2 listopada 2024 By GÓRY & ULTRA, Slider With 550 Views

Maciej Smerecki: Od cieniasa do ultrasa. Mój start w Łemkowyna Trail 150 km [relacja]

„Zaczynam mordercze podejście na Królową Cergową. Pionowa ściana. 90 kilometrów w nogach, siły opuszczają, a szczytu ciągle nie widać. Kilometry jakby stoją w miejscu. Słońce schodzi coraz niżej. Myślę sobie, że gdybym był tu w nocy, to chyba bym odpuścił. Ale z kroczku na kroczek przesuwam się do przodu” – o swoim starcie w Łemkowyna Trail 2024 na dystansie 150 km pisze Maciej Smerecki.


2.11.2024 r. / Autor: Maciej Smerecki

19.10.2024 roku o godzinie 1:00 stanąłem na starcie koronnego dystansu ŁEMKOWYNA TRAIL wraz z 276 innymi wariatami m.in. Dorotką i Maćkiem, Bożenką, Michałem, Marcinem. Do Krynicy dotarliśmy wraz z moim prywatnym supportem, tj. Gosią i Michałem. Przed samym startem szybka zmiana decyzji odnośnie ubioru, która ostatecznie okazała się być decyzją bardzo trafioną. Wiatrówka zostaje zastąpiona bluzą. W mroźną noc przechodzę do strefy startu i po kilku minutach ruszam na długo wyczekiwaną przygodę. 

Start Łemkowyna Trail 150 km / fot. Ariel Wojciechowski

Start Łemkowyna Trail 150 km / fot. Ariel Wojciechowski

Od samego początku trzymałem się założonego planu. Spokojnie, powoli, według tego, co zostało zapisane w Excelu, po długich analizach treningów i startów. Góra Parkowa rozgrzewa ciało, jest miło i przyjemnie. Pierwszy długi zbieg i jakbyśmy przenieśli się na drugi biegun. Nagle mróz, ziemia zmrożona, woda i izo we flaskach niemiłosiernie zimne… Trzeba uważać na gardło. Słyszę za sobą rozmowy, takie wiecie o wszystkim i o niczym. Jak to na bieganiu bywa. Mówię, że widzę, że tu wszyscy debiutanci. Od słowa do słowa, rozwija się sympatyczna gadka. Lecimy razem z chłopakami z okolic Poznania i Warszawy. Gadamy, śmiejemy się, jest fajnie. Na zwężeniu ścieżki rozciągamy się jednak i później z niektórymi jeszcze się czasem mijamy, ale ostatecznie każdy biegnie własnym tempem.

O 3:38 piszę do Gosi: 

“2 km. Chcę herbatę. Wszystko z planem”. 

Po chwili dodaję: 

“Magnez, baton, chusta buff”.

Po kilku minutach melduję się na punkcie w Hańczowej. Szybkie uzupełnienie flasków, woda prawy, izo lewy, jeden shot magnezowy, baton, ciepła herbata… 

– “Maciek, mało wypiłeś”.

– “Misiek, zimno jest. Nie byłem w stanie więcej. Nadrobię”.

4 minuty i wybiegam na dalszą trasę. Wiem, co mnie teraz czeka. Nie będzie łatwo…

Na początek Kozie Żebro i pierwszy z niego ostry zbieg do Regietowa. Biegłem tu rekonesans miesiąc temu. Cieszę się, bo wiem, jak bardzo jest to przeje…e i trudne, teraz w dodatku w ciemności. Ale wiedza ta dodaje mi pewności siebie, więc po chwili jestem na dole. Teraz kolejna wspinaczka, tym razem na Rotundę. Całe podejście czuję za sobą oddech kolejnych ultrasów. Nie zwalniam, ale też nie cisnę zbyt mocno. Ten rok nauczył mnie słuchania swojego organizmu. Wiem, na ile mogę sobie pozwolić, żeby się nie wypompować, bo to dopiero początek. Rotunda zdobyta, przed samym szczytem zjedzony żel, kije schowane, wiem, że teraz będzie długi i przyjemny kilkukilometrowy zbieg. No więc łydka luźna, lecę w dół. 

Na dole czeka spora część asfaltu, którą jednak pokonuję bez większych emocji. Te zostawiam na ostatnią część tego odcinka – Popowe Wierchy. Może nie jakoś zbyt długie, za to dość strome podejście. Powolutku, bez pośpiechu. Na szczycie zaczyna świtać. Czołówka jeszcze się świeci, ale niebo już jakby niebieskie. Zbiegam do Wołowca, następnie już o świcie wdrapuję się pod Mareszkę. Wybiegam z lasu i przy cudownym wschodzie słońca widzę oszronioną polanę i stado pasących się krów. Łapię zasięg więc piszę: “Herbata, suchy buff, 2x magnez, worek cały kiełbasa, żel Huma, piąte sikanie”.

Ostatnia prosta i jestem w Bartnem. Wbiegam na punkt pełen euforii. Gosia i Michał czekają już na mnie z całym ekwipunkiem. Razem z nimi wita mnie Karol, kolega z pracy, który dziś jest tutaj medycznym, podaje mi ciepłą pomidorówkę i pomarańcze. Dobrze mieć takich ludzi przy sobie. Kilka łyków kawy i lecę dalej. Czas taki, jak sobie zakładałem. Lecę na słynne bagna.

Trzeci etap zaczyna mnie nieco dołować. Szarpane tempo spowodowane podłożem, nie dający o sobie zapomnieć ból prawej stopy towarzyszący mi od początku, a w sumie to od 2 tygodni, teraz jakby ze wzmożoną siłą… A na to wszystko jeszcze Magura Wątkowska, Świerzowa, a na koniec Kolanin… FUCK Ta nazwa Kolanin to chyba od tego, że masakruje kolana.

Schodzę, bo raczej mało zbiegam, do Przełęczy Hałbowskiej i tu mam pierwszy kryzys… Gosia i Michał zaopiekowali się mną perfekcyjnie. Drugi już raz brakło mi płynów… Tak, teraz piję dużo. Na punkcie dostaję rosół, jem trochę bułki… Rezygnuję z przebrania się, bo pomimo słońca wiatr jest zimny. Wchodzi zamrażacz na uda i kolana. Lecę dalej pełen energii. Kryzys minął.

Przez Kamień zbiegam do Kątów, skąd stromą, kamienistą ścieżką, obok pasących się owieczek, powolutku wchodzę na Łysą Górę. Trochę biegnę, trochę idę.  Dostaję pytanie od Gosi: “Co chcesz zjeść w Chyrowej na ciepło? Jest makaron, ale może zamówię coś innego?” 

Słucham podcastu, żeby wyłączyć myśl o bólu. Orientuję się, że właśnie minęła połowa drogi. Ból stopy doskwiera tak bardzo, uda na zbiegu wyciągiem narciarskim dostaną zaraz mocno w d… koleiny raz… Jest… Pierwszy raz jest ta myśl, której się najbardziej bałem… “Ja mogę tego nie skończyć ”… Wyciągam telefon, piszę do Gosi: “Makaron ok. Muszę odpocząć. Zmiana butów i skarpet. Asics są w pudełku Inov8. Weź rękawiczki, żeby nasmarować stopy kremem”. Został zbieg do Chyrowej, gdzie będzie przepak. Mam kryzys… Rezygnuję z próby złamania 24 godzin. Wiem, że jeśli teraz nie odpocznę, nie skończę tego w nocy. Daję sobie pół godziny odpoczynku. Wtedy podejmę decyzję, czy biegnę dalej…

Ale od czego ma się ludzi dobrego serca ♥️ Grzesiu Bożek wita mnie serdecznie na punkcie. Od razu pytanie, jak się czuję, bo wyglądam jakbym dopiero zaczął To buduje.

Michał prowadzi mnie do mojego miejsca VIP, KUŹWA… Nawet mięciutkie krzesełko na mnie czeka. Ja jednak wybieram bez namysłu twardą wersję siedziska, czyli ławeczkę. Słońce pięknie świeci, moja Małgosia pakuje już we mnie makaron. Co robi moja głowa? Robi dokładnie to, co ćwiczyła cały ten sezon… W jednej chwili przestawia myślenie: “Jak to nie skończę? Ja? Nie ma takiej możliwości. Dla siebie i dla nich to zrobię. Jeśli nie w 24, to w 25 godzin. Nie odpuszczam. Pada słynne już: “Co zrobimy? Damy radę!”

Półgodzinny pit stop daje mnóstwo mocy. Zmiana ciuchów, smarowanie stóp, suche skarpety, kilka łyków zimnej Duklanki, którą dzielę się z ultrasami obok mnie, śmiech, wsparcie, słowa Grzesia: “Maciek, obserwuję tu wszystkich. Ty jesteś w Top 10 jeśli chodzi o wygląd. O 2:00 będziesz na mecie”. Ostatecznie kontynuuję bieg w moich Inov8, które sprawdziły się rewelacyjnie. Wybiegam. Jestem szczęśliwy i znów czuję, że tej nocy będę spał w Komańczy z medalem na szyi.

Odcinek do Pustelni św. Jana mija przyjemnie, cały czas biegnę sam. Głowa luźna, ból minął. Zbiegam do drogi głównej, która od kilku lat kojarzy mi się z jednym – gdy wracając po ŁUT48 około godziny 21:00, widziałem tu światełka czołówek… Powiedziałem sobie wtedy, że gdy w końcu ja będę biegł moją 150-tkę, nigdy w życiu nie będę tu w nocy. I oto jestem teraz, dopiero przed zachodem słońca. Zaczynam mordercze podejście na Królową Cergową…

Pionowa ściana. 90 kilometrów w nogach, siły opuszczają, a szczytu ciągle nie widać. Kilometry jakby stoją w miejscu. Słońce schodzi coraz niżej. Myślę sobie, że gdybym był tu w nocy chyba bym odpuścił. Ale z kroczka na kroczek przesuwam się do przodu. Szczyt mijam szybko, chcę wyprzeć to jak najszybciej z pamięci. Nawet fotki nie zrobiłem. Zbiegam w dół. Jest dobrze, bo biegnę. Bałem się błota, bo tu zawsze jest błoto. Ale nie dziś. Sucho, jak na asfalcie. Jest nas kilka osób w odstępach kilkudziesięciu metrów. Nie daję się dogonić, dzięki czemu do samego Iwonicza-Zdroju biegnę sam. Wiem, że tam czeka na mnie cała ekipa, jest już Tosiek, są rodzice i Bunia. Wbiegam na deptak kręcąc filmik jak mnie witają. 

Jest super. Wszystko zsynchronizowane jak w F1. Żurek do ręki, zegarek i telefon do ładowania, zmiana koszulki na “raz, dwa, trzy”, uściski od Jagody i Ryśka Kętrzyńskiego, no i co… Widzę spacerowiczów obserwujących nas, co tu się dzieje. Koleżanka Monika cały czas nagrywa filmiki, robi zdjęcia, rodzice wzruszeni, teściowa cieszy się swoim popisowym żurkiem dającym moc zięciowi…

Czołówka na głowę i… POSZEDŁ na Rymanów-Zdrój!

Początek jakże dobrze znanej mi drogi, zaczynam jeszcze za dnia, ale w lesie czołówka już idzie w użytek. Widzę za sobą dwa światełka, więc zwalniam, żebyśmy szli razem. W grupie raźniej. Poznaję dwoje super towarzyszy kolejnych kilometrów, Iwonkę i Tomka, które upływają na rozmowach, ale przede wszystkim na wzajemnej mobilizacji. Co chwilę podbiegamy, przechodząc do marszu tylko pod górkę. W całkowitym mroku wchodzimy pod Dział, a później już zbiegamy do Wisłoczka. Tam czeka miła niespodzianka – niezapowiedziany punkt, na którym dostajemy ciepłą herbatę, banana i lecimy dalej. Na odcinku do Puław dość mocno przyciskamy. Jest jeszcze moc więc korzystamy z niej i wyprzedzamy kilka osób. Docieramy do Puław Górnych, gdzie czeka oczywiście mój support oraz przepyszna dyniowa i pieczone ziemniaki. Dajemy sobie 10 minut na postój (który trochę się przedłuża). Wchodzimy do środka, jest cieplutko, wesoło, radośnie. Jemy, ładuję jeszcze zegarek i telefon. 

Antek sprawia mi ogromną radość pytaniem: – “Tato, chcesz Bounty”? Kilka godzin wcześniej, gdy byli w sklepie, Gosia powiedziała Mu: – “Antoś, nie bierz Bounty. Tata nie będzie chciał słodkiego”. Bo faktycznie, od Chyrowej byłem nakłaniany do zjedzenia Snickersa i cały czas kategorycznie odmawiałem Ale Tosiek odpowiedział, że przecież Tata lubi Bounty. I dodał: – “Weźmiemy jeszcze to. Tata zawsze kupuje Tarczyn czarna porzeczka”. Jak On mnie zna! Teraz na pytanie Antka poczułem taką radość i natychmiast odpowiedziałem: – “Co? Ja pierdzielę. Pewnie, że chcę”. Przy czym nie użyłem słowa ”pierdzielę”. Jak dodał do tego tą czarną porzeczkę, to było spełnienie jakby najskrytszych marzeń w tamtej chwili. Antoś – dziękuję ♥️

Ruszamy. Ja szybko się rozruszałem i dyktowałem dość mocne tempo na podejściu na Kiczerę. Niestety problemy żołądkowe Iwonki sprawiły, że w pewnym momencie poczułem, że muszę pójść do przodu, bo chcę powalczyć o te 25 godzin. I pobiegłem swoje. Co jakiś czas dobiegam do kogoś. Ciesząc się, że nie będę już sam. Niestety mijam wszystkich po kolei, bo oni idą, a ja mam bezczelnie siłę biec. 

Tokarnia. Mróz. Łysy wraz z gwiazdami świeci na bezchmurnym niebie. Widzę już punkt w Przybyszowie. Ostatni pit stop na dzisiejszej trasie. O zbieganiu nie ma mowy. Schodzę. Hamuję kijami pożyczonymi od szwagra Pawła, z którymi biegam od jakiegoś czasu i sprawdzają się rewelacyjnie. Teraz mają najciężej. Potężnie zmęczone nogi, uda zaraz mi się zapalą… Ale daję radę. Jestem na dole. Witają mnie moje zmarzluchy. Ja w sumie też zmarznięty. Mam wrażenie, że jest zimniej niż poprzedniej nocy.

Boję się trochę rewolucji w żołądku, ale ryzykuję… Wypijam gorący barszczyk. Rozgrzewa mnie, a ja uzupełniam braki w kamizelce i o godzinie 0:05 ruszam na trasę. Last dance Ostatni taniec na tej trasie.

Ciemna noc, dookoła pustka; wilki, niedźwiedzie… I ja sam w tym wszystkim napier…am przed siebie. Chrząkam, kaszlę, stukam kijami, żeby hałas odstraszył potencjalnych mieszkańców lasu, których akurat dziś nie mam ochoty spotykać. W końcu wpadam na pomysł, że może niedźwiedzie nie lubią ACDC czy Metalliki. Włączam muzę w telefonie i gnam tak przez mrok do przodu. Jakże super mi się w sercu zrobiło, gdy w pewnym momencie Freddie zaśpiewał mi: “Don’t stop me now”. Jakiego sensu nabrały teraz te słowa! 

Padająca bateria w moim Suunto9 tylko dodawała mi siły. Żeby tylko nie padła. Żeby wytrzymała. Żebym nie musiał tego powtarzać, bo tracka nie zapisało  

W drodze na Wahalowski Wierch mijam jeszcze kilka osób z “setki”. Ich słowa uznania, że ja ze 150-tki daję radę biec, tylko dodawały mi siły. Na szczycie dowiedziałem się, że chwilę przede mną mam dziewczynę ze swojego dystansu, powinienem ją jeszcze złapać. I łapię. Mijam ją, a potem jeszcze 3 osoby z “setki”. Od jednej z dziewczyn słyszę: “mnie boli jak na Ciebie patrzę”, a Ty jeszcze biegniesz”.

Mijam schronisko i jestem przy wiadukcie. Zostało 1700 m. Chodnikiem do mety. Do celu. Zawsze biegnąc tutaj patrzyłem za siebie. Kto i gdzie jest za mną. Żeby nie dać się wyprzedzić. Nie miałem siły. Szedłem… Teraz było inaczej. Biegnę. Mam siłę. Do marszu przeszedłem tylko na chwilę, by schować do kołczanu kije. Sklep, kościół, ostania prosta…

I widzę uśmiechniętego Tośka, który woła do mnie: “Dawaj, dawaj! Już widać metę!”. Dzwonki wolontariuszy na mecie brzęczą, jak oszalałe. Michał krzyczy: “Dawaj, dawaj”. Gosia krzyczy: “Brawo Kochanie”. 

Spełniłem swoje abstrakcyjne, niewykonalne zdawałoby się marzenie i 20.10.2024 roku po ponad 25 godzinach biegu, przekroczyłem linię mety w Komańczy, stając się Finisherem ŁUT150 numer 68.


Przeczytaj również

„Dobra. Mam rok na przygotowanie. Trzeba dobrze to rozegrać. Zaplanować starty kontrolne, ale nie za dużo. Tak co 2-3 miesiące, żeby wiedzieć, na co mnie stać.” – o przygotowaniach do startu na dystansie 150 km w ramach Łemkowyna Trail 2024 pisze Maciej Smerecki.


Jesteś naszym Czytelnikiem?
Dołącz do naszych Patronów i w ramach Patronite.pl wspieraj rozwój portalu ruandtravel.pl.

Tags : ,

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *