12 marca 2018 By GÓRY & ULTRA, Slider With 11565 Views

Łukasz Wawrzyniak i jego Transgrancanaria 2018.

Podczas tegorocznej edycji Transgrancanaria, która odbyła się w dniach 21-25 lutego 2018 roku, na wszystkich dystansach na linii startu stanęło 142 biegaczy z Polski. Jednym z Polaków, który stanął na linii startu na dystansie 125 km był Łukasz Wawrzyniak. Na metę dotarł dokładnie po 18 godzinach 26 minutach i 34 sekundach. Zapraszamy do przeczytania relacji Łukasza.

Lukasz Wawrzyniak / fot. archiwum prywatne

Do Las Palmas wyruszamy około godziny 21:00. Masakrycznie leje deszcz, więc nie wygląda to najlepiej. Na miejsce docieramy koło 22.00, czyli ponad godzinę przed startem. Na miejscu słychać śpiewy, muzykę i bębny. Robi wrażenie! Do tego jeszcze dwóch prowadzących wprowadza taki klimat, że hoho. Jest dalej chłodno, ale nie pada, trochę więc mnie to uspokaja. Jest ze mną cała moja ekipa, więc to dodatkowo wprowadza trochę spokoju w mojej głowie. Do startu już blisko. Ostatnie pogaduchy i wchodzę do swojej strefy startowej. Chwilę później zaczyna się muzyka… Ciary przeszywają całe ciało. Krew buzuje! Odliczanie… I w końcu ruszamy w błysku fajerwerków i okrzyków.

Pierwszy odcinek po plaży. Dosyć żwawo. W końcu wyskakujemy na drogę asfaltową. Zaczynamy delikatne podejście. Lekkim truchcikiem depczę swoje. Dobiegam do Andrzeja i wspólnie lecimy. Na 10 km widzę moją ekipę. Podbiegam do Karolci po buziaka i lecę dalej. Asfalt zmienia się w luźne kamienie. Trzeba utrzymać koncentrację i patrzeć, gdzie stawia się giry. Robi się ciepło i przy pomocy Andrzeja ściągam kurtkę. Lecimy dalej. Po kilku mniejszych podejściach meldujemy się na pierwszym punkcie Arucas na 16,5 km. Szybko dolewam wodę, biorę łyk Coli, garść pomarańczy i znikam. Zaczyna się kolejne podejście. Dalej lecę z Andrzejem. W pewnym momencie słychać dudniące bębny. Myślę sobie, pewnie coś się święci. I po chwili przed oczyma staje wielka stroma kiepa. Głośno się zaśmiałem, rozłożyłem kije i heya !!!! Wdrapuję się na szczyt i lecę wąską błotnistą ścieżką. Jest trochę niebezpiecznie, ale po chwili droga już spada w dół i wpada do miasteczka TEROR, gdzie czeka na mnie moja ekipa. Szybko wymieniają mi co potrzeba. Ja tylko jem sobie smakołyki. Za mną już koło 30 km. Następny punkt, na którym będę widzieć się z moją ekipą to Presa de las Perez na 50 km. Lecę więc po kilku chwilach.

fot. archiwum prywatne

Znów podejście i robi się coraz zimniej brrr… Napieram jednak, ile mogę. Tempo pod górkę w pewnych momentach zaskakuje mnie samego. Naprawdę jest dobrze! Patrzę na wzrost wysokości w moim zegarku i co widzę – stoi w miejscu fuck i cooo?! Teraz głośne hehehe I co?! Jestem bez wiedzy! No i super. Przynajmniej nie będę, co chwilę patrzył na zegarek.
Zaczynam kolejny zbieg. Jest extra. Asfalcik wije się w dół, ale nagle stoi Pan na środku i kieruje wszystkich w prawo. Miła droga się skończyła. Nagle zaczyna być strome zejście, luźne kamienie, do tego bardzo ślisko. Jestem załamany. Każda próba chociaż lekkiego biegu kończy się zjazdem na dupę. Moja frustracja zaczyna mnie przerastać. Mijają mnie kolejni zawodnicy, a ja jestem bezradny. Ruszam i nagle zahaczam butem o kamień i lecę w dół … Leżę jak długi na kamieniach. W dodatku z zimna złapały mnie skurcze w obu łydach Aaaaaaaaaa Drę się jak głupi. Wstaję jednak i wbijam delikatnie agrafkę w mięsień. Puszcza. Stoję na nogach i robię oględziny – ręka prawa boli, czuję, że udo jest strasznie zbite, bo nie mogę go dotknąć, a z piszczela leje się krew, lekko rozdarty plecak, kije na szczęście zdołałem wyrzucić, łeb cały, ledwo udaje mi się powstrzymać łzy… Ruszam dalej po kilku minutach, ale jest mega ciężko. Gadam do siebie … musisz iść kur… Nie ma mazgajstwa! Idź człowieku! Wszyscy na Ciebie liczą. Zaciskam zęby i idę. Wbijam się na górkę i widzę punkt. Jest jakiś 40 km. Miła Pani obmywa mi nogę, a ja w tym czasie piję kawę i próbuję rozmasować udo, bo ból jest większy niż był. Jem czekoladę, kilka pomarańczy, wysypuję piasek z butów i ciężko ruszam dalej. Pod górę tempo lekko spadło. Muszę na nowo złapać rytm i zacząć lecieć swoje pomimo wszystko. Udaje mi się zmobilizować i lecę. Wpadam na punkt Presa de las Perez (50 km) i nie widzę mojej ekipy hmmmm No nic. Napełniam bidony, jem żelki, orzechy i kilka pomarańczy i ruszam dalej. Wyciągam niezdarnie telefon obolałą ręką i dzwonię do Karolci, która mnie przeprasza, ale nie dojadą na ten punkt. Ok, nie ma problemu. Krótko opisuję swój upadek. Po chwili mówię, że widzimy się na następnym punkcie.

Kolejne podejście pod górkę i robi mi się znów zimno, więc zakładam kurtkę. Zimno, zimno, zimno, mgła, wiatr… Nie fajnie, ale prę do przodu. Niestety, gaśnie mi nad ranem czołówka. Dobrze, że jest nas trzech, więc w miarę widzę, ale w pewnym momencie wyciągam telefon i korzystam z latarki w telefonie. Jakieś 40 minut i bez problemu udało się ogarnąć. Jeszcze kilka małych podejść i już jestem na zbiegu do kolejnego punktu na 64 km – Altenara. I już są, już widzę z daleka mój support – Misio, Jagoda i Mariusz. Jak fajnie ich widzieć! W końcu można się przebrać, wrzucić suche ciuszki i zjeść coś ciepłego. Mariusz z Jagodą idą po coś ciepłego, a Karolcia dzielnie smaruje kremem do opalania i pomaga się przebrać. Wcinam ryż i piję ciepły bulion. Do plecaka pakuję naleśniki, które jak się później okazało były strzałem w 10.

Wychodzę z punktu, trochę mną telepie. W miasteczku tłum biegaczy, którzy szykują się do startu na 64 km. Nagle dzwoni Karolinka, że chyba mnie nie odbili na punkcie, bo nie mam czasu wrrrrrr Jak to?! Na szczęście po chwili mówi – ok, wszystko w porządku, możesz cisnąć. Aż mi ulżyło. Nie uśmiechało mi się wracać. Korzystając z tego, że mam telefon zadzwoniłem jeszcze na chwilę do Krzysia. Trochę mu pomarudziłem i po chwili skupiłem się znów na robocie.

fot. archiwum prywatne

Mocno cisnę pod górę. Znów pogoda lekko się popsuła i jest zimno. Doganiam jakąś Panią i widzę, że stara się uciekać. Uśmiechnąłem się i nie szarpałem swojego tempa. Po chwili dogoniłem kolegę z Japonii i tak dosyć sporo czasu lecieliśmy koło siebie na trasie. Na trasie błoto i śliskie kamienie. Zbiegamy w dół i w pewnym momencie mijamy wspomnianą wcześniej uciekającą Panią. Po chwili robi się coraz stromiej, ale nie ma co się tu przejmować. W razie gleby będzie miękkie lądowanie. Wybiegamy na asfalt i już jest kolejny punkt na 74 km – Tejada. Znów moja ekipa super mnie serwisuje. W tym czasie piję Colę i w oddali oglądam Roque Nublo. Piękny widok, ale jak sobie pomyślałem, że teraz muszę się tam dostać, to już nie wyglądało kolorowo.

No to jazda. Ruszyłem po asfalcie w dół. Po około 3 km skręt w lewo, tak jakby w czyjeś ogródki. Wbiegam i co widzę? Środkiem płynie strumyk, strome podejścia. Znów słońce wyszło, jest cieplutko. Kolejne kilometry uciekają. Przede mną ukazują się kolejni zawodnicy, co fajnie wpływa na głowę. I w końcu jestem już prawie pod Roque Nublo. Niestety, całe jest we mgle. No nic, trzeba lecieć dalej. Wobec tego odbijam się na kolejnym pomiarze czasu, zawrotka i w dół do następnego punktu, gdzie jest przepak. Znowu bardzo ciężki technicznie zbieg z ostrymi mokrymi kamieniami. Ten odcinek udaje mi się przebyć w miarę szybko. I już jest punkt Garańón na 85 km. Wbiegam do środka, biorę przepak, siadam na krzesło, wcinam orzechy, piję Red Bulla, jem żelki, moje wcześniej zapakowane naleśniki. Biorę dwa łyki kawy i już ruszam dalej. Po chwili odpoczynku zaczynam znów czuć moje udo po upadku. Oczywiście mam nadzieję, że zaraz przejdzie, gdy się rozgrzeje. Znów wyszło słońce. Tym razem jest mega gorąco. Zaczynają się kolejne zbiegi po kamieniach. Masakra jakaś. Moje stopy mi tego nie wybaczą hahaha Ostatni kilometr stromo w dół asfaltem. Masa aut. Koncentracja już nie na najwyższym poziomie, ale jakoś udaje się nie wpaść pod auto. Jestem w punkcie Tunte na 97 km.

Słońce co raz bardziej smaży. Zostają jeszcze dwie górki. Pierwsza niezbyt stroma, ale trochę się ciągnie. Po chwili rozmowy z moim pit stopem, kilku ważnych informacjach, zeżarciu kolejnych naleśników, cisnę już do góry. Oczywiście za nim wyszedłem, buziak musiał być. Po chwili kolejne siku, oczywiście w trakcie podejścia, szkoda czasu na stawanie. W kilkanaście minut zdobywam górkę. Teraz najcięższa rzecz – zbieg. Znów po strasznych kamolach na wąskich ścieżkach, gdzie często nie ma jak minąć kolejnych zawodników. Fajnie, że wszyscy schodzą na bok, ustępując miejsca szybszym. Sam kilka razy puściłem mocniejszych biegaczy. Strasznie ciągnie się ten zbieg. Jest mega długi i strasznie kamienisty. Na moje szczęście udo nie boli i zaczęło współpracować. Bardzo mnie to cieszyło, gdyż został przede mną więcej niż półmaraton. Po ciężkim technicznie zbiegu wybiegamy na asfalt. W końcu można trochę rozprostować giry i złapać optymalne tempo. Wpadam na kolejny punkt, gdzie czeka na mnie moja ekipa – Ayagaueres na 109 km.

fot. archiwum prywatne

Tutaj znów muszę się przebrać. Jestem cały mokry. Wrzucam koszulkę Firmową Ronal, w końcu przy takiej pogodzie można założyć luźną koszulkę głównego sponsora, dzięki któremu mogłem zrobić kolejny krok w stronę UTMB, za co jestem bardzo wdzięczny. Uzupełniam płyny, idę do punktu, biorę z lód, trzy pomarańcze, jem żel i wybiegam na ostatnią górkę. Dostaję sms-a od Wojtka z pytaniem, czy wszystko ok. Odpisuję, narzekając na bark i nogę. Kolejny sms  – „na zbiegu uważaj, poza tym 103-ci ogólnie, więc ciśnij !!!” No to nie mogło być inaczej! Szybko wdrapałem się na górę i ruszyłem w dół. Zbieg prowadzi do wąwozu, gdzie są luźne kamienie i nogi jeżdżą po nich jak po lodzie. Jakaś totalna masakra! Mijam jedną dziewczynę, która leży w obecności opiekunów ze skręconą noga. Za kilkaset metrów kolejna osoba. Czy to się kiedyś kończy?! Moja frustracja sięga zenitu, ale w końcuuuuu konieccccc!!!! Udaje się. Wybiegam na szeroką drogę. To jednak tylko chwilowe. Wpadamy w wyschnięte koryto rzeki, znów nierówno, znów nogi uciekają. Jak dobrze, że już zaraz koniec. Wybiegam po schodach na asfalt. Ostatni pomiar czasu – Parque Sur na 123 km. Ruszam dalej. Znów schody na dół i dalej koryto. Po chwili znów do góry i znów na dół, ale już widzę przed oczami arenę. Hop do góry po schodach i już po prawej stronie coraz bliżej do mety. Myślami wracam do całego biegu. Wracam do wszystkiego, co się wydarzyło. Patrzę na zegarek. Czas marzenie. Łzy lecą po policzkach. Tak, tak zrobiłem to! Zrobiłem skręt w prawo i za moment drugi raz w prawo. Jest! Czerwony dywanik! Krzyczę, ile mogę! VAMOSSSSSSSSS !!!!! Wbiegam na górę. Nie ma łez. Jest kolejny głośny okrzyk. Kładę kije, padam i robię 10 pompek! Przybijam jeszcze piątkę z prowadzącymi i idę do mojej Kochanej Karolci. Tonę w jej ramionach i słyszę „tylko nie płacz”. Posłuchałem. Udało się nie uronić łez, ale było ciężko. Wracam po medal, po finisherkę i dostaję jeszcze opaskę na rękę za ukończenie biegu poniżej 20 h!

fot. archiwum prywatne

Nie spodziewałem się takiego wyniku – 18:26:34 i 96. miejsce open (fenomenalnie udało się wstrzelić w setkę) i 46. miejsce w kategorii. Były tylko dwie osoby, które mówiły mi, że zrobię to w około 18 h. To trener Wojtek i moja Karolinka. Jesteście wielcy! Duża zasługa także mojej ekipy. Support spisał się bez zarzutu. JESTEŚCIE WSPANIALI. Teraz chwila odpoczynku i pora wracać do treningów na sierpniowe CCC. Teraz to CCC będzie królować przez cały okres przygotowań. Trenerze zadanie wykonane. Pora na kolejny cel i plan do realizacji.

Zdjęcie „otwarciowe”: materiały prasowe Transgrancanaria

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *