ruszyłem dalej żołądek znów dał mi się we znaki. Początkowo myślałem, że za chwilę wszystko wróci do normy, ale niestety tak się nie stało. Wiedziałem, że przepak jest blisko. W końcu cały czas miałem łączność telefoniczną z Kingą, która już tam czekała. Dotarłem do ostatniego wzniesienia przed upragnionym punktem. Zegarek pokazywał niecałe 52 km. No to jeszcze ostatni zbieg (a raczej zejście) i odpoczynek. Jestem na dole, a tam… kolejne wzniesienie! Pomimo pięknych widoków żołądek i odwodnienie wygrały. Czułem, że nogi chcą i mogą nieść dalej, jednak dwa kluczowe elementy powiedziały stop. Jakoś doczłapałem do przepaku, na którym oczywiście wypiłem ciepły rosół i herbatę, ale niestety musiałem podjąć nieprzyjemną decyzję, której skutkiem było wycofanie się z biegu.
Toczyłem walkę z myślami, czy zrezygnować czy nie, ale dalszy bieg w tych surowych alpejskich warunkach nie wiadomo jak by mógł się skończyć, a akcja ratunkowa w Alpach na pewno różniłaby się od akcji ratunkowej np. w Karkonoszach.
Ciężko było mi pojąć jak do tego doszło skoro byłem bardzo dobrze przygotowany na ten bieg. Można powiedzieć, że będąc w najlepszym biegowym sezonie życia prawdopodobnie „pierdoła” wykluczyła mnie z gry – kupuję termos do biegania. Teraz jednak przebiegnięte 54 km i ponad 4000 m przewyższenia traktuję jako mocny trening, choć niedosyt pozostaje.

fot. archiwum prywatne

Tak czy siak, bieg jest fenomenalny i z pewnością wrócę tam za rok. Miejscowi mówią, że ta część Dolomitów jest piękniejsza od tej, w której odbywa się Lavaredo, jak również, że DXT jest trudniejsze od Lavaredo.
Wszystkim, którzy we mnie wierzyli dziękuję za świetne wsparcie i proszę wybaczyć jeśli kogoś zawiodłem. Trenujemy dalej 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *