Lament Świętokrzyski dla Krzysztofa Stodolnego miał być ostatnim biegiem w tym dziwnym sezonie. Bieg się nie odbył, ale to nie znaczy, że Krzysztof nie ruszył na trasę. 8 listopada 2020 r. – w ramach Indywidualnego Projektu Biegowego – pokonał 80 km solo i bez supportu.
—————————————————————————–
Krzysztof Stodolny | 13.11.2020 r.
Lament Świętokrzyski miał być ostatnim biegiem w tym dziwnym sezonie, a raczej pierwszym, po okresie roztrenowania, jaki zrobiłem sobie po Radkowie i GUR50k. Po dwóch tygodniach odpoczynku, przeczytaniu książki „Pod górę”, jakoś nogi nie mogły nabrać szybkości, a średnie tempo treningów było tragiczne w porównaniu do wcześniejszych lat. Ale niestety człowiek nie młodnieje, na koniec września skończyłem 58 lat.
Co do samego Lamentu, to pod koniec marca tego roku dwa dni przez kwarantanną (jeszcze nie narodową) udało mi się w dwa dni pokonać prawie całość biegu. Pierwszego dnia Pasmo Jeleniowskie, drugiego Świętokrzyskie, tylko w odwrotną stronę. Muszę powiedzieć, że w Świętokrzyskie ciągną mnie wspomnienia z młodości, gdyż skończyłem tam Technikum Leśne w Zagnańsku i mam ogromny sentyment do tej Wspaniałej Szkoły i ludzi, których wówczas poznałem. Jak też samej Ziemi Świętokrzyskiej.
Trasa treningowa z marca odcinka Jeleniowskiego nie specjalnie mi się podobała, zwłaszcza jej pierwsza część. Było wiadomo, że w listopadzie będzie mokro i zimno, a nadto track w zegarku na tych „zębach” podbiegów i zbiegów nie zawsze pokazywał na jakąkolwiek ścieżkę, prowadząc często przez chaszcze i liście do kostek, bardzo spowalniając sam bieg. Poza tym trasa przyjemna, nie ma na niej zbyt długich i stromych podejść. Gdy dowiedziałem się, że bieg został odwołany rzuciłem hasło, by w terminie pobiec indywidualnie. Nie spotkało się to niestety z zainteresowaniem. Może i dobrze. Wsłuchując się w coraz ostrzejsze reżimy sanitarne, postanowiłem, że pobiegnę 11 listopada. Jednakże, gdy ogłoszono całkowity zakaz organizowania imprez biegowych i grożono wprowadzeniem zakazu przemieszczania się, nie było na co czekać.
W sobotę rano 7.11.2020 r. wyjechałem z Warmii. Zdając sobie sprawę, że podczas biegu będę skazany sam na siebie, także w zakresie zaopatrzenia, zwłaszcza w picie, postanowiłem w okolicach półmetka zrobić sobie mały przepak. Podjechałem w rejon Witosławic i po wejściu w las w pobliży leśnej Kapliczki na 37 km, pod konarem schowałem trzy butelki z mineralna i colą, które przykryłem opadłymi liśćmi i gałęziami. Potem już dojechałem do Św. Katarzyny, gdzie udało się zorganizować nocleg.
Wieczór spędziłem na przygotowaniu ciuchów i plecaka Kalenji. Załadowałem dwie bułki, jedną z żółtym serem, drugą z salami, kilka żeli Ale, cukier, sól, dwie kostki kolumbijskiego koksu, 1,5l wody w bukłak plus dwie flaski z izo i colą. Nadto w plecak dowód osobisty i 70 zł na wszelki wypadek, zapasową czołówkę, deszczówkę, apteczkę, folię, chusteczki do podtarcia, wiadomo czego. Miałem dylemat, w co się ubrać, gdyż ranek miał być chłodny, zaś później zapowiadano słoneczko i 12 stopni. Ostatecznie wybrałem bluzkę z długim rękawem Salomona i kurtkę Attiq. Buty do Inov8 X-Talon260, prawie nówki, mające może ze 100 km przebiegu. Zastanawiałem się przed skarpetami wodoodpornymi, ale w końcu założyłem normalne też od Inov8. Budzik nastawiłem na 2.00.
Rano kawa, bułka z twarożkiem i dżemem, toaleta i naprzód. Obawiałem się, iż rankiem mogą być mgły, ale jednakże noc była piękna, świeciła połówka Księżyca i gwiazdy. Początek trasy taki jaki lubię, czyli płasko, po nasypie tzw. kolejki zagnańskiej. Trzeba było tylko uważać na kałuże co kilkadziesiąt metrów, by od samego początku nie zmoczyć stóp. Czołówka, jakiej używam to polski produkt Mactronic VIZO 400l, dawała stabilne światło. 16 km minęło spokojnie i z lewej strony mogłem zaobserwować światła Nowej Słupi. Przed podejściem na Św. Krzyż, odczepiłem od plecaka kijki i spokojnie wdrapywałem się na górę. Klasztor był ciemny i robił niesamowite wrażenie. Potem skręt w prawo na czerwony szlak – mało sobie tyłka nie rozbiłem na mokrych kamiennych schodach. Łącznik do Pasma Jeleniowskiego bardzo przyjemny, bo z górki. Przy przekraczaniu strumienia, a raczej bagniska przed Kobylą Górą, trzeba było uważać, by nie ugrzęznąć na dobre. Wstawał piękny świt. Ciemne wzgórza oddzielały się powoli od jaśniejącego na wchodzie nieba.
Pierwszy odcinek Pasma to – jak już wspomniałem – błoto oraz błądzenie po bezdrożach. Może jak są założone przez organizatora taśmy, to leci się sprawnie, tu jednak szło jak po grudzie. Obie ręce cały czas spoglądały na tracki w zegarkach (miałem dwa, stary i sprawdzony Sunnto Ambit 3 Peak i nowy Sunnto 9 Baro – każdy z nich w swoim zakresie spełnił rolę). Na 37 km pomimo, że rozglądałem się za Kapliczką, to na zbiegu mało jej nie przegapiłem. Picie na mnie czekało. Uzupełniłem zapasy we flaskach, bidonie i w brzuchu, zjadłem bułkę z serem, plastikowe butelki zgniotłem i schowałem do plecaka i dalej w drogę. Marzeniem było wydostać się wreszcie na czerwony szlak powrotny i nie zastanawiać się nad nawigacją. Gdy już do niego dobiegłem, zadowolony z rozpędu poleciałem nie w tę stronę, patrząc ze zdziwieniem, czemu oddalam się od wytyczonej drogi. Całe szczęście było to tylko ze 150 m.
Zawróciłem, zjadłem Marsa na poprawę humoru i spokojnie truchtałem dalej. Podejście z tej strony na Szczytniaka nie jest trudne, a potem znów długi spokojny zbieg, tylko trzeba było omijać rozjeżdżone przez ciężki leśny sprzęt drogi. Pojawili się pierwsi ultrasi, tylko biegnący w przeciwnym kierunku. Trochę cięższe jest podejście na Górę Jeleniewską, ale nie aż tak, by się zasapać. Pogoda faktycznie zrobiła się słonecznie, że przez chwilę zastanawiałem się, czy nie zdjąć kurtki, ale gdy wbiegało się w las, to chłodek dobrze mi robił. Św. Krzyż przeżywał oblężenie. Korzystając z pogody było mnóstwo turystów i rowerzystów. Spokojnie zbiegłem do Huty Szklanej, a potem skrajem Puszczy do Kakonina. Musiałem cały czas oszczędzać picie, co w końcu zmusiło mnie do napełnienia flasku w przepływającym przez drogę strumyczku. Uznałem, że jest na tyle czysty, że da się wodę wypić. Lepsze to niż paść z pragnienia.
Podejście pod Łysicę dłużyło się, im wyżej tym większe błoto. Spieszyło mi się na obiad, gdyż stołówka była otwarta tylko do 16.00, a już wizualizowałem sobie dwa zimne piwa, pomidorową i pierogi z mięsem. Na zbiegu z gołoborza trzeba było tylko uważać, by na samym końcu nie skręcić nogi i wreszcie meta w Św. Katarzynie. Zegarek pokazał 82,57km, czas 12:37 i 2365m przewyższenia.
Podsumowując – bardzo mi się podobało samotne bieganie, tyle, że organizacyjne trzeba się przygotować pod kątem zgromadzenia zapasów lub znalezienia na trasie sklepów spożywczych. Myślę już nad kolejnymi indywidualnymi projektami.
Teodor
Jest twardzioszek…
jacek
Super Wielkie Gratulacje!!! Ja wybieram sie w najblizszy weekend ale na tą krotsza trase 37km. Jeszcze raz Gratulacje Pozdrawiam Jacek