O mały włos… a złamałaby kobiecy rekord trasy. Zabrakło 2 minut. O mały włos… a byłaby na podium. Do 3. miejsca zabrakło niespełna 3 minuty, a do 2. miejsca 6 minut. Anna Piasecka na metę tegorocznej Łemkowyna Ultra Trail 150 km przybiegła w 21:40:16, zajmując 4. miejsce wśród kobiet. Zapraszamy do przeczytania relacji Anny, która zabiera nas na trasę tegorocznej 150.
Tekst: Anna Piasecka
Wymyśliliśmy z Pawłem, że mój sezon biegowy zamknę startem na dystansie 150 km (+5860 m/-5970 m przewyższeń) w ramach Łemkowyna Ultra Trail. Plan był ambitny – pobić kobiecy rekord trasy. Cóż, to mocne tempo jak na mnie. Skoro jednak trener mówi, że się da, to nie widzę powodów, by mu nie wierzyć.
Z braku czasu pakowanie w środę wieczorem. Jak dobrze, że nie będę sama i nie muszę brać wszystkich rzeczy ze sobą. Przygotowane i opisane 7 woreczków z jedzeniem, 3 worki z ubraniami, buty na przebranie, woda i izo. W piątek rano sprawdzam jeszcze, czy mam wszystko z wyposażenia obowiązkowego. Czołówki, baterie… itd. Wszystko wpakowałam do samochodu, wizyta na myjni i telefon ze szkoły, syn się źle czuje. Zamiast ruszać w trasę jadę i odbieram biednego z bólem brzucha. Czekamy na tatę Bartka, gdyż dzisiaj jedzie na weekend. Spóźniona o 40 minut jestem u trenera, który przejmuje samochód i jedziemy.
Nie czuję się podekscytowana jak zawsze. Nie mam zespołu niespokojnych nóg i piłeczki, która powoduje, że cały czas się wiercę. To nic. Podróż mija szybko i miło. Po drodze oczywiście pyszne lody. Dojechaliśmy, idziemy po pakiet, który jest wydawany w głównej pijalni w Krynicy Zdrój. W punkcie weryfikującym wyposażenie obowiązkowe są wolontariusze, którzy skrupulatnie sprawdzają każdego, a wśród nich Ania Witkowska. Sprawdzona, pakiet wydany, nadajnik GPS odebrany. To teraz hotel. Zostawić wszystko, coś zjeść i na odprawę.
Zjadamy pizzę w lokalu, w którym gra wspaniały zespół, uczta kulinarna, estetyczna i muzyczna. Rety, czego chcieć więcej?! Idziemy do głównej pijalni, gdzie spotykamy Łukasza Uracza. Rozmowa, wspomnienia z lipca z zawodów DFBG na dystansie 240 km. Następnie spotykam jak zawsze roześmianą Monię Wsuł. Przemiła konwersacja. Idziemy na spotkanie z Manuelem Uribe i na prezentację pięknych zdjęć, opowieści. Po spotkaniu odprawa.
Jedziemy do pokoju. Sprawdzam, czy mamy wszystko, czy plecak odpowiednio spakowany, czy aby na pewno niczego nie pominęłam. Sen. Sle jak to mam spać przed startem? Do północy mamy jeszcze trochę czasu, ale spać?? Bez dyskusji. Spojrzenie Pawła. No dobra, już dobra, kładę się. Godzinka szybko mija. Wstaję, szybki prysznic (tak jakoś przed zawodami mam), ubrana, wymeldowanie i jedziemy. Cholera jak zimno brrr Jak dobrze, że mam rękawiczki.
Na starcie włączam zegarek i niespodzianka. Trasa się skasowała. Dobrze, że lecimy czerwonym szlakiem. Spotykam kilka fajnych, pozytywnie zakręconych znajomych osób, wymiana uśmiechów, życzymy sobie powodzenia i za chwilę start. Ustawiam się w pierwszej linii, ale coś jest nie tak, nie mam mojej mocy, nie czuję mojej piłeczki… Spokojnie. Niech się rozpocznie, to polecę i się uwolni…
Start. Lecimy. Lekko i spokojnie próbuję rozkołysać swoje ciało. Niestety, nogi jakieś sztywne. No tak, zimno. Muszę się rozgrzać. Czołówka nadała mocne tempo. Biegną 5:0. Uff. Gdzie ja się znowu pcham? Niech mnie wyprzedzają. Mam świadomość, że do Chyrowej to ta gorsza część trasy, a potem ma być łatwiej (dziękuję Rafałowi Bielawie za podpowiedzi). Z asfaltu zaczyna się pierwsza górka. Rety jak ciężko. Trzeba się trzymać założenia od początku, ale ja mam zadyszkę, ścisk w klatce piersiowej, nie mogę złapać powietrza. Zawodnicy mijają mnie i patrzą jak na wariata, który się porwał na 150 km, a zatkało już na 3 km. No trudno, próbuję jakoś się trzymać, noga za nogą, lewa, prawa… Rety, co jest? Jak ciężko!
Zbieg, który bardzo zachęca do szybkiego naginania. Nie dam się porwać ułańskiej fantazji. Cel, realizacja i tego się trzymam. Nogi zresztą wyjątkowo nie podają, nadal sztywne, łydki bolą. Poważnie, to tak ma to wyglądać kolejne 140 km?! Każdy krok jak nie mój. Gdzie ten luz? Dlaczego boli hmmm? No cóż, trzeba sięgnąć głęboko w zakamarki swojej pamięci i powtórzyć magiczne hasła, którymi zaraziłam się czytając książki wielkich ultrasów. „Boli i boleć będzie, zaakceptuj to”,” ból jest Twoim jedynym towarzyszem i przyjacielem”… Pierdu, pierdu, nie działa!
Kiedy będzie ten pierwszy punkt? Jedyne, na czym mogę się teraz koncentrować to trzymanie tempa. Jest. W końcu Ropki. Paweł czeka na mnie. Podaje mi prowiant na kolejne 20 km, dolewa mi wody, wyrzucam puste opakowania, piję ciepłą herbatę. Nic nie mówię, nie przyznaję się, że jest do bani, że mi źle. Ale udawać też nie potrafię, więc trener pewnie się domyśli, bo nie widzi moich suszących zawsze się zębów, kiedy wpadam na punkt lub z niego wybiegam.
No ok. Nie ma co, lecę dalej. Trzeba pokonać kolejne 20 km do punktu. Obserwuję gwiazdy, księżyc, otoczenie, doszukuję się odbijających się w czołówce oczu innych stworzeń, które muszą mieć niezły ubaw widząc mnie jak człapię i to w nocy. Mocne podejście na Kozie Żebro. Potykam się co rusz o korzenie, kamienie spod stóp mi uciekają, a przecież jest sucho. Podbiega do mnie dwóch zawodników, wymiana zdań, kto na jaki czas się szykuje, z jakim czasem chciałby zakończyć ten wyścig. Mówię o swoim celu i słyszę „wow no to grubo, my celujemy na 24 h”, po czym włączają 5 bieg i gnają na złamanie karku. Rety, przecież tym tempem to zrobią to w 20 h, a nie 24. Czuję złość i frustrację, bo nawet gdybym chciała przyspieszyć i dać się porwać takim szaleństwom, to nie jestem wstanie bo nie mam siły.
Potykam się dalej, korzeń, kamień i nagle coś się dzieje z moim wzrokiem. Super jeszcze to! Zgubiłam soczewkę i nie widzę na jedno oko. Mając do dyspozycji czołówkę i jedno oko na pewno się nie wywalę, nie skręcę nogi itd. W środku lasu lecę szeroką drogą, nie jest źle. Jak zwykle się rozglądam, dziwnie się patrzy. Co gorsza, drugie oko też jakoś gorzej zaczyna widzieć. Z szerokiej drogi odbicie w lewo w las, przede mną dwóch chłopaków zagapiło się i polecieli dalej. Wołam ich, żeby zawrócili. Podziękowali, a ja się skarżę na kiepski wzrok i że do punktu muszę jakoś dotrzeć, więc trzymam się ich i lecimy. Słyszę tylko „korzeń, błoto, kamień, gałąź”. Rety jak miło z ich strony i jak mi ułatwiają poruszanie się. Kolejne wejście pod górę. Kurczę, muszę odbić i zmusić się do siusiania. Jest. Idealne miejsce. Wspinam się dalej i o dziwo czołówka moja wysiada, szybka zmiana na sprawną. Docieram do punktu Wołowiec. Nic już nie widzę, proszę tylko o wodę do obmycia rąk, aby wyciągnąć soczewki i włożyć nowe (mam w plecaku). Okazuje się że jest tutaj luxus-toaleta. Wpadam to wc, wymieniam soczewki i dochodzi do mnie, że na punkcie nie było Pawła. Czyżby coś się stało?
Wychodzę. Jak zawsze cudowni wolontariusze uzupełniają mi płyny, a ja nerwowo szukam Pawła. W końcu idę w stronę ogniska i tam oto jest i on. Się chłopak zagapił. Przed wyjściem woła mnie ktoś do zdjęcia. Okazuje się, że to sam Jan Nyka ustawił sobie sprzęt i robi portrety. Gdybym wiedziała, to jakiś makijaż, szminka, oko zrobiła i znowu zdjęcie jak natura stworzyła. Janku dziękuję za piękny portret.
Lecę dalej. Za chwilę będzie dzień. Będzie lepiej. Przecież muszę zacząć biec. cieszyć się z tego, co się dzieje. Biegam po górach długie dystanse, bo to kocham. Wprawiam się w stan euforii i czerpię każdą komórką mojego ciała radość z otaczającego mnie świata i teraźniejszości. Niestety, teraz chwila obecna boli. Pilnuj jedzenia, picia, żeby w tym zapomnieniu nie odwodnić się dodatkowo. Podejścia bolą, zbiegi na sztywnych nogach, zaczyna mnie boleć mocniej brzuch (ach my kobiety i te nasze zawirowania).
Kolejna góra i na dokładkę skurcze ud. Dobra przeszło, zbieg, a to skurcze łydek. Oszaleję! Co jeszcze się przypałęta? Jest już jasno, schowana czołówka, niestety nic lepiej. Przecież zaraz siądę i zacznę płakać. Nie no moja droga! Rozejrzyj się, spójrz na te kolory, jak pięknie wygląda jesień w naszych górach.
Podejście na Kolanin. Rety jak ciężko. Na podejściach zatrzymuję się, bo płuca się zatykają, serce wariuje, a nogi odmawiają posłuszeństwa. Włączam internet i czytam wiadomości od bliskich i dalszych mi ludzi, przyjaciół. Dziękuję Wam! Wiem, że śledziliście „kropkę” cały czas i piszecie do mnie niesamowicie motywujące wiadomości. Dobra trzeba dalej cisnąć. Na następnym punkcie przebieram się. Słonko już przyświeca, jest mi cieplej. Kolejny punkt, 64 km, docieram. Paweł już wszystko ma przygotowane. Jest miejsce na szybkie przebranie w namiocie. Buty zostają jeszcze te same do Chyrowej. Tam je przebiorę. Uzupełnione wszystkie rzeczy, śmieci zrzucone, trzeba dalej się ruszyć. Bułka w rękę i idę.
Spokojnie się poruszam, zjadając suchy prowiant. To dobry moment, aby zadzwonić do mojej kochanej Violi. Jest tak źle, że jej o tym nie powiem, bo się rozkleję. Rozmawiamy, śmiejemy się, opowiada, co porabia, wymieniamy się zachwytami jesiennych widoków w górach. Słońce coraz wyżej, jest mi trochę lepiej. Dobra to zaczynam, może uda mi się szybciej tuptać, bo tempo spada, a cel jest ściśle określony. Mocne podejście, wypłaszczenie i znowu podejście, zatrzymuję się, łapię zadyszkę. Co jest ze mną? Dobra skup się na czasie, co pół godziny jesz, w międzyczasie pijesz i przebierasz nogami. Lewa, prawa, lewa prawa. Zbieg, też nie mogę bo boli mnie brzuch. Gdzie ten punkt! Jak mam biec dalej skoro to dopiero połowa drogi, a ja nie wiem, co ze sobą mam zrobić… Chyrowa. Zmiana butów. Na punkcie wita mnie Paweł i Kamil Klich.
Z informacji wiem, że zawodnik Kamila w świetnej formie jest dużo przede mną i brawa dla niego. Uzupełnienie płynów, ciepła zupka. Słońce mocno zaczyna grzać. Jedyna prośba do mojego wspaniałego trenera, aby w Iwoniczu Zdrój czekał na mnie z lodami (babski kaprys czy cel, aby jakoś się tam doczołgać?).
Dobra teraz będzie asfaltowo. Cieszyć się czy płakać? Lekki zbieg i mocne podejście. Mocny zbieg. Lecę, ale boli. Dobra, trudno, tak musi być i tak będzie do końca. Nic z tym nie zrobię. Koncentracja na czasie i jedzeniu. Niestety cel się oddala, tempo słabsze niż zakładaliśmy. Podejście na Cergową, idę i się zatrzymuję, niemoc, brak płuc, tętno szaleje, jestem zmęczona, pocę się. Jak to? ja się pocę??? Przecież upał to mój żywioł, zdecydowanie to nie mój dzień, czy to jest ta słynna ściana, czy powinnam włączyć muzykę? A może powinnam dać sobie spokój? Nie podejdę pod tę górę. Już mnie zjadła i strawiła, a za chwilę mnie wydali. Chyba pora po raz pierwszy w swojej przygodzie z bieganiem powiedzieć dość i zejść z trasy? Wiem, że to prezent na drugą rocznicę biegania, ale każdy mi powtarzał, że pojawi się taki moment, że nie dam rady i będę musiała zejść. Tylko jak spojrzę w oczy Pawłowi i wszystkim tym, którzy noc zarwali śledząc „kropkę”, wspierali i wierzyli we mnie? Ta góra się nie kończy. Nie mam siły. Znowu muszę się zatrzymać, wziąć oddech. Płakać mi się chcę! Czy koś może mnie przytulić? Może do drzewa? Jest mi źle. Mam dość, jestem za mała, za słaba, nie wejdę bo nie mam już sił…
A jednak noga za nogą muszą iść współgrając ze sobą, bo nie mam wyjścia. Nikt po mnie nie przyjedzie, nie zabierze. Byle do Iwonicza. Tam usiądę i rozpłaczę się, ale zakończę to, bo nie mam energii na więcej. Szczyt. Tam ludzie na wieży widokowej patrzą na mnie, chyba widać, że jest źle. Teraz w dół trzeba lecieć haha, grubo powiedziane lecieć, raczej zobrazowałabym to, że jestem kwadratem, który musi pokonać drogę w dół odbijając się bezwładnie o swoje twarde, kanciaste boki. W bólu zbiegam na sztywnych nogach i obolałych łydkach. Piję dużo tak, aby się nie odwodnić. Wystarczająco dużo mam skurczy. Piękne słońce przyświeca mi, a ja nie umiem czerpać z tego radości. Zaczynam trochę truchtać, zrezygnowana ze łzami w oczach, że to koniec.
Toczę się w dół, znowu pod górkę. Zgodnie z zegarkiem i mapą powinnam być za 4 km na punkcie. Wchodzę do jakiegoś miasta. Iwonicz. Nareszcie! A tu pod górkę i z górki, szlakiem lecę. Za chwilę będę i zjem lody. Szlak odbija w prawo, przebiegam przez ulicę i słyszę pisk opon. Masakra! Nie widziałam tego samochodu, wpadłam mu prawie pod koła. Przepraszam. Ogarnij się! Znowu zaczyna mi wzrok siadać, nie mam przecież kolejnych soczewek. Zatrzymuję się, wyciągam jedną soczewkę z oka, a ona jakaś dziwnie oblepiona z zewnątrz. Czyżby coś pyliło? Dobra, przemyję wodą i powinno wystarczyć. Nachylam się, cisnę ustnik, ups nie ten ustnik, soczewka cała w Izo. Jak ja ją teraz domyję? Dobra, leję obficie wodą, zeszło, wkładam i mycie drugiej. W pewnym momencie zaczynam sobie uświadamiać, że nie czuję już tak dotkliwie bólu, biodra mam luźniejsze, czyżbym się przyzwyczaiła do tego cierpienia?
Orientuję się, że miasto, w którym jestem to nie Iwonicz. Skręcam i wbiegam na polanę. Podejście. Mijam na nim zawodników. Na szczycie brama mocy ustawiona przez wspaniałych ludzi wspierających głośną muzyką, okrzykami i radością. Jak ja ich uwielbiam! Dodatkowo Karolina robiąca foty. Dziękuję!
Całkiem nieźle mi się podchodzi. Zaczynam oddychać pełną piersią, a serducho bije jednostajnym, spokojnym rytmem. Wsłuchuję się w swoje ciało, biodra puszczają, zaczynam się kołysać. Patrzę na otoczenie i powraca radość. Tak, tak, tak MAMY TO!!!!
Teraz tylko się rozluźnić i lecieć swoje. Wbiegam na asfalt. Kolejny odcinek po mieście. To jest już Iwonicz. Jak pięknie! Ludzie biją brawo. Pytają, skąd lecę i dokąd zmierzam, a ja z uśmiechem i radością odpowiadam, bez grymasu i bólu. Wbiegam na punkt, a tam Paweł czeka z lodami, uzupełnia moje braki w napojach i prowiancie, a ja zajadam lody (trzy, może cztery kęsy i więcej nie dam rady).
Informacja od trenera o mojej sytuacji. Jestem 5. Chyba widzi, że jest mi lepiej, że zaczynam biec. Mimo jego zmęczenia jest uśmiechnięty i pełny wsparcia dla mnie. No dobra, ogarnięta i pełna radości cisnę, biegnę i frunę, cieszę się każdym kolejnym krokiem. Rety jak mi dobrze. Nawet nie zauważyłam, kiedy minęły mi kolejne kilometry i wbiegam do Rymanowa Zdrój. Mijam miejsce startu Jaga-Kora 70 km, na którym debiutowałam na dystansie ultra w maju 2017 roku. Jak miło mi się biegnie ten kawałek. Wspomnienia wywołują uśmiech na mojej buzi. W całej tej euforii ledwo zauważyłam, że minęłam zawodniczkę, czyli jestem teraz czwarta. No cóż, lecę po swój cel, a nie po miejsce. Nim się obejrzałam byłam już w Puławach, gdzie na punkcie pomagały mi takie osobistości jak Ania Witkowska, Kamil Klich, no i mój wyjątkowy Paweł Oboz. Dziękuję za pyszną zupę dyniową, za kopniaka i motywacje do tego, by lecieć dalej.
Założyłam długi rękaw, czołówkę i zasuwam. Jest mi ciepło, lekko i miło. Kurka wodna podbieg i ja go lecę. Podziwiam krajobraz w szarościach i fioletach zapadającego zmroku. Nóżki pięknie puszczam. Jest super, trzeba troszkę podgonić. Nie ważne, czy w górę czy w dół, napieram i jest mi dobrze. Dlaczego dopiero teraz? Nie ważne, cieszę się, że puściło, o mały włos nie zeszłam z trasy. Połykam kilometr za kilometrem, jest mi cudownie. Łąka, zbieg, więc lecę, a na końcu w czołówce widzę machające ręce. To Paweł wyszedł wcześniej i relacjonuje mi, że mam niewielkie straty do 2 i 3 zawodniczki. Wpadamy na ostatni punkt, a tam najlepszy doping, jaki mogę sobie wyobrazić. Załoga Górska skanduje moje imię. Jak ja Was kocham. Szybkie odciążenie plecaka ze zbędnego prowiantu, kalkulacja, lecę tylko na żelach, dolewka wody i coli. Oddaję zegarek, gdyż bateria padła i w nogi, pościg.
Z informacji, jakie otrzymałam to zawodniczki mają problemy z mięśniami nóg i problemy pod górę. Trzeba to wykorzystać. Cisnę pod górę i z góry. Lecę jak wilk, który właśnie wpadł na trop swojej ofiary i zaczyna poszukiwania. Lecę w lesie, słyszę sowę, rozglądam się i widzę piękną i dostojnie siedzącą sowę. Kontynuuję bieg, widzę przed sobą światło, przyspieszam, mijam, ale to nie zawodniczka tylko zawodnik. No to szybciej. Przecież strata była 4 minuty i podobno w kiepskim stanie… Znowu widzę odbijające się z daleka światło czołówki, przyspieszam, mijam. Tak, to trzecia zawodniczka. Patrzy i nie dowierza. Raptem minęły jej bóle i ciśnie, przykleiła się do moich pleców. Zgubię ją. Jest pod górkę, a podobno jest słaba. Lecę pod górę, a ona za mną. Tnę w dół, a ona za mną. I tak cały czas. W pewnym momencie lecimy i o dziwo dogoniłyśmy dziewczynę z drugiej lokaty. O rety! Jak ona nas zobaczyła, dostała takiego turbodoładowania, że ja nie wiem, gdzie Paweł widział, że dziewczyny opadły z sił 🙂 Co gorsza, nie wiem, ile km jeszcze przed nami, jak daleko jeszcze mam do mety i czy wytrzymam tak mordercze tempo. Gonię dalej. No twarda sztuka się trzyma mnie, jakoś może uda mi się ją zmęczyć, ciśniemy ostro, góra, płaskie, dół…
Stromy zbieg, a koleżanka jak sarenka przeprosiła mnie i puściła się z impetem w dół. A ja przez cały ten pościg borykałam się z bólem brzucha i na zbiegu cofka, zwrotka i poszło… Jestem wściekła, zła. Buzię wycieram i kończę zbieg z górki, chodnik, lecę, za chwilę widzę Pawła, który czeka na mnie i dopinguje. Odbicie w prawo, lecę i meta, a na niej miłe przywitanie, medal zawiesza mi mój kolega Michał Holc, przytula, a mnie poszły łezki, dlaczego?
Z frustracji. O mały włos złamałabym rekord trasy (zabrakło 2 minut). O mały włos byłabym na podium (do 3. miejsca zabrakło niespełna 3 minuty, a do 2. miejsca 6 minut). Odwracam się do Pawła i mówię przepraszam, czuję, że zawiodłam. Teraz oczywiście wiem, że dałam z siebie tyle, ile mogłam dać w danej chwili i wiem jedno. Są wygrane i lekcje, nie ma przegranej.
Serdecznie dziękuję mojemu trenerowi Pawłowi Oboz, ekipie Urodzeni biegacze oraz wszystkim, którzy mnie wspierali, byli ze mną i trzymali kciuki, którzy wierzyli.
Do zobaczenia na ścieżkach biegowych.
Zdjęcia: archiwum prywatne Anny Piaseckiej.