7 czerwca 2017 By GÓRY & ULTRA, Slider With 12148 Views

Roztoczańskie reminiscencje. Relacja Pawła Kierenko z Ultra Roztocze 2017.

„Przy planowaniu startu ultra na pierwszą połowę roku 2017 r. temat Roztocza pojawił się dość przypadkowo. Od razu jednak rozpalił we mnie pozytywne emocje. Roztocze w maju. Będzie zielono, bajecznie i nie będzie wysokich gór, hmm wcale nie będzie gór… Tak wówczas myślałem…” Zapraszamy do przeczytania relacji Pawła Kierenko z tegorocznej, pierwszej edycji, imprezy Ultra Roztocze.


Autor: Paweł Kierenko

Przed biegiem miałem lekkie obawy, czy impreza w ogóle się odbędzie… W końcu to I edycja zawodów. Czy znajdą się chętni? Okazało się, że chętni znaleźli się dosyć szybko i listy startowe stopniowo się zapełniały. Team #Sonsiedzi – Marcin, Rafał i ja – trenował zimą, po nocy i wiosną, podczas której miało się wrażenie, że ciepłe dni nie przyjdą nigdy. I dokładnie wtedy, kiedy przyszła forma biegowa, nadszedł dzień biegu.

18581781_1890771441211071_8894067048439086484_n
Dzień biegu ma już swój świecki rytuał. Wszystko jest zaplanowane. Pożywne śniadanie. Sprawdzenie plecaka biegowego. I gotowi do startu, który wyznaczono na godz. 10:00. Czas przed biegiem strasznie się dłużył… Godzina startu trochę dziwna jak na bieganie na takim dystansie i przy majowej pogodzie. Podczas zapisywania się na bieg nikt na to jednak nie zwracał uwagi. Jeszcze przy śniadaniu po cichu liczyliśmy, że uda się linię mety przekroczyć przed nocą… Oj, jak bardzo się myliliśmy.

Pierwszy etap to transport autobusem na linię startu do Suśca. W Suścu już gorąco, a nie było jeszcze 10:00!!! Szyszki pachną wkoło, a my czekam aż temperatura powietrza jeszcze się podniesie. Czekając na start pojawiły się obawy co do pogody. Skoro teraz tak grzeje, to co będzie za 2 lub 3 godziny?! Wreszcie start!!! Każdy z nas miał lecieć swoim własnym tempem. Nie było wspólnej taktyki. Miała być tylko wspólna przygoda, roztoczańska biegowa przygoda.
Mogę powiedzieć, biorąc pod uwagę moje doświadczenie w dotychczasowych startach, że początek biegu ultra mam zawsze mocny. Z analizy przedstartowej wynikało, że trasa będzie płaska. Niby na profilu trasy zaznaczonych było kilka górek, ale cóż te górki miały… najwyższa coś ok. 365 metrów i kilka w okolicach 300 metrów. Czyli płasko że hej!

4xP, czyli pole, patelnia i prawie południe

fot. archiwum prywatne Pawła Kierenko

fot. archiwum prywatne Pawła Kierenko

Pierwsze kilometry lecę z Marcinem ze średnią 5:40 min./km. Ciut szybko, ale na pierwszych kilometrach nogi niosą bardzo ładnie. Pytanie tylko jak długo? Po paru kilometrach drogi w lesie, trasa zaczyna prowadzić klasycznie po polu przy miedzy. Duże grudy ziemi na ścieżce i weź biegnij po nich. 4xP, czyli pole, patelnia i prawie południe. Charakterystyczne elementy trasy są dwa… no góra trzy, tj. lasy iglaste, lasy mieszane oraz pola. Za to mamy do czynienia z bardzo różnym podłożem trasy i to chyba była największa niespodzianka tych zawodów. Zdobywanych szczytów pagórków nie pamiętam. Nazw mijanych wiosek i wioseczek też nie. Za to pamiętam, że były to bardzo, ale to bardzo malownicze wioseczki zlokalizowane niekiedy w samym środku lasu.

Pierwszy punkt żywieniowy to Krasnobród nad wspaniałym zalewem. I tutaj po raz pierwszy zauważyłem, że odległości podane przez organizatora nie zgadzają się z odległością, którą pokazywał zegarek. Na punkcie żywieniowym było już ok. 1,5 km więcej niż założył organizator.
Na punkcie kilka kubeczków coli, uzupełnienie bukłaczka na wodę o kolejne 2 l wody, ciastko owsiane w rękę i ruszamy dalej. Było już około godz. 12:45. Ledwo,ledwo zjadłem połowę ciastka. Drugą połowę – mam nadzieję – zjadły kaczki. Miałem wrażenie, że każdy mały kęs ciastka przeżuwałem kilka minut.  Z nieba dosłownie lał się żar, a dodatkowo opuszczając Krasnobród czekał nas prawdziwy Runmageddon, czyli parę kroków po świeżo kładzionym asfalcie podczas przechodzenia przez remontowaną drogę. Dodatkowy gorąc od asfaltu… wrażenia bezcenne. Chwila biegu w lesie przyniosła chwilowe polepszenie nastroju, ale chwilowe, bo po ok. 3,5 km znowu wybiegliśmy na otwarte słońce i zbieg po stoku narciarskim w Jacni. Dobrze, że był to zbieg, a nie podbieg, bo chyba coraz bardziej o sobie przypominał upał, a „kryzysik” stał coraz bliżej u bram.

Albo Marcin przyśpieszył albo ja coraz wolniej biegłem… Odległość między nami rosła i zacząłem go już tracić z oczu… To był czas na super bombę w ampułce. Po bombie siły wróciły tak ok. 36 km. Marcin też chyba w tym czasie przeżywał mały „kryzysik”, bo zwolnił na tyle, że do wsi Bliżów wbiegliśmy razem. Przed wsią był długi zbieg, na którym już powiem wprost NIE CHCIAŁO MI SIĘ ZBIEGAĆ.

PIT STOP

fot. archiwum prywatne Pawła Kierenko

fot. archiwum prywatne Pawła Kierenko

Nie wiem, kto pierwszy rzucił pomysł na znalezienie sklepiku we wsi. Mniejsza o to. Ważne jest to, że mały sklepik we wsi Bliżów prawdopodobnie uratował nam bieg. Zatrzymaliśmy się na PIT STOP. Przede wszystkim uzupełniliśmy bukłak o wodę, a dodatkowo uzupełniliśmy własne płyny o chłodny napój chmielowy. CHŁODNY!! Ten tylko doceni chłód napoju, kto wcześniej przez prawie 4,5 godziny smażył się w słońcu i skwarze. Siedzieliśmy tak sobie pod sklepikiem obserwując kolejnych zawodników, którzy nie biegli, a snuli się przez wieś stawiając ciężko nogi przed siebie. 40 km trasy dawał już chyba większości uczestnikom nieźle w kość. „Po co tak się męczą?” – myśleliśmy siedząc na ławeczce jak ci z „Rancza”. Gdy chęci i siły wróciły, ruszyliśmy ostro przed siebie. Pierwszy po przerwie kilometr, no może dwa albo trzy, to rzeczywiście był bieg i mijaliśmy znużonych już uczestników. Pełne słońce, zero cienia. Temperatura powietrza ani o drobinę nie chciała spaść. A my biegniemy. Aż do kolejnego PIT STOPA. Tym razem na moją prośbę. Niestety pani w sklepiku we wsi Kosobudy nie miała lodówki, stąd napój chmielowy już tak nie ochłodził naszych rozgrzanych maszyn.

Biegniemy tylko wtedy, gdy jest z górki

fot. archiwum prywatne Pawła Kierenko

fot. archiwum prywatne Pawła Kierenko

46 km w nogach. Połowa dystansu już za nami, ale do jasnej ciasnej prawie drugie tyle przed nami… a ostatnie km w samym słońcu. Całe szczęście że ok. 47 km nastąpił ostry skręt do lasu i odrobina cienia pozytywnie wpłynęła na naszą psychikę, a może to był już wpływ napoju chmielowego… 6 km w pięknym lesie i poważne nasze ustalenia i plany na dalszy bieg: gdy droga jest piaszczysta idziemy, gdy droga jest pod górkę nawet minimalną idziemy, gdy droga jest po prostym, ale w słońcu idziemy… A kiedy biegniemy?? BIEGNIEMY TYLKO, GDY JEST Z GÓRKI i na niektórych odcinkach równej trasy w cieniu. Przed nami na trasie pani, pani z kijkami i nijak nie było jej dogonić, dopiero po jakiś 4 km udało nam się zebrać i ją dogonić. Jak się okazało była to uczestniczka zawodów na 60 km .
Dzwonimy do Rafała – jest na trasie walczy dzielnie jakieś 5- 6 km za nami. Daje radę.

fot. archiwum prywatne Pawła Kierenko

fot. archiwum prywatne Pawła Kierenko

Niestety las się skończył ok. 57 km i znowu na słońcu, po polach nawierzchnia trasy co najmniej dziwna, rzepak po prawej i po lewej stronie. Idziemy pod górę, znowu pod górę. Kolejny punkt żywnościowy w Szczebrzeszynie już blisko. Czuję jak duży pęcherz rośnie mi na stopie, ale nie powiem Marcinowi, który złapał drugie życie i zaczyna podawać tempo coraz żwawiej i żwawiej. Do Szczebrzeszyna wbiegamy osobno, długi zbieg po betonowych płytach nie jest moją mocną stroną.
Szczebrzeszyn – 58 km – kolejny etap za nami. Według planów, Szczebrzeszyn miał być na 55 km. Chłopak, który przez jakiś czas z nami biegł, mówi, że rezygnuje z dalszego biegu. Ból głowy, częste skurcze go wykończyły, a dodatkowo mówi, że już kiedyś biegł ze Szczebrzeszyna do Zwierzyńca po trasie i ta trasa jest bardzo wymagająca!!
Ja na punkcie w Szczebrzeszynie przebijam swój pęcherz na stopie i czuję się jak nowo narodzony. Kubeczek barszczu z pasztecikiem – na późny obiad.

fot. archiwum prywatne Pawła Kierenko

fot. archiwum prywatne Pawła Kierenko

Niepokoją mnie jednak słowa o wymagającej trasie… przecież według organizatorów do mety jakieś 20 km. Czego można się spodziewać? Jaka wymagająca trasa? Kolejny telefon do Rafała ..Odbiera i mówi, że już jest po kryzysie i ciągnie dalej. Czujemy na plecach już jego oddech.
Tuż za punktem moce podejście asfaltowe i znowu w słońcu, co prawda jest już po godz. 17, ale jakoś po 7 godzinach biegu/marszu/szurania uczulony jestem na punkcie słońca.

Kolejne etapy tego odcinka można ująć jednym słowem „cuda, cudeńka przyrody”. Zaczęło się od wąwozu lessowego, potem kolejny wąwóz magiczny cały chyba w skrzypie bagiennym. To chyba tutaj po raz pierwszy od startu przeszły mnie dreszcze…Nie, nie dreszcze grozy, ale z zimna. Dla bezpieczeństwa przyjąłem dodatkowy żel energetyczny, czyli dorzuciłem pod piecem. Słońce już coraz niżej, coraz więcej lasów, a my idziemy, idziemy, czasami biegniemy. Dobrze, że te wąwozy się kończą, bo wychodzimy na słońce i temperatura odczuwalna jest już ok.

Na 72 km w Kawęczynku ma być kolejny punkt żywieniowy. Już ostatni dzisiaj. Trochę nam zeszło zanim dotarliśmy do ostatniego punktu. Na punkcie pomidor, pomarańcza, cola, orzeszki. Istne szaleństwo dla żołądka, ale nie jem dużo. NIE MOGĘ prawie wcale jeść. Gość na punkcie od organizatorów mówi – „teraz to już tylko po asfalcie, do końca jakieś 15 km. PO ASFALCIE PO PROSTYM.!!!” Gdybym miał nawet iść do końca przejdę, nie zrezygnuję.
Asfalt i prosta była…. ale jakieś 1000 m, a potem znowu pod górę i w las. Kurczę, który to już dzisiaj pagórek, który las, a które pole???!!! 80 km mijamy już chyba idąc, robi się już ciemno, wkładamy z Marcinem czołóweczki plus czerwone światełka na plecak, chyba po to, że jak padniemy na twarz ze zmęczenia będzie nas łatwiej odnaleźć na polu lub w lesie.

Mordor. Można się bać

fot. archiwum prywatne Pawła Kierenko

fot. archiwum prywatne Pawła Kierenko

Dobra, nie ma co marudzić. Nie ma słońca, ale są już gwiazdy i są odcinki, gdzie normalnie biegniemy po polu. Dodatkowo organizator zadbał o jeszcze jeden walor estetyczny – kolorowe lampki/diody wyznaczające drogę… Normalnie zrobiło się bajecznie… aż do czasu, gdy Marcin woła do mnie CHODŹ TU I RÓB ZDJĘCIE… Mój Boże, chyba pierwszy raz chce, żeby robić zdjęcie, ale do licha wkoło ciemno, że nic nie widać, a on chce zdjęcie… Podchodzę bliżej, aby zrobić zdjęcie. Jak się okazało tabliczce pozostawionej przez organizatora z napisem „MORDOR. MOŻNA SIĘ BAĆ”. O co chodzi, nie wiem. Wkoło ciemno, tylko nasze czołówki rozświetlają najbliższe 2 m. Idziemy… droga się maksymalnie zmniejszyła, mam wrażenie, że nasyp po lewej i po prawej stronie jest na wyciągnięcie rąk. CO to jest do diaska!!! Nagle trasa prowadzi prawie po nasypie, wchodzimy , ślizgamy się, potem znowu wąsko, mam wrażenie, że coraz mniej miejsca się robi dla nas dwóch w tym czymś…. A teraz dodatkowo ściana wyrosła mi przed nosem. Czy tędy prowadzi droga i muszę wspinać się na czworakach po tej ścianie… Miałem wrażenie, że cały ten odcinek to co najmniej 4 km… wolno… jak się okazało to był niecały 1 km odcinek Mordoru.

fot. archiwum prywatne Pawła Kierenko

fot. archiwum prywatne Pawła Kierenko

Gdy już się z niego wydostaliśmy z oddali widać już było światła większej miejscowości… czyżby Zwierzyniec i meta???? Marcin ruszył żywo z 4-osobową grupą do przodu z górki. Mi się już nie chciało i nie miałem sił nawet, aby z górki zbiegać po blisko 12 godzin w trasie, ale gdy zbieg się skończył, ruszyłem ostro do przodu do mety jakieś 2 km, a mnie niesie niesamowicie. Mijam 3 osoby, które mnie wyprzedziły wcześniej na zbiegu. Ostatnie 1000 m to już się nie biegnie, to już się leci na samych endorfinach. Kolorowe diody wytyczają ostatnie metry trasy, garstka kibiców na mecie głośno kibicuje, a ja z głośnym (Marcin potwierdził) okrzykiem zwycięstwa wpadam na metę z czasem 12 h 3 min. Zegarek pokazuje 90 pokonanych km super przygody w słońcu, cieniu na polu itp.

fot. archiwum prywatne Pawła Kierenko

fot. archiwum prywatne Pawła Kierenko

Organizatorzy zrobili nam niespodziankę z tym kilometrażem … gdyby człowiek trochę więcej po lesie polatał i robił szerokie zakręty to może by i setkę zrobił. Po biegu miseczka bigosu od organizatorów razem z napojem chmielowym. Dawno już nie jadłem kolacji o tej porze. Jest 22.00 z minutami. Radość z super przygody trwa i oczekiwanie na Rafała. Nie dzwonimy do niego po nocy, aby go nie rozpraszać na ostatnich km. Rafał melduje się na mecie!!
Nie ma już jak w sobotę świętować, noc i zmęczenie, które przychodzi daje o sobie znać. Zasnąć też nie było łatwo, bo po zamknięciu oczu tylko żółty rzepak, rzepak i pola… Jedno wiem po biegu. Nie ma łatwego ultra po płaskim. Płaskie ultra nie istnieje!!!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *