25 czerwca 2019 By GÓRY & ULTRA With 4803 Views

Bieg Rzeźnika Ultra 106 km. Relacja Pawła Milczarka.

„Do około 45 km biegło mi się bardzo dobrze. Przesunąłem się do pierwszej dziesiątki z tendencją „pudłową”. Poznałem kilku świetnych ultrasów, z którymi – gdy tylko oddech pozwalał – rozmowa kleiła się bardzo dobrze. Niestety … ciach… powtórka z rozrywki – nie wiedzieć dlaczego tym razem żołądek znów zaczął świrować…” Zapraszamy do przeczytania relacji Pawła Milczarka z tegorocznej edycji Biegu Rzeźnika Ultra 106 km.

25.06.2019 r.

Tekst i zdjęcia: Paweł Milczarek

Bieg Rzeźnika Ultra 106 km, czyli jak nieplanowane stało się „konieczną” przyjemnością przed startem w Pirenejach.

Rzecz miała się następująco. Po DNF (did not finish) w Dolomitach zacząłem odczuwać poważne obawy, co do mojego lipcowego startu w Pirenejach. Niewiele pozostało mi czasu na poprawienie żywieniowego problemu podczas biegania, no ale coś trzeba było zrobić… Z pomocą odezwał się do mnie Przemek Walewski Wszystko o Bieganiu/ Poland Running Academy, który udzielił mi kilku istotnych wskazówek żywieniowych, za co jestem ogromnie wdzięczny. A było to mniej więcej tak:
Piątek 14.06 dzwoni telefon:
Przemek: lubisz zupy?
Paweł : tak
Przemek: popijasz je herbatą?
Paweł: zależy jakie
Przemek: czy idziesz zaraz po tym biegać?
Paweł:…
….itd..

Chwilę po tym stwierdziłem, że warto byłoby te cenne wskazówki przetestować przed Pirenejami. Jedyny możliwy bieg, na który mógłbym się zapisać to Bieg Rzeźnika – de facto na nim zacząłem przygodę z ultrarunningiem w 2017 roku, jak również w roku ubiegłym miałem DNF-a – również z powodu kwestii żywieniowych. Niemniej jednak Bieg Rzeźnika nie był biegiem, który uwzględniłem w kwestiach budżetowych na ten rok, ale dzięki mojemu głównemu Sponsorowi WOZ-TRANS udało mi się wziąć w nim udział.

Na kilka dni przed startem Festiwalu Biegu Rzeźnika postanowiłem zatem poprosić organizatora o sprzedaż pakietu, mimo że zapisy dawno zostały zamknięte. Ku mej uciesze udało się. Uznałem, że nie będę przed startem wrzucał na fejsa jakichkolwiek informacji o tym, że będę biegł Rzeźnika – na wypadek niepowodzenia. Uwierzcie mi, jechałem w Bieszczady mega zestresowany przez tą biegowo-żywieniową bolączkę.

fot. archiwum prywatne

Plecak spakowany. Tym razem bogatszy jednak o termos – oczywiście również i cięższy o termos. Termos z herbatą – i dobrze, bo tylko na 2 punktach żywieniowych takowa była i w dodatku na jednych z ostatnich punktów.
Nastawienia miałem dwa: ukończyć bieg i powalczyć o miejsce. Kondycja jest dobra, ale żołądek nie fifato… więc było nad czym pracować i myśleć. Każda wskazówka od Przemka prawie na każdym biegowym kroku była realizowana, każda strona z książek ultra pod kątem żywieniowym – kontemplowana – miałem na to dużo czasu.

3, 2, 1 start… Godzina 18:30. Cisna – 106 km i 4900 m przewyższenia. 260 uczestników. Pogoda niesamowicie „ciężka” – parno. Bieg jeszcze nie wystartował, a człowiek był zlany potem. Taki stan utrzymywał się przez ¾ trasy, pozostała część była przyjemna w rejonie górnej granicy lasu i połonin, na których dość mocno wiało.

Ruszyłem dość wolno z połowy stawki, w tempie rozmownym, ale wiedziałem, że będzie dużo pracy, bo pogoda pomagała odwadniać się w zastraszającym tempie. Nie nastawiałem się na podziwianie krajobrazów tylko na walkę o przetrwanie. Na pierwszym punkcie kontrolnym Kinga dała mi termos – następny punkt będzie za 23 km (lecz bez możliwości supportu Kingi) i następny również za 23 km (z supportem Kingi i dolewką herbaty – taktyka opracowana na najwyższym poziomie). Okazało się też, że przesunąłem się do pierwszej 20 zawodników.

Do około 45 km biegło mi się bardzo dobrze. Przesunąłem się do pierwszej dziesiątki z tendencją „pudłową”. Poznałem kilku świetnych ultrasów, z którymi – gdy tylko oddech pozwalał – rozmowa kleiła się bardzo dobrze. Niestety … ciach… powtórka z rozrywki – nie wiedzieć dlaczego tym razem żołądek znów zaczął świrować… Załamka niesamowita, bo przecież robiłem wszystko jak w szwajcarskim zegarku. Tym razem uciekłem się do No-spy, która i tak nie pomogła. Zacząłem słabnąć i znów zacząłem obserwować, jak wypracowane tempo szło w dół, a zawodnicy, których mijałem – mnie mijają… Modlitwy i masa myśli… nawet o końcu ultrabiegania, bo przecież jak??

fot. archiwum prywatne

Przerwa na herbatę. Gdzieś na połoninach w „krzakach” zrobiłem sobie tea time. Podjąłem też decyzję, że gdy dobiegnę do kolejnego punktu, to rezygnuję z dalszej części biegu ze względu na postępujące osłabienie i ból żołądka. Warunki biegowe były trudne – pełno błota, parno… I długie dystanse między punktami odżywczymi. No ale to przecież jest bieg Rzeźnika! Pewien mijający mnie ultras widząc, że klęczę popijając herbatkę w połoninowych „krzakach”, przemknął obok, ale po chwili zatrzymał się i zapytał, „czy mam czas na zbieranie jagód” 😀 Śmiać mi się zachciało i odparłem, że tylko herbatę piję – jest to jednak niecodzienny widok ultra termos. Jakoś doczłapałem do punktu na 75 km…

Punkt zaopatrzony w ciepły posiłek. Wyciągam herbatę i poprosiłem o pomidorówkę z bułką (tutaj przypomniałem sobie jedną z porad Przemka, w której mówił, że mówiąc ogólnie, nie wszędzie ciepły posiłek będzie „dobry”). Skoro miałem rezygnować z biegu to mogłem pozwolić sobie na test – pomidorówka pyszna. Po kilkunastu minutach spędzonych na punkcie ku mej uciesze żołądek ruszył. Pozostał tylko problem braku sił. Widać włoska kuchnia mi nie służy.

Z pomocą przyszedł izotonik, cukier i mleko Gostyńskie (każdy chyba kojarzy czekoladową słodycz w tubce). Mimo że początkowo sądziłem, że bardziej mi to wszystko zaszkodzi (mieszanka zupy, cukru, bułki – zbrodnia dla żołądka), to okazało się w tym przypadku clue na moje bolączki. Ciekawe jak to jest biegać z żelami – bez naturalnej żywności.

Do następnego punktu droga była bardzo trudna. Większą jej część biegło się jak po rozlanym cemencie. Udało mi się wyprzedzić nawet kilku biegaczy, którzy mnie wyprzedzili. Dałem radę dobiec również do Łukasza – ultrasa z Wrocka, z którym sporo czasu na początku biegu przegadaliśmy, choć być może było spowodowane to tym, że zaczęła boleć go noga, natomiast, gdy mnie ujrzał to stwierdził, że i tak go dojdę. Wiedziałem, że najgorsze jeszcze przede mną – 3 trudne podejścia – niczym niekończąca się opowieść – dwa lata temu tam biegłem. Dodatkowo, zbieg z jednego z nich był niesamowicie trudny – długi i pod ostrym nachyleniem.

fot. archiwum prywatne

Na przedostatnim punkcie żywieniowym objadłem się arbuzem, opiłem herbą i wypiłem z kolegą Łukaszem piwko – leszek 0 grejfrut i pomelo – pycha. Poleciałem do następnego punktu jakbym „zmartwychwstał”… Siły wróciły. Dodatkowo, Kinga zadzwoniła do mnie, że mam szanse na wysokie miejsce w ogólnej stawce. Stwierdziłem zatem, że szkoda oszczędzać się i dałem dzidę do przodu. Punkt, na którym zatrzymałem się tylko na 3 łyki piwa i dzida szybko do przodu, bo czułem oddech innych zawodników. Wspaniała rywalizacja o wysoką lokatę w tych ciężkich warunkach.

Dziękuję Kinia za 2 godziny snu i wysłuchiwanie narzekania. Dziękuję Przemek Walewski i WOZ-TRANS . W ostatecznym rozrachunku 60 osób zrezygnowało na trasie z kontynuowania biegu.

I tak wylądowałem na 8. miejscu Open i 1 w kategorii M-30.

fot. archiwum prywatne

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *