6 lipca 2021 By GÓRY & ULTRA With 2940 Views

Marta Koch: Podczas Lavaredo Ultra Trail każdy może poczuć się bohaterem!

„Nie będzie to relacja osoby z pierwszych miejsc listy startowej ani nawet z jej połowy. To zapis przeżyć i emocji, jakie towarzyszą biegaczom takim jak ja – którzy mimo braku spektakularnych wyników sportowych odważyli się pomarzyć o starcie w jednym z najpiękniejszych biegów w tej części Europy.” Zapraszamy do przeczytania relacji Marty Koch z Cortina Trail 2021.


6.07. 2021 r.

Marta Koch

Festiwal La Sportiva Lavaredo Ultra Trail po raz kolejny miał się w tym roku nie odbyć. Tak mi się wydawało. Obostrzenia, całkowicie uniemożliwiające niektórym przyjazd do Włoch, organizacja międzynarodowej imprezy z dużą ilością uczestników, ograniczenia, a i u mnie treningowo też tak sobie – nie, to po prostu nie może się wydarzyć w czasie pandemii.

Kiedy jednak w kwietniu organizator ogłosił swoją decyzję, za późno już było na biegowe rewolucje. Pakiet na dystans 80 km przepisany z 2020 roku wydawał się kosmosem. Miałam spore obawy, co do faktycznej formy, dodatkowo w marcu przyplątał się Covid. Długo biłam się z myślami, ale ostatecznie po wymianie kilku e-maili z organizatorem, gdy udało się przepisać pakiet na krótszy dystans 48 km, podjęłam decyzję o udziale w LUT.

Trasę Cortina Trail znałam z 2018 roku, gdy biegłam tam po raz pierwszy, co przynajmniej pozornie dawało mi jako takie szanse na dobiegnięcie do mety w jednym kawałku. Nie miałam specjalnych planów ani strategii, nieśmiało marzyłam o urwaniu minuty lub dwóch ze starego wyniku, ale przede wszystkim nastawiałam się na niesamowicie piękną górską przygodę.


Z głośników gra muzyka, a w powietrzu czuć przedstartową adrenalinę… czyli start Cortina Trail już za chwilę!

Do rzeczy. 25 czerwca 2021 roku łapię przygotowany wcześniej plecak i cisnę na start. Plecak jest ciężki, bo musi pomieścić cały sprzęt obowiązkowy (m.in. długie spodnie, koszulkę z długim rękawem, rękawiczki), żele, batony i 1,5 litra płynu. Start odbywa się falami co 10 minut – mój zaplanowany jest na godzinę 9:20.

Jest piękna pogoda, ale na popołudnie zapowiadają burze. Staram się o tym nie myśleć, choć wiem, że mam spore szanse, że jednak mnie złapie. Pierwsza grupa startuje o 9.00. Na linii startu w centrum Cortiny d’Ampezzo gromadzi się mnóstwo ludzi – biegacze i ich rodziny, znajomi, kibice. O pandemii przypominają jedynie maski na twarzach.
Jest głośno, z głośników gra muzyka, a w powietrzu czuć przedstartową adrenalinę. Nerwowo czekam na moment, który dobrze znam z poprzednich edycji – hymn tego biegu „The Ecstasy of Gold” Ennio Morricone. Już dla samego odsłuchania tego kawałka w tych okolicznościach warto tu być. Jest, a to znak, że pierwsza grupa za chwilę wyruszy na trasę. Mam ciary i beczę z emocji, że to wszystko dzieje się naprawdę.

Na Lavaredo jest zawsze wielu Polaków – spotykam Wojtka, który dzień później pobiegnie 120 km – wymieniamy biegowe spostrzeżenia, potem wspólny selfiak dla potomnych, kopniak na szczęście. Powoli zbliża się moja godzina startu, staję więc w boksie i czekam na Ennio Morricone grane tym razem dla mojej grupy. I znowu beczę, gdy z głośników płyną znajome dźwięki. Dobra, spinamy poślady … ostatnie sekundy … tre, due, uno …. no i lecimy! Kibice klaszczą zagrzewając do walki.


Najpierw trzeba wydostać się z Cortiny. Jest nas sporo, biegniemy w grupie. I w maskach, które po kilkuset metrach zaczynają przeszkadzać, więc jeden po drugim zaczynamy je ściągać. Staram się truchtać spokojnie i nie szarpać. Po chwili adrenalina nieco opada, no to teraz już tylko spokojnie do mety jeszcze jakieś 47 km.

Przez pierwsze 2 lub 3 kilometry biegniemy asfaltem, powoli odsłania się piękna panorama na Dolomity, aż wreszcie wbiegamy w las, gdzie panuje przyjemny chłód. Fakt, że wymijam kilka osób dodaje mi skrzydeł. Pierwszy kilometr też pokonuję szybciej niż ostatnio. Ale to dopiero początek. Trasa oferuje niesamowite widoki, długie i ostre podejścia i zbiegi, kilkukrotne przeprawy przez lodowatą górską rzekę, która przyjemnie orzeźwia, czy przejście po płatach śniegu, gdzie warto zachować wzmożoną ostrożność.

Mamy sporo szczęścia, bo jeszcze kilka tygodni temu na trasie zalegało sporo śniegu. Na ok. 13 km dopada mnie jakaś niemoc – nieco zwalniam i przypominam sobie, że żaden biegacz nie powinien lekceważyć odżywiania na trasie – to niestety zawsze u mnie leży, bo emocje ściskają żołądek i nie jestem w stanie nic w siebie wcisnąć. Rozsądek każe mi jednak poszukać żelu, który dosłownie na siłę w siebie pakuję. Taka sytuacja powtórzy się jeszcze kilkukrotnie. Jedyne, co regularnie robię na trasie to piję – mój bukłak mieści 1,5 litra, a ja staram się tak gospodarować wodą, aby starczyło do pierwszego punktu na około 18 km.


Rifugio Col Gallina – pierwszy punkt na trasie Cortina Trail (23 km)

Po dotarciu do punktu uzupełniam wodę, wypijam dodatkowo dwa kubki coca-coli i lecę dalej. Długa przeprawa przez Val Travenanses daje się we znaki, raz idę, raz biegnę. Na podejściu pod Col dei Bos wszyscy szukamy już współczucia na twarzach naszych towarzyszy niedoli, powoli krok za krokiem podążając ku górze, która nie ma końca. Wreszcie doczłapujemy do grani, gdzie pojawia się niesamowity widok na pasmo Dolomitów, który podczas mojego pierwszego biegu w Cortinie dosłownie zwalił mnie z nóg.

A potem następuje długi i piękny zbieg do Col Gallina, gdzie zlokalizowany był pierwszy punkt z limitem. Staram się nadrobić czas stracony na podejściu i cisnę do przodu wymijając kilka osób. Na punkcie mam zapas czasowy, więc uzupełniam wodę, pije colę, łapię jakieś ciastko i kawałek pomarańczy i po około 5 minutach odpoczynku ruszam w dalszą drogę. Nawet nie sprawdzam, co jeszcze jest do jedzenia.


Passo Giau – drugi punkt na trasie Cortina Trail (31 km)

Kolejny punkt to Passo Giau na 31 km. W okolicach Cinque Torri robi się zimno, nadciągają chmury. Czas na zmianę garderoby. Ten fragment trasy „trochę” mnie poniewiera – czuję już zmęczenie, jest nieprzyjemnie, zaczyna wiać. Powoli posuwam się do przodu, bo szlak cały czas prowadzi pod górę aż do najwyższego punktu na trasie Rifugio Averau na 2420 m n.p.m.

Obracam się za siebie i przeraża mnie to, co widzę – nad szczytami Dolomitów unoszą się ciemne chmury. A po chwili słyszę pierwszy głośny pomruk burzy nadciągającej z daleka. I potem kolejny. No pięknie. Czuję lekki niepokój – jestem na otwartej przestrzeni, raczej stąd nie ucieknę. Staram się przyspieszyć, ale raczej szarpię. Wreszcie zbieg na Passo Giau. Mimo zmęczenia staram się go sprawnie pokonać. Wychodzi różnie. Z daleka widzę wycelowane we mnie obiektywy. Oczywiście skupiona na zbiegu początkowo nie rozpoznaję wśród paparazzi swoich najbliższych, który przyjechali kibicować. O rany! Są! Jak pięknie, od razu czuję zastrzyk nowej energii. Zbiegam do punktu i witam się ze swoim.

Na punkcie jestem przed czasem. Znowu uzupełniam wodę, chwytam jakieś ciastko i obowiązkowo dostarczam mojemu umęczonemu organizmowi coli. Jeszcze chwilę rozmawiam z rodzicami i Michałem, ale niestety czas na mnie. Ruszam. Przede mną jeszcze 18 km i upragniona meta w miejscu, gdzie dziś rano zaczynałam tę górską pętlę. Cały czas mijamy się z innymi uczestnikami biegu.

Pamiętam podejście za Passo Giau z poprzedniej edycji i wtedy wydawało mi się jakieś katorżnicze. Owszem, jestem zmęczona i jest ciężko, ale mam jeszcze jakieś siły, żeby wprowadzić do swoich poczynań coś na kształt zabawy biegowej – raz biegnę, raz truchtam, raz maszeruję pod górę – cały czas mozolnie do góry.

Po drodze spotykam kilku naszych, który wyglądają i czują się, jakby właśnie przejechał ich walec. Mimo to, przez chwilę jest jak na wycieczcie krajoznawczej – śmiejemy się, podziwiamy krajobrazy, robimy zdjęcia, przekonujemy siebie wzajemnie, że wszyscy jesteśmy tu tylko treningowo. Każdy jednak mocno walczy sam ze sobą. Walczę i ja. Burza na chwilę odpuściła, a może to ja przestałam o niej myśleć. Niestety spadło też kilka kropli deszczu i taka pogoda z przerwami towarzyszy mi już do mety.


W drodze do mety w Cortinie

Na ostatnim punkcie nie zatrzymuję się wcale, tylko zbiegam prosto do Cortiny – zostało jakieś 10 km trasy po lesie. Pamiętałam, że ostatnio zaliczyłam tu koncertową glebę, staram się więc skupiać na każdym kroku i biegnę nieco zachowawczo. Momentami jest stromo i ślisko, kije bardzo mi pomagają. Niestety burza ponownie daje o sobie znać. Tym razem jest zdecydowanie bliżej, mam wrażenie, że dosłownie wisi mi nad głową. Fragment przez las ciągnie się niesamowicie i końca nie widać. Wreszcie wybiegam na asfalt, co oznacza, że upragniona meta jest coraz bliżej.

W oddali słychać już odgłosy z mety, krzyki, gratulacje, oklaski. Teraz nic mnie nie zatrzyma, meta jest już moja. Jeszcze tylko ten cholerny podbieg asfaltowy przed Corsa Italia… Po drodze mijam tych, którzy swoją walkę już zakończyli … gratulują, dopingują, klaszczą. Uśmiecham się i ostatkiem sił biegnę przez główną ulicę miasteczka prosto do mety. Ludzie w kawiarniach wstają, biją brawo, krzyczą moje imię – jest na moim numerze startowym. To jest istne szaleństwo. Wbiegam na metę. Jest. Mam to! Udało się. Emocje niesamowite. Co?? Urwałam około 20 minut? Jak?! O rany, co za emocje, ale jestem z siebie zadowolona! Na mecie już są moi najbliżsi, gratulują, a ja łapię oddech i nie wierzę, że znowu tu jestem, że meta Cortina Trail jest moja. Wynik jest tu drugorzędny. Znowu to zrobiłam. Trzymam medal, odbieram kamizelkę finishera. I to koniec przygody na dziś. I choć znowu zarzekam się, że to ostatni raz, wiem, że okłamuje samą siebie i z pewnością tu wrócę. Po więcej.


Po raz kolejny zostałam bohaterem!

Podsumowując tę piękną imprezę biegową warto dodać, że nieważne jest, które ostatecznie zajmujesz miejsce – te same wspaniałe emocje towarzyszą nam wszystkim – tym z początku stawki i tym z końca. Organizatorzy jednak nie dają poczuć tym wolniejszym, że są tu zbędni, nikt nie składa mety po czasie, wręcz przeciwnie – czeka się na wszystkich. W LUT startują osoby o różnym potencjale biegowym – są ci mocni, elita, są ci przeciętni i są ci z ogona. Nie twierdzę, że osoba, który dopiero wstała z przysłowiowej kanapy da radę ukończyć ten bieg, ale limity czasowe są dostosowane do możliwości także tych słabszych biegaczy, aby każdy mógł poczuć się jak bohater. I ja właśnie po raz kolejny zostałam bohaterem.

 

Tags : , ,

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *