„Wschód słońca maluje niezapomniane obrazy potężnych szczytów. WOW! Na siłę wciskam w siebie żel, żołądek podchodzi do gardła. Nie wiem jeszcze, że kolejną odżywkę zjem dopiero na 95 km, a aktualnie jestem na 48…” Zapraszamy do przeczytania relacji Michała Kaszuby, pierwszego Polaka na mecie 120-kilometrowego biegu Lavaredo Ultra Trail 2021.
3.07.2021 r.
Michał Kaszuba
Alicja, moja młodsza córka do Beaty: „Mamo, pomyślałabyś kiedyś, że będziemy stać latem, o 5 rano w jakieś dolinie w Dolomitach we Włoszech, jest mgła, piździ jak nie wiem co (temp. była ok. 7 C) i czekać, żeby zrobić serwis Tacie, który biegnie 120 km?” To zdanie wypowiedziane przez Alutkę pokazuje, jaką przewagę mam nad innymi zawodnikami, bo support jest oczywiście stosowany, ale u Moich Dziewczyn dochodzi do tego pasja, co w zestawieniu z moim niezłym poziomem sportowym, daje całkiem dobrą mieszankę wybuchową.
Jest 25 czerwca 2021 r., godz.22:40. Ochroniarz wpuszczający do strefy startowej na podstawie numerów, niespodziewanie zatrzymuje mnie i tłumaczy, że zostałem zakwalifikowany do tzw. elity i powinienem wejść w sposób uprzywilejowany z samego przodu stawki. SZOK! W Polsce nigdy nie zostałem w ten sposób doceniony, a tu na obczyźnie potraktowano mnie wyjątkowo. Fajna sprawa, w sumie to już nie muszę lecieć. Wraz z Maćkiem Dombrowskim (też elita), grzejemy się w blasku najlepszych ultrasów świata, przybijamy piątkę z Xavierem Thévenard’em, trzykrotnym zwycięzcą UTMB, spoglądamy z podziwem na herosów tej trudnej dyscypliny.
Atmosfera jest fantastyczna, tłumy ludzi na starcie, ogromna wrzawa, niczym na mecie Giro d’Italia, a emocje sięgają zenitu, gdy z głośników tradycyjnie płynie utwór The Ecstasy of Gold, autorstwa Ennio Morricone. Zaczyna się końcowe odliczanie. Te magiczne chwile zapamiętam do końca życia. Wybija 23:00 – START!
Pierwszy kilometr przez Cortinę, jak na płaskim maratonie, pędzimy w 3:50 (!), a przecież nie biegnę najszybciej, bo ze 100 m przede mną cała czołówka. Trasa jednak szybko ogranicza nasze zapędy, rozpoczyna się pierwszy podbieg i tempo spada na 7-8 min. / km.
Pilnuję jedzenia, co 40 minut wciskam w siebie żele energetyczne, piję hipotonik, według zaleceń dietetyków sportowych. Jednak na kilka kilometrów przed punktem na przełęczy Tre Croci (28 km, wys. Ok. 1750 m n.p.m.) żołądek zaczyna wysiadać. Skurcze i dokuczliwy ból przy każdym kroku powodują spore osłabienie, wstręt do przełknięcia czegokolwiek. Dodatkowo wpływa to na moją psychikę, bo przecież to dopiero początek, a ja mam jeszcze przed sobą ok. 100 km biegu… Wlokę się jednak dalej, licząc, że przełamię niedyspozycję i tak docieram do punktu żywieniowego przy Jeziorze Misurina (43 km wys. Ok. 1800 m n.p.m.). Niestety, najlepszego dla mnie lekarstwa, czyli gorzkiej herbaty brak. Piję więc słodzoną (fuj), ale łapię się też na miskę rosołu i licząc na poprawę ruszam mozolną wspinaczką w kierunku masywu Tre Cime di Lavaredo, którego najwyższy szczyt Cima Grande sięga 3003 m n.p.m. (trasa przebiega na wysokości ok. 2500 m n.p.m).
Jest ciężko. Podejście jest ekstremalne. Do tego nie przyjmuję odżywek, piję tylko izo, dlatego sił ubywa prędko. Wreszcie o bladym świcie docieram przy dopingu kilku osób pod schronisko Rifugio Auronzo przy południowej ścianie Tre Cime, skąd łatwym szlakiem rozpoczynam obieganie Trzech Sióstr.
Wschód słońca maluje niezapomniane obrazy potężnych szczytów. WOW! Na siłę wciskam w siebie żel, żołądek podchodzi do gardła. Nie wiem jeszcze, że kolejną odżywkę zjem dopiero na 95 km, a aktualnie jestem na 48… Zbiegając do Doliny Rienza (wys. ok. 1400 m n.p.m.) skupiam się na utrzymaniu dobrego tempa, równowagi, bo w trudnym technicznie terenie każdy fałszywy ruch może spowodować poważną kontuzję lub zsunięcie się stromym kamienistym zboczem co najmniej kilkadziesiąt metrów w dół.
Wbrew pozorom zbiegi w górach nie są łatwiejsze i taki kilkukilometrowy potrafi załatwić niejednego twardziela, a przesadne tempo zrobi z mięśni marmoladę, skutecznie niwecząc dalszą część wyścigu. Dlatego nie przesadzam. Na tym odcinku jakoś nie myślę o bólu brzucha, choć ten nie ustępuje nawet na chwilę, ale po wyrównaniu się terenu, gdzie jest dobre miejsce do biegania, dolegliwości wracają ze zdwojoną siłą.
Zaciskam zęby i gonię będącego ze 200 m przede mną Włocha. Wiem, że za ok 8-10 km będzie pierwszy z dwóch punktów, na którym dozwolony jest support zewnętrzny, co dla mnie oznacza spotkanie z dziewczynami. Od ok. 20 km tylko ten fakt motywuje mnie do kontynuowania zawodów, ale coraz częściej myślę o przerwaniu biegu, bo zdaję sobie sprawę, że bez jedzenia długo nie pociągnę.
Wreszcie jest 66 km Cimabanche (ok. 1700 m n.p.m.). Są i One – Bety, Anka i Alutka, które z niepokojem wyczekują spóźnionego mnie, bo poślizg w stosunku do założeń jest spory. Na punkcie wraz z dziewczynami zastaję Maćka Dombrowskiego, który również ma kłopoty żołądkowe i zastanawia się nad zejściem z trasy. Wzrok Bety mówi wszystko. Ona wie, że nie jest dobrze, zna mnie przecież świetnie (w sumie ze 35 lat) i rozsądnie zaleca koniec biegu. Niby się waham, ale podświadomie wiem, że będę próbował kontynuować zawody, bo jeszcze biegać mogę, nieważne że wolniej, nieistotne, że z dodatkowym bólem, ale nogi jeszcze całe, więc nie pójdę na łatwiznę. Robię to przede wszystkim dla nich. One we mnie wierzyły, akceptowały moje częste wyjazdy w góry, poświęcają swój zasłużony po ciężkim roku odpoczynek.
Nie śpią całą noc, abym miał zapewniony wysokiej klasy support – nie mogę ich zawieść i tak łatwo odpuścić. Robię to też dla siebie, bo wiem, że ulga fizyczna teraz, nie przykryje porażki w sferze psychicznej i będę ją potem rozpamiętywał długo, walcząc z wyrzutami sumienia, czy aby na pewno dobrze zrobiłem wycofując się z tak długo wyczekiwanych zawodów.
Piję gorzką herbatę, jem trochę pomidorowej. Beata wciera maść w obolałe nogi, a potem zabieram wodę, bułkę i mimo słodkowstrętu żele energetyczne również, tak na wszelki wypadek, gdyby miało mi się polepszyć i ruszam dalej. Informuję Beatę, że dotarcie do kolejnego punktu na 95 km jest mało prawdopodobne w moim stanie, ale będę próbował, a w razie czego zadzwonię i poinformuje o zejściu z trasy.
Jestem słaby, brak jedzenia i związanego z tym zastrzyku energii nie pozwala na szybkie przemieszczanie się, bułkę męczę przez 30 km i to jedyny posiłek na tym etapie. Kilometry upływają wolno, trasa jest trudna, do tego robi się coraz cieplej i wody z bidonów ubywa za szybko. Sytuację ratują górskie strumienie, które pozwalają ochłodzić głowę i nogi, oraz napełnić softflaski jakże potrzebną mi wodą. Do tego mylę trasę i dokładam ok. 800 m i 50 w górę, tracę więc kolejne kilka minut.
Około 91 km niespodzianka. Przed szczytem ostatniej górki przed punktem przy schronisku Rifugio Col Gallina (ok. 2200 m n.p.m.) czeka na mnie Marcin Gwiżdż – wspaniały ultras, który przed trzema tygodniami przebiegł Główny Szlak Beskidzki, czyli ok. 500 km z Ustronia do Wołosatego w Bieszczadach (masakra!). On wie, jak zmotywować kolegę i drobnymi kłamstewkami zmusza mnie do wysiłku pod górę i dobrego zbiegania do punktu, gdzie czekają na mnie Moje Dziołchy. Po biegu dowiaduję się też, że był posłańcem dobrych wieści z trasy dla Beaty, która dzwoniła bezskutecznie do mnie kilkanaście razy martwiąc się bardzo o moje zdrowie i życie, gdyż mój gps od godziny nie zmieniał swojego położenia, co prawie przyprawiło ją o zawał serca.
Dobiegam do punktu żywieniowego na 95 km – drugiego dozwolonego dla supportu i do tego, na którym miało mnie teoretycznie nie być. 200 m przed nim moje Kochane Córki witają mnie niezłym tekstem „Tata – ty jednak żyjesz?!” i pędzą ze mną do strefy. Wyglądam jednak fatalnie i dziewczyny nie za bardzo chcą mnie wypuścić na ostatnie 25- kilometrowy etap biegu. Ja zaś jestem w transie i nie trafiają do mnie żadne argumenty, ponawiam procedurę (gorzka herbata, pomidorowa, do tego wciskam na siłę żel, biorę bułkę) i uciekam przed rozsądkiem.
Wiem, że nie jest to mądre, że jestem blisko przekroczenia tej cienkiej linii, ale mój stan umysłu nie pozwala się poddać tak blisko mety.
Walka trwa, choć jest o tyle lepiej, że zmuszam się i co kilka kilometrów zapodaję sobie odżywki, które dają mi energię do dobrego zbiegania, na którym wyprzedzam co chwila jakiegoś zawodnika. Po „łyknięciu” kilku osób, zmęczenie płata kolejnego figla i ponownie mylę trasę. Ta pomyłka jest jednak poważna, bo nadkładam ok. 1 km zanim orientuję się, że nie tędy droga. Powrót to kolejny kilometr, więc w sumie z wcześniejszą pomyłką robi się ok. 3 km naddatku i pewnie +20 min. Moja wina, moja przypadłość, nie pierwsza i pewnie nie ostatnia.
Wszyscy, których wyprzedziłem na ostatnich 10 km, znowu są przede mną. Wściekłość, złość, rozżalenie! W mojej głowie zaszła już jednak wielka zmiana i ze zobojętnienia, z oczekiwania na porażkę, z wycofania się z zawodów, odradza się prawdziwy wojownik, który nie tylko chce to ukończyć, ale chce krwi, odkucia się na tych ostatnich kilometrach. Zaczyna się ponowna pogoń i ku zdziwieniu, dosyć szybko ponownie odhaczam tych samych zawodników, wyprzedzając ich szybkim zbieganiem.
Na podejściach mam wyraźny problem, ale zbiegam jak na byłego maratończyka przystało, mój trener sprzed lat, Jakub Czaja, byłby zadowolony. Na trasie czyhają niespodzianki w postaci coraz to nowych górek, których w mojej głowie już miało nie być i te podbiegi (hahaha, żebym ja to biegał) wyciskają ze mnie ostatnie soki. Na ostatnim punkcie na 110 km (ok. 2100 m n.p.m.) zjadam jabłecznik, Pani widząc mój mało przytomny wzrok pyta, czy wszystko ok, ale ja nie chcąc ryzykować wycofania z zawodów z uwagi na stan zdrowia hardo odpowiadam że tak.
Teraz już wrócił Kaszuba w najlepszym wydaniu, powstał jak feniks z popiołów (tak określiła mnie kiedyś Paulina Tracz – pozdrowienia Paulina). Gnam z góry co sił, nogi bolą jak cholera, kolki pojawiają się w miejscach dotąd nieodkrytych, ale ja wiem, że meta coraz bliżej. Na moje szczęście albo nieszczęście, 3 km przed metą pojawia się dobry-zły duch, czyli Marcin we własnej osobie, który na rowerze wyjechał, aby mnie dobić na samej końcówce. I jak zwykle zakrzywia rzeczywistość, zaniżając kilometry i zmuszając mnie do ścigania kolejnych osób przede mną. To jednak działa, wyprzedzam i tak docieram na przedmieścia Cortiny.
A potem? Potem to już jest bajka! Taka nieprawdopodobna choć wyczekiwana, coś dla czego cierpiałem. Wpadam na Corso Italia, główny deptak Cortiny d’Ampezzo, i przeżywam szok. Ludzie w kawiarnianych ogródkach wstają, przechodnie zatrzymują się, krzyczą, biją brawo, dopingują, ostatnie kilkaset metrów to jak droga szczęścia, taka nierealna, baśniowa, że ja stary chłop mam łzy w oczach i lecę jak na skrzydłach. Beatę dostrzegam na 200 m przed metą, ona też pędzi, aby być tam przede mną i przywitać mnie na końcu tego wybitnie trudnego dla mnie biegu. Mijając linię mety od razu kieruję się do moich najbliższych, tonę w objęciach dziewczyn i łzy leją się już strumieniem całej naszej czwórce.
Wzruszająca chwila dla mnie, ale dla mojej Rodzinki również, takich się nie zapomina, zostają do końca życia. Dla takiej wspólnej radości – BYŁO WARTO, tego nie da się opisać słowami, to jakiś rodzaj niewytłumaczalnej metafizyki, stanu ducha, jakiego doświadcza się rzadko, albo wcale. Mnie było to dane…
Zrobiłem to!!! Coś, co 100 km wcześniej było teoretycznie niewykonalne, coś co przeczy teorii biegów ultra, coś co łamie standardy ludzkiej wytrzymałości (przynajmniej mojej). Granica była blisko, balansowałem na marginesie zdrowia i bezpieczeństwa, być może postępowałem nie do końca odpowiedzialnie, ale cholera jasna – DAŁEM RADĘ!
Wynik sportowy to porażka, mięśnie, płuca były przygotowane na ukończenie zawodów w okolicy 14 godzin, głowa jak widać też w dobrej formie (?), ale niestety żołądek nie pozwolił. I nie ma się co tłumaczyć, zaklinać rzeczywistości, bo to też element decydujący, bez którego nie można myśleć o najwyższym poziomie sportowym. Po raz kolejny aspekt żywieniowy nawalił, więc wszystko top nie było i błędy są po mojej stronie, lub naturalnie taki ze mnie typ i nic z tym moim żołądkiem już nie zrobię.
Zjadłem 1/3 tego, co założyłem, skończyło się na 7 żelach z 15, połowie batonika z 4, 1 bułce z 2 i kilku łyżkach pomidorowej + 1 extra kawałek jabłecznika. Przez większość biegu piłem tylko wodę, bo izotonik powodował odruch wymiotny. Nie było więc mowy o dobrym czasie z tak kiepskim żywieniem, przy spalonych prawie 8000 kcal, samo ukończenie jest irracjonalne.
To jednak jest moje zwycięstwo! Wygrałem jako Michał, w pojedynku z samym sobą i jestem dumny z tego osiągnięcia. Nie zawsze cyferki na mecie są najważniejsze i nie zawsze oddają dokonany wyczyn. Czasami, zwycięstwem jest zupełnie coś innego, coś ważniejszego, to co odzwierciedla charakter. W tym przypadku na pewno tak było, na pewno dla mnie, na pewno dla Beaty, Ani i Alicji, czyli pełnoprawnych współtwórczyń sukcesu!
13 maja br., moje kolejne urodziny, Alicja do mnie: „tata, dzięki temu, że uprawiasz te swoje biegi, to nasze życie jest bardzo ciekawe, bywamy w wielu fajnych miejscach, poznajemy niesamowitych ludzi…” – lepszego prezentu od tych słów dostać nie mogłem… Mam szczęście że jestem ultrasem, w Rodzinie ultrasów.
Michał Kaszuba jako pierwszy Polak i 34. zawodnik w klasyfikacji generalnej zameldował się na mecie tegorocznej edycji Lavaredo Ultra Trail. 120 km pokonał w czasie 16:17:17