„Urlop w Portugalii przewidywał element górski. Najłatwiejszym sposobem na poznanie obcych gór jest… wzięcie udziału w zawodach biegowych.” Zapraszamy do przeczytania relacji Ewy Skubidy z tegorocznej edycji Oh Meu Deus Ultra Trail Serra da Estrela.
Tekst: Ewa Skubida
Urlop w Portugalii przewidywał element górski. Najłatwiejszym sposobem na poznanie obcych gór jest… wzięcie udziału w zawodach biegowych np. Oh Meu Deus Ultra Trail Serra da Estrela. Żeby nie przesadzić z wycieczką dystans wybrany przeze mnie to 50 km, chociaż dostępne było również 20, 100, 160 i 200 km. Trasa wyznaczona, jedzonko na trasie, widoczki zapewnione, z pogodą jedynie może być różnie… ale to zawsze niewiadoma, jak to w górach. Serra da Estrela to pasmo gór położone w północno-środkowej części tego kraju. Najwyższym szczytem tego pasma jest Torre, 1993 m n.p.m. Start zawodów: Seia – małe miasteczko z liczbą około 25 tys. mieszkańców. Stacjonujemy 3 km dalej w wiosce Sao Romano. Mamy całe mieszkanie trzypiętrowe dla czterech osób!
Start trasy 50 km przewidziany był na sobotę o godzinie 8.00, a organizator zapewniał dowóz na start. Przewidywana pobudka to godzina 5.00 rano. Wstajemy, zbieramy manatki, croissanta i banana w rękę i ruszamy do Seia. Oczywiście moja nieprzytomność poranna pozwala nam na lekkie pogubienie się, ale mamy sporo czasu, więc nic się nie dzieje, docieramy do autobusu. Autobus z biegaczami rusza, jedzie w górę krętymi drogami. Docieramy do małego miasteczka, gdzie po krótkiej pieszej wycieczce, wita nas orkiestra w postaci kilku starszych osób wyrwanych nad ranem z łóżek, by przygrywać biegaczom.
Podczas naszego dotychczasowego pobytu w Portugalii pogoda nas nie rozpieszczała. Nie udało mi się ani razu wyjść w żadnej sukience na ramiączkach, za to okazało się, że mam za mało ciepłych ubrań. Temperatura średnia dotychczas to 19 stopni, przy czym wiał dość silny zimny wiatr. Odczuwalna dużo niższa… W związku z tym na bieg przewidziałam trzy warstwy: koszulka, bluza i wiatrówka i do tego długie leginsy. Na ciepło liczyłam jedynie na podejściach. Szybko ściągnęłam wiatrówkę, bo jakoś głupio mi było, że wszyscy w koszulkach, a ja naubierana.
I ruszyliśmy… Krótki asfalt w dół i dalej pod górę lewadami, czyli kanałami irygacyjnymi. Pierwszy punkt przypadał na około 8 kilometr biegu, ale w górę do pokonania prawie 700 metrów. Spokojnie sobie podążam do góry, traktując cały bieg dość na luzie. Wchodzę na pierwszy punkt, jakiś setkowicz sobie odpoczywa. Zjadam owoce i uciekam dalej, pod górę… Torre przede mną. Ale do Torre jeszcze 10 kilometrów w poziomie i 1300 w pionie. Droga wiedzie przez piękne góry, są duże głazy, są żółte pachnące krzewy, jest dość wysokogórsko. Dodatkowo mgliście się zaczyna robić. Idę sobie w wesołym towarzystwie. Trzy Portugalki, dwóch Portugalczyków, krzyczą, śpiewają, głośno rozmawiają ze sobą. Zapraszają mnie do wspólnego zdjęcia. Mijam się z nimi cały czas. Idziemy kawałek wzdłuż zapory. Potem głazowiska rozległe, piękne, idealne do biegania. Tam czyhali paparazzi.
Nagle wyłaniają się dwie kopuły, jakieś takie niedowierzanie mnie ogarnia: „że jak w środku gór takie paskudztwo?” Okazuje się, że jestem na Torre, najwyższym szczycie kontynentalnej Portugalii. Ufff… Wybetonowana góra. Bajeczne widoki z każdej strony, ale po co ten beton? Po co ta droga asfaltowa? Na szczycie w 1948 roku wybudowano 7-metrową wieżę, tak aby najwyższy punkt kraju sięgał 2000 m n.p.m.
Wchodzę na punkt. Wypaśnie jest. Pytają, czy chce zupę – nie, dziękuję. Zjadam pomarańczę, pomidorka. Znowu pytają, czy chcę zupę – nie, dziękuję. Łykam kolejne owoce, piję colę. Same pyszności do jedzenia, co tylko sobie wymarzysz. Jako jedząca trawę mam, co wybrać, mogę szaleć: pomidor, banan, pomarańcza, orzeszki, rodzynki, melon, arbuz, czekolada, chleb. Są różne sery, wędlina, tarty. I znowu pytają o tą zupę nieszczęsną – a może jednak… – nie, dziękuję. I uciekam, a moi Portugalscy znajomi zostają i rozkoszują się pysznościami. Wychodzę i biegnę asfaltem… no to teraz tak sobie myślę dam czadu w dół. Asfalt się kończy i dech mi zapiera, bajkowo jest, to muszę sobie fotkę strzelić. Początek zbiegu fajny, niewiele kamieni, a widok zapierający dech. Zbiegam, a przestrzeń się otwiera i jest coraz piękniej. Cieszę się, że trafiłam w takie miejsce. Oznaczenie na trasie doskonałe, bez zarzutu. Kiedy tracę z oczu jedną tasiemkę za chwilę pojawia się kolejna, nie zastanawiam się, gdzie biec. Doskonale wyznakowana trasa. Zbiegam i zbiegam i moje oczy mają raj. Ale podejścia też są. Jest fajna szczelina w górę przewidziana dla takich chudzielców jak ja, z elementami wspinaczkowymi. W pełnym zachwycie docieram do trzeciego punktu na około 33 kilometrze. Tam znowu jest wypas, nawet piwo proponują. Ale kto by miał czas na tak krótkim dystansie rozsiadać się. Pomidor z solą i pomarańcza to mój stały repertuar żywieniowy tych zawodów. W międzyczasie łykam jeden żel i batonik. Przelot z 3 na 4 jest banalny i krótki, daje nadzieję na szybkie ukończenie zawodów. Na 4 wpadam i pytam, ile do mety, słyszę: „ten kilometers”. No dobra to lecę. Taaaa… Ten lot jakoś nie zakończył się sukcesem. To było moje najdłuższe 10 kilometrów. Niewiele zbiegu, bo albo się nie dało zbiegać albo był podbieg. A jak już się dało zbiegać to kolka się odezwała i powiedziała: to byłoby na tyle biegania na dziś. Przeszłam kawałek z koleżanką portugalską i doszłyśmy do wniosku, że kilometry jakoś nam się nie zgadzają z profilem… Ale przyzwyczajona do biegania na orientację stwierdziłam, że dwa czy trzy km nadróbki to nic wielkiego.
Na mecie był czerwony dywan i wywiadu udzieliłam. Zjadłam w końcu zupę wegetariańską! Podsumowując: było bardzo ładnie i jakoś się nie sponiewierałam zbytnio. Mogłam zrobić lepszy wynik, ale nie byłam nastawiona wynikowo tylko wycieczkowo. Mój czas to 11:27 i 4 miejsce w kategorii F40.
Wyniki pozostałych Polaków:
Daniel Burkowski, 53 km / + 2600 m, 10.18, 91. / 22. w kategorii
Tadeusz Podraza, 160 km / + 8600 m, 33.28, 28. / 4. w kategorii
Ewa biega od sześciu lat. Zaczynała od pieszych maratonów na orientację. Później przyszły starty w imprezach liniowych, obecnie jej pasją jest dogtreking. Ma na liczniku 43 ukończone imprezy ultra. Z imprez krajowych ma w dorobku m. in. Bieg Rzeźnika. Za granicą biegała do tej pory pięćdziesięciokilometrowe dystanse na Węgrzech (Kazinczy, Iszinik, Less Nandor), Macedonii (Krali Marko), Bułgarii (Persenk), Czechach (Jarnim Sluknovskiem) i Portugalii (Oh Meu Deus). Jej największym sukcesem jest 4. miejsce klasyfikacji generalnej PMnO w 2017 roku. W tamtym sezonie ukończyła 16 imprez ultra! Biega mimo że od ponad pięciu lat jest na diecie wegańskiej (a może dzięki temu).