Zaczął biegać wiosną 2012 roku. W zwykłych trampkach, bez żadnego planu treningowego, ze stoperem w telefonie. Po prostu wyszedł z domu i pobiegł. Wśród drzew wzdłuż Wisły, bo ma blisko, a nie lubi spalin na ulicach ani tłumów biegaczy w Parku Skaryszewskim nieopodal… W jakim kierunku rozwinęła się biegowa przygoda Pawła? Przeczytajcie.
Autor: Paweł Lulińśki
Zacząłem biegać wiosną 2012 roku. W zwykłych trampkach, bez żadnego planu treningowego, ze stoperem w telefonie. Po prostu wyszedłem z domu i pobiegłem. Wśród drzew wzdłuż Wisły, bo mam blisko, a nie lubię spalin na ulicach ani tłumów biegaczy w Parku Skaryszewskim nieopodal… Na zwieńczenie pierwszego sezonu biegowego wystartowałem w biegu ulicznym na 10 km (Biegnij Warszawo) i zakończyłem go na 1320 miejscu z czasem 47:12. Świetna atmosfera, ale stwierdziłem, że asfalt nie jest dla mnie. Od tamtej pory zacząłem zgłębiać wiedzę o bieganiu i szukałem zawodów rozgrywanych w terenie. I tak przyszły biegi w Puszczy Kampinoskiej, w lessowych wąwozach koło Kazimierza Dolnego, trzyetapowy bieg w Tatrach Słowackich, pierwszy maraton – dookoła jeziora Wigry i w końcu Łemko Trail po Trasie Głównego Szlaku Beskidzkiego ukończone na 8 miejscu. I wtedy pomyślałem sobie, że to jest to – las, góry i bieganie.
Zapisałem się więc na Trans Gran Canarię, rozgrywaną na hiszpańskiej wyspie z wulkanicznym masywem górskim, gdzie dla organizatorów najważniejszym celem jest danie uczestnikom możliwości obcowania z przyrodą. Wszystko się zgadza, pozostała tylko kwestia wyboru dystansu. Koronna trasa na 125 km nie wchodziła w grę, trasa Advanced na 83 km też brzmiała zbyt groźnie. Z drugiej strony 17 km na trasie Promo i 32 na Starterze… Lecieć 4500 km, żeby przebiec kilkanaście nie ma sensu, trzydziestkę w górach i maraton w terenie miałem już za sobą, więc zdecydowałem się pójść o krok dalej i zrobić maraton po górach. Wybrałem trasę 44 km z prawie 1400 metrów podbiegów. Po dwóch miesiącach przerwy w bieganiu spowodowanej dokuczającą co jakiś czas chondromalacją rzepki rozpocząłem przygotowania pod koniec grudnia. Od 2012 roku trochę się zmieniło w moich treningach. Nieodłącznym akcesorium stał się telefon z aplikacją biegową, zaopatrzyłem się też w buty odpowiednie dla mojej pronującej stopy przystosowane do biegania w terenie i zacząłem biegać prawie 40 km tygodniowo. 2 razy po 10 km w tygodniu i 20 km w weekend. Zawsze rano.
Aplikacja biegowa dostarcza dużo cennych informacji, ale największym problemem jest rozmiar telefonu, który trzymałem zwykle w ręku i fakt, że jego bateria zużywa się tak szybko, że czasami nie wytrzymuje weekendowych 20+. Do tego postanowiłem też zacząć monitorować pracę swojego serca, bo podczas kompletu badań, który zrobiłem sobie przed wigierskim maratonem okazało się, że w moim sercu są drobne zmiany: wypadanie graniczne płatka przedniego – około 4-5 mm ponad płaszczyznę pierścienia. Niby nic poważnego, ale postanowiłem dmuchać na zimne i oprócz regularnego powtarzania badania USG serca będę badać swój puls. Nie wyobrażam sobie biegać z pasem na klatce piersiowej – w ogóle nie lubię akcesoriów, pasów, czapek, plecaków, bidonów… Może nie aż tak jak Anton Krupicka, ale do biegania wystarczają mi buty spodenki i koszulka. Tylko jak mierzyć czas, dystans i tętno? I tu z pomocą przyszła firma Tom Tom, która jest producentem zegarka TomTom Runner Cardio wykorzystującego innowacyjną metodę pomiaru tętna już na nadgarstku. Bez żadnych pasów i gumek. Sam zegarek. Miałem możliwość korzystać z tego właśnie urządzenia przez dwa tygodnie – w ostatniej fazie przygotowań do Trans Gran Canarii i podczas samego wyścigu. Runner Cardio okazał się dla mnie idealnym rozwiązaniem. Spełnia wymagania minimalistycznego dodatku, bo jest tylko trochę większy od zwykłego zegarka i w ogóle nie przeszkadza mi podczas biegu. A pomaga bardzo. Na bieżąco pokazuje oczywiście czas biegu, dystans, tempo, tętno, liczbę spalonych kalorii, a po podłączeniu do komputera dostajemy szereg statystyk, trasę biegu zaznaczoną na mapie, strefy tętna, najszybsze i najwolniejsze kilometry, wykresy dystansu do wysokości npm, prędkości, tętna… Naprawdę jest, co analizować. Ale, żeby mieć, co analizować trzeba biegać. Wróćmy więc na Gran Canarię.
Start w sobotę 7 marca, a ja przyleciałem na miejsce już we wtorek. To jeszcze nie ten poziom jak Gediminasa Griniusa, który na wyspie pojawił się już w styczniu i wtedy robił pierwsze rozpoznania najdłuższej trasy. Ale wystarczyło, by zrobić jeden bieg, obejrzeć fragment trasy i podjąć ostateczną decyzję, co do butów, w których pobiegnę. Gran Canaria, to prawie sama skała wulkaniczna, a ja spodziewałem się trochę więcej ziemi i miałem nadzieję pobiec w moich ulubionych butach trailowych. Zdecydowałem się jednak na typowo górskie, które mają bardziej agresywny bieżnik i są twardsze, sztywniejsze. Jak się później okazało była to bardzo dobra decyzja.
Trans Gran Canaria to duża, świetnie zorganizowana impreza. W tym roku na wszystkich trasach stawiło się około 3000 zawodników z 70 krajów. Trasa wyścigu prowadzi przez całą wyspę na wskroś – od Agaete na północnym zachodzie do Maspalomas na południu. Wymagało to zamykania wielu dróg, które wiją się po wyspie jak serpentyny i często przecinały się z trasą wyścigu. Start odbywał się niezależnie dla każdej trasy w pięciu różnych miejscach. W organizacji pomagało mnóstwo wolontariuszy, medycy byli ustawieni we wszystkich newralgicznych punktach. Na mecie czekała świetna impreza i przebojowi konferansjerzy. Impreza właściwie trwała tam nieprzerwanie od czwartku do niedzieli.
Start mojej trasy znajdował się w samym środku wyspy, w lesie, tuż obok najwyższego szczytu wyspy – Pico de las Nieves. Ruszyliśmy punktualnie o 10:30, ale prawie 1000 osób ledwo mieściło się na wąskich leśnych ścieżkach, więc pokonanie pierwszych 2 kilometrów (260 metrów pod górę) zajęło mi aż 26 minut. Ale po osiągnięciu szczytu de las Nieves zacząłem wyprzedzać wolniejszych zawodników na szybkim zbiegu przez las. I kolejne 2 km pokonałem już w 2 razy krótszym czasie. Potem było jeszcze szybciej, cały czas w okolicach 6 min/km. Do pierwszego przystanku w Tunte, gdzie czekał na nas punkt odżywczy, a tam – do wyboru do koloru: woda, cola, pomarańcze, banany, pieczywo, żelki, czekoladki, ciastka, przeróżne orzechy… Mi wystarczyły owoce i parę łyków wody i coli, nie traciłem czasu na uzupełnianie bukłaka, w którym miałem jeszcze co najmniej litr wody. Niektórzy mieli już wyczerpane całe zapasy i musieli stracić na postoju dużo więcej czasu (widziałem też kilka osób na już 4-5 kilometrze, które w lesie mieszały jakieś izotoniki…).
Po Tunte zaczęły się schody, a dokładniej ciężkie podejście. Podejście, bo to był mój pierwszy kryzys i między 15 a 17 kilometrem zamiast wbiegać pod górę musiałem podchodzić. Ale dzięki temu trochę odpocząłem i 19 i 20 km okazały się być najszybszymi na całej trasie – znowu szybki i w miarę mało kręty zbieg i znów wyprzedziłem dużo osób. I już zapowiadało się, że będzie coraz to lepiej, ale przyszedł dwudziesty piąty i dwudziesty szósty kilometr, których pokonanie zajęło mi razem 24 minuty… Prawie 400 metrów spadku na odcinku 2 km. Bardzo strome, bardzo kamieniste, bardzo wąskie i kręte zejście.
Trudne do pokonania nawet pieszo, a co dopiero w biegu. Każdy krok poprzedzała szybka analiza terenu, nie było miejsca na pomyłkę, kamienie były ruchome i ostre. Przez te 2 km chyba bardziej zmęczyłem się psychicznie, bo wymagało to bardzo dużego skupienia. Chwila nieuwagi mogła grozić skręceniem kostki, albo upadkiem z dużej wysokości. To był moment, w którym upewniłem się, że wybrałem dobre buty. Na tym odcinku minąłem też pierwszego zawodnika, który zasłabł i pierwszą ekipę ratowniczą, która już się po niego wspinała… Na szczęście na samym końcu tej drogi przez męki czekał kolejny punkty odżywczy w Artearze, nieopodal palmowego gaju. Tutaj już musiałem uzupełnić zapasy wody, bo w bukłaku było sucho. W Artearze pogodziłem się z tym, że nie uda mi się przebiec całej trasy w zaplanowanych 5 godzin, za co organizator wyznaczył dodatkową nagrodę.
Miałem za sobą 26,5 km i czas 3:31:05. Ruszyłem dalej wśród palm, zapowiadało się przyjemnie, ale to przecież bieg górski, więc znów przyszła góra i znów czas pokonania 1 km wzrósł do 13 minut! Ale każda góra ma 2 zbocza, więc kolejne 2 km zbiegłem z prędkością ponad 10 km/h i dotarłem do najcięższego końcowego odcinka trasy, który prowadził początkowo dnem wąskiej doliny w okolicach kamieniołomów. Nieciekawa monotonna okolica – Anton Krupicka określił ten odcinek najgorszymi 25 kilometrami, jakie kiedykolwiek przebiegł (ale pochwalił też początkowy etap uznając go za najlepsze 25 km, jakie w życiu zrobił).
Punkt żywieniowy nie chciał pojawić się na horyzoncie, woda w bukłaku skończyła się nie wiadomo kiedy, sił starczało tylko na chód przeplatany krótkimi zbiegami. Tu trafiłem na drugiego pechowca, który opadł z sił i musiał wezwać pomoc medyczną. Do punktu w Machacadora na 37,4 km trafiłem po 5 godzinach i zacząłem wątpić, czy uda mi się zmieścić w 6 godzinach. Przecież organizatorzy tydzień przed startem zdecydowali się przesunąć metę o 1,5 km dalej, więc miałem przed sobą jeszcze 8 km. Na co dzień robię to spokojnym tempem w jakieś 40 minut, ale teraz miałem w nogach prawie 40 km i 1500 m wspinania… Odżywiony i napojony ruszyłem dalej.
Dolina zamieniła się z czasem w kamienistą drogę, która przecięła pod spodem wiadukt z autostradą i przeszła w wyschnięty kanał wyłożony na dnie ogromnymi kamieniami. Końca kanału nie było widać – ciągnął się przez 3 kilometry. Przeszedłem go w tempie ok. 8 min/km. To naprawdę nie było łatwe, więc kiedy zobaczyłem wolontariusza w żółtej koszulce, który wskazywał drogę wyjścia od razu przybyło mi energii i wyprzedziłem kilka osób. Potem pojawili się turyści na nadmorskiej promenadzie, którzy dodatkowo dopingowali, by przyspieszyć. Jeszcze tylko rundka przez plażę, znów promenada i już zacząłem słyszeć odgłosy mety, a to zawsze daje mi kopa. Na ostatniej prostej zebrałem wszystkie siły, jakie mi jeszcze zostały i rozpocząłem sprinterski finisz – na ostatnich 100 metrach osiągając prędkość 28 km/h wyprzedziłem jeszcze jednego zawodnika i wbiegłem na metę z czasem 06:03:20. Tętno dobiło do rekordowych na całej trasie 196 uderzeń na minutę.
Nie udało się zmieścić w zaplanowanych pięciu godzinach, ale to był bardzo optymistyczny plan nie poprzedzony żadną dokładną analizą. Po prostu do czasu maratońskiego dorzuciłem sobie godzinę „na góry”… Nie doceniłem Trans Gran Canarii, ale i tak jestem bardzo zadowolony z mojego wyniku – zająłem 145 miejsce, wśród nielicznej, bo raptem sześcioosobowej reprezentacji Polski na moim dystansie, byłem drugi. O ponad godzinę wyprzedziła mnie Olga Łyjak plasując się na wysokim 24 miejscu w generalce. Wielką rewelacją TGC okazał się Grinius Gediminas, który nie dość, że wygrał wyścig na 125 km, to jeszcze czasem 14:23:37 pobił zeszłoroczny rekord trasy. Bardzo dobre 10 miejsce, zajął nasz rodak Piotr Hercog.
Podsumowując, Trans Gran Canarię mogę z czystym sumieniem polecić każdemu, kto już wcześniej miał do czynienia z bieganiem po górach. Nie dajcie się zwieść „spadkowym” profilom krótszych tras – to jasne, że zbiegamy z gór do poziomu morza, ale organizator naprawdę zadbał o ciężkie podbiegi prowadząc trasę przez wszystkie możliwe wzniesienia. Na pewno jest to bieg wzorowy pod względem organizacyjnym, trudny pod względem technicznym i piękny jeżeli chodzi o mijane krajobrazy. Obok Ultra Łemkowyny najlepsze zawody, w jakich uczestniczyłem.