53 km i +3800 m przewyższenia. Tyle do pokonania będą mieli już jutro Jagoda Wąsowska i Piotr Falkowski, którzy startują w Dolomiti Extreme Trail w Val di Zoldo we Włoszech. Zapraszamy na krótką relację przedstartową Piotra.
Autor: Piotr Falkowski
Dolomiti Extreme Trail. Nazwą imprezy początkowo w ogóle się nie przejąłem. Organizatorzy wymyślają różne, żeby się bieg fajnie nazywał. Choć… przewyższenie +3800 m zrobiło wrażenie. W końcu to tyle, co na 80-kilometrowym Rzeźniku, a DXT liczy sobie tylko 53 km (dystans, na którym startujemy, bo są jeszcze 23 km i 103 km).
Kolejne wrażenia przyszły już w Dolomitach. Przyjechaliśmy z Żoną w Dolinę Zoldo 6 dni przed biegiem. Potrenować i poznać teren. My w Dolomitach pierwszy raz, a wszyscy mówili, że piękne. Kłamali. Dolomity są obłędne, bajeczne i magiczne! Choć kochamy z Jagódką wszystkie góry, w tych zakochaliśmy się na absolutny zabój już w końcówce podróży serpentynami. Wiem, że w sobotę będzie bardzo ciężko, ale wiem też, że będzie nieprzyzwoicie wręcz pięknie. I każde zmęczenie, każdy ból będzie warty widoków.
A bólu i zmęczenia będzie pod dostatkiem. Przekonał nas o tym rekonesans początku trasy, odcinek do przełęczy Duran na 14 kilometrze. Podejścia długie i wymagające, zbiegi (a raczej ścieżki w dół, bo zbiegać specjalnie się nie da) paskudne – wąziutkie, szalenie kręte, bardzo kamieniste i z mnóstwem korzeni. Góra-dół, wysiłek fizyczny i psychiczny, bo cały czas trzeba być maksymalnie skoncentrowanym, chwila nieuwagi grozi bolesną wywrotką. Podłoże kamieniste, bolesne dla stóp, wciąż w cieniu potężnych białych skał, które w słońcu (a w końcówce tygodnia ma nieźle przysmażyć) zaatakują nas gorącem i zabójczym dla oczu blaskiem.
Po tym treningu wiem już, dlaczego odpowiedzialny za trasę Raffaello, którego poznaliśmy w niedzielny wieczór w knajpce w Forno di Zoldo, określił DXT jako bieg „very, very extreme”. Chyba ma chłop rację, bo tak jak napisałem ma być do mniej więcej 30 kilometra.
Najtrudniejsze nawet fragmenty mają jedną zaletę: widoki. Kosmos. Chce się zatrzymać, usiąść, machnąć ręką na limity, czas, metę i całkiem fajne buty, które sponsor Haglofs zapewnia finiszerom. I gapić się przed siebie, na fenomenalnie wyrastające masywy wielkie na 3, a nawet 3,5 tysiąca metrów.
Dzień później poznaliśmy końcowe kilometry trasy. To będzie 6-kilometrowy zbieg z Monte Punta do Pieve di Zoldo najpierw wąskim trawersem, potem szerokim leśnym szlakiem. Podłoże fajne, trochę korzeni i błotka, na które trzeba uważać, ale bardzo przyjazne dla zmęczonych, może nawet skatowanych już stóp.
Monte Punta to widokowa wisienka na torcie. Pomyślałem, że nawet zatwardziały ateista może tam uwierzyć w istnienie Boga. Stoisz na wierzchołku 1952 m n.p.m., a otaczają cię jeszcze wyższe szczyty. Gdzie nie spojrzysz – przepiękna góra. „Wooow!” napisał tylko nasz syn, gdy wysłałem mu zdjęcia i nakręcony telefonem filmik.
Bieg, nie taki przecież znowu długi, zapowiada się na najtrudniejszy w życiu. Chcemy z Jagódką pobiec razem, by potrenować wspólny bieg przed wrześniową setką na CCC wokół Mt. Blanc i pierwszy raz w ogóle myślę o limicie, chociaż 13 godzin na 53 kilometry wydaje się czasem wystarczającym aż nadto. Na tej trasie chyba tylko się wydaje. Będzie więc dużo bólu, ale będą też szczęście i duchowe przeżycia, bo tak obłędnych widoków nie spotkałem jeszcze nigdzie.
Organizacyjnie impreza zapowiada się świetnie. Trasa od tygodnia już oznakowana i to doskonale, praktycznie ani przez chwilę nie mieliśmy wątpliwości, gdzie się kierować. Szarfy, przeróżne odblaskowe taśmy, znaki farbą plus stałe oznaczenia szlaków tam, gdzie trasa biegnie szlakami, bo czasami z nich zbacza. Punkty (to ponoć, bo dopiero zobaczymy) zaopatrzone bogato. Strefa mety w Pieve zbudowana od niedzieli, a zlokalizowane w niej biuro zawodów działa już od środowego popołudnia.
Interesem zarządza drobny, niepozorny, ale świetnie nad wszystkim panujący, wciąż uśmiechnięty direttore Corrado. Dziewczyny, z wszechobecną Lilią „mów mi Lili”, przesympatyczne i pomocne, roześmiane i rozkrzyczane jak to Włoszki i nawet mówią po angielsku, co w Italii zjawiskiem powszechnym raczej nie jest (tu w północnej łatwiej nieco z niemieckim).
Miejsce startu też od kilku dni gotowe, brama stoi, a centrum miasteczka obwieszone banerami sponsorów. I wszyscy straszliwie sympatyczni, uśmiechnięci i pomocni. Żyć nie umierać, przebiec i nie umrzeć, nie dać się zabić ekstremalnej trasie Dolomiti Extreme Trail. No to trzymajcie za nas kciuki! 🙂
Więcej informacji o tegorocznej edycji Dolomiti Extreme Trail znajdziesz na naszej stronie >> TU
Zapraszamy również do przeczytania relacji polskich biegaczy, którzy brali udział w Dolomiti Extreme Trail w 2016 roku >> TU
Zapraszamy na stronę biegu >> TU