3 kwietnia 2015 By GÓRY & ULTRA, Slider, TRAVEL With 11260 Views

Paweł i jego Trans Gran Canaria

Zaczął biegać wiosną 2012 roku. W zwykłych trampkach, bez żadnego planu treningowego, ze stoperem w telefonie. Po prostu wyszedł z domu i pobiegł. Wśród drzew wzdłuż Wisły, bo ma blisko, a nie lubi spalin na ulicach ani tłumów biegaczy w Parku Skaryszewskim nieopodal… W jakim kierunku rozwinęła się biegowa przygoda Pawła? Przeczytajcie.

Autor: Paweł Lulińśki

Zacząłem biegać wiosną 2012 roku. W zwykłych trampkach, bez żadnego planu treningowego, ze stoperem w telefonie. Po prostu wyszedłem z domu i pobiegłem. Wśród drzew wzdłuż Wisły, bo mam blisko, a nie lubię spalin na ulicach ani tłumów biegaczy w Parku Skaryszewskim nieopodal… Na zwieńczenie pierwszego sezonu biegowego wystartowałem w biegu ulicznym na 10 km (Biegnij Warszawo) i zakończyłem go na 1320 miejscu z czasem 47:12. Świetna atmosfera, ale stwierdziłem, że asfalt nie jest dla mnie. Od tamtej pory zacząłem zgłębiać wiedzę o bieganiu i szukałem zawodów rozgrywanych w terenie. I tak przyszły biegi w Puszczy Kampinoskiej, w lessowych wąwozach koło Kazimierza Dolnego, trzyetapowy bieg w Tatrach Słowackich, pierwszy maraton – dookoła jeziora Wigry i w końcu Łemko Trail po Trasie Głównego Szlaku Beskidzkiego ukończone na 8 miejscu. I wtedy pomyślałem sobie, że to jest to – las, góry i bieganie.

fot. Paweł Luliński

fot. Paweł Luliński

Zapisałem się więc na Trans Gran Canarię, rozgrywaną na hiszpańskiej wyspie z wulkanicznym masywem górskim, gdzie dla organizatorów najważniejszym celem jest danie uczestnikom możliwości obcowania z przyrodą. Wszystko się zgadza, pozostała tylko kwestia wyboru dystansu. Koronna trasa na 125 km nie wchodziła w grę, trasa Advanced na 83 km też brzmiała zbyt groźnie. Z drugiej strony 17 km na trasie Promo i 32 na Starterze… Lecieć 4500 km, żeby przebiec kilkanaście nie ma sensu, trzydziestkę w górach i maraton w terenie miałem już za sobą, więc zdecydowałem się pójść o krok dalej i zrobić maraton po górach. Wybrałem trasę 44 km z prawie 1400 metrów podbiegów. Po dwóch miesiącach przerwy w bieganiu spowodowanej dokuczającą co jakiś czas chondromalacją rzepki rozpocząłem przygotowania pod koniec grudnia. Od 2012 roku trochę się zmieniło w moich treningach. Nieodłącznym akcesorium stał się telefon z aplikacją biegową, zaopatrzyłem się też w buty odpowiednie dla mojej pronującej stopy przystosowane do biegania w terenie i zacząłem biegać prawie 40 km tygodniowo. 2 razy po 10 km w tygodniu i 20 km w weekend. Zawsze rano.

fot. Paweł Lulińśki

fot. Paweł Lulińśki

Aplikacja biegowa dostarcza dużo cennych informacji, ale największym problemem jest rozmiar telefonu, który trzymałem zwykle w ręku i fakt, że jego bateria zużywa się tak szybko, że czasami nie wytrzymuje weekendowych 20+. Do tego postanowiłem też zacząć monitorować pracę swojego serca, bo podczas kompletu badań, który zrobiłem sobie przed wigierskim maratonem okazało się, że w moim sercu są drobne zmiany: wypadanie graniczne płatka przedniego – około 4-5 mm ponad płaszczyznę pierścienia. Niby nic poważnego, ale postanowiłem dmuchać na zimne i oprócz regularnego powtarzania badania USG serca będę badać swój puls. Nie wyobrażam sobie biegać z pasem na klatce piersiowej – w ogóle nie lubię akcesoriów, pasów, czapek, plecaków, bidonów… Może nie aż tak jak Anton Krupicka, ale do biegania wystarczają mi buty spodenki i koszulka. Tylko jak mierzyć czas, dystans i tętno? I tu z pomocą przyszła firma Tom Tom, która jest producentem zegarka TomTom Runner Cardio wykorzystującego innowacyjną metodę pomiaru tętna już na nadgarstku. Bez żadnych pasów i gumek. Sam zegarek. Miałem możliwość korzystać z tego właśnie urządzenia przez dwa tygodnie – w ostatniej fazie przygotowań do Trans Gran Canarii i podczas samego wyścigu. Runner Cardio okazał się dla mnie idealnym rozwiązaniem. Spełnia wymagania minimalistycznego dodatku, bo jest tylko trochę większy od zwykłego zegarka i w ogóle nie przeszkadza mi podczas biegu. A pomaga bardzo. Na bieżąco pokazuje oczywiście czas biegu, dystans, tempo, tętno, liczbę spalonych kalorii, a po podłączeniu do komputera dostajemy szereg statystyk, trasę biegu zaznaczoną na mapie, strefy tętna, najszybsze i najwolniejsze kilometry, wykresy dystansu do wysokości npm, prędkości, tętna… Naprawdę jest, co analizować. Ale, żeby mieć, co analizować trzeba biegać. Wróćmy więc na Gran Canarię.

fot. Paweł Luliński

fot. Paweł Luliński

Start w sobotę 7 marca, a ja przyleciałem na miejsce już we wtorek. To jeszcze nie ten poziom jak Gediminasa Griniusa, który na wyspie pojawił się już w styczniu i wtedy robił pierwsze rozpoznania najdłuższej trasy. Ale wystarczyło, by zrobić jeden bieg, obejrzeć fragment trasy i podjąć ostateczną decyzję, co do butów, w których pobiegnę. Gran Canaria, to prawie sama skała wulkaniczna, a ja spodziewałem się trochę więcej ziemi i miałem nadzieję pobiec w moich ulubionych butach trailowych. Zdecydowałem się jednak na typowo górskie, które mają bardziej agresywny bieżnik i są twardsze, sztywniejsze. Jak się później okazało była to bardzo dobra decyzja.

Trans Gran Canaria to duża, świetnie zorganizowana impreza. W tym roku na wszystkich trasach stawiło się około 3000 zawodników z 70 krajów.  Trasa wyścigu prowadzi przez całą wyspę na wskroś – od Agaete na północnym zachodzie do Maspalomas na południu. Wymagało to zamykania wielu dróg, które wiją się po wyspie jak serpentyny i często przecinały się z trasą wyścigu. Start odbywał się niezależnie dla każdej trasy w pięciu różnych miejscach. W organizacji pomagało mnóstwo wolontariuszy, medycy byli ustawieni we wszystkich newralgicznych punktach. Na mecie czekała świetna impreza i przebojowi konferansjerzy. Impreza właściwie trwała tam nieprzerwanie od czwartku do niedzieli.

fot. Paweł Luliński

fot. Paweł Luliński

Start mojej trasy znajdował się w samym środku wyspy, w lesie, tuż obok najwyższego szczytu wyspy – Pico de las Nieves. Ruszyliśmy punktualnie o 10:30, ale prawie 1000 osób ledwo mieściło się na wąskich leśnych ścieżkach, więc pokonanie pierwszych 2 kilometrów (260 metrów pod górę) zajęło mi aż 26 minut. Ale po osiągnięciu szczytu de las Nieves zacząłem wyprzedzać wolniejszych zawodników na szybkim zbiegu przez las. I kolejne 2 km pokonałem już w 2 razy krótszym czasie. Potem było jeszcze szybciej, cały czas w okolicach 6 min/km. Do pierwszego przystanku w Tunte, gdzie czekał na nas punkt odżywczy, a tam – do wyboru do koloru: woda, cola, pomarańcze, banany, pieczywo, żelki, czekoladki, ciastka, przeróżne orzechy… Mi wystarczyły owoce i parę łyków wody i coli, nie traciłem czasu na uzupełnianie bukłaka, w którym miałem jeszcze co najmniej litr wody. Niektórzy mieli już wyczerpane całe zapasy i musieli stracić na postoju dużo więcej czasu (widziałem też kilka osób na już 4-5 kilometrze, które w lesie mieszały jakieś izotoniki…).

fot. Paweł Lulińśki

fot. Paweł Lulińśki

Po Tunte zaczęły się schody, a dokładniej ciężkie podejście. Podejście, bo to był mój pierwszy kryzys i między 15 a 17 kilometrem zamiast wbiegać pod górę musiałem podchodzić. Ale dzięki temu trochę odpocząłem i 19 i 20 km okazały się być najszybszymi na całej trasie – znowu szybki i w miarę mało kręty zbieg i znów wyprzedziłem dużo osób. I już zapowiadało się, że będzie coraz to lepiej, ale przyszedł dwudziesty piąty i dwudziesty szósty kilometr, których pokonanie zajęło mi razem 24 minuty… Prawie 400 metrów spadku na odcinku 2 km. Bardzo strome, bardzo kamieniste, bardzo wąskie i kręte zejście.

fot. Paweł Luliński

fot. Paweł Luliński

Trudne do pokonania nawet pieszo, a co dopiero w biegu. Każdy krok poprzedzała szybka analiza terenu, nie było miejsca na pomyłkę, kamienie były ruchome i ostre. Przez te 2 km chyba bardziej zmęczyłem się psychicznie, bo wymagało to bardzo dużego skupienia. Chwila nieuwagi mogła grozić skręceniem kostki, albo upadkiem z dużej wysokości. To był moment, w którym upewniłem się, że wybrałem dobre buty. Na tym odcinku minąłem też pierwszego zawodnika, który zasłabł i pierwszą ekipę ratowniczą, która już się po niego wspinała… Na szczęście na samym końcu tej drogi przez męki czekał kolejny punkty odżywczy w Artearze, nieopodal palmowego gaju. Tutaj już musiałem uzupełnić zapasy wody, bo w bukłaku było sucho. W Artearze pogodziłem się z tym, że nie uda mi się przebiec całej trasy w zaplanowanych 5 godzin, za co organizator wyznaczył dodatkową nagrodę.

fot. Paweł Luliński

fot. Paweł Luliński

Miałem za sobą 26,5 km i czas 3:31:05. Ruszyłem dalej wśród palm, zapowiadało się przyjemnie, ale to przecież bieg górski, więc znów przyszła góra i znów czas pokonania 1 km wzrósł do 13 minut! Ale każda góra ma 2 zbocza, więc kolejne 2 km zbiegłem z prędkością ponad 10 km/h i dotarłem do najcięższego końcowego odcinka trasy, który prowadził początkowo dnem wąskiej doliny w okolicach kamieniołomów. Nieciekawa monotonna okolica – Anton Krupicka określił ten odcinek najgorszymi 25 kilometrami, jakie kiedykolwiek przebiegł (ale pochwalił też początkowy etap uznając go za najlepsze 25 km, jakie w życiu zrobił).

fot. Paweł Luliński

fot. Paweł Luliński

Punkt żywieniowy nie chciał pojawić się na horyzoncie, woda w bukłaku skończyła się nie wiadomo kiedy, sił starczało tylko na chód przeplatany krótkimi zbiegami. Tu trafiłem na drugiego pechowca, który opadł z sił i musiał wezwać pomoc medyczną. Do punktu w Machacadora na 37,4 km trafiłem po 5 godzinach i zacząłem wątpić, czy uda mi się zmieścić w 6 godzinach. Przecież organizatorzy tydzień przed startem zdecydowali się przesunąć metę o 1,5 km dalej, więc miałem przed sobą jeszcze 8 km. Na co dzień robię to spokojnym tempem w jakieś 40 minut, ale teraz miałem w nogach prawie 40 km i 1500 m wspinania… Odżywiony i napojony ruszyłem dalej.

fot. Paweł Luliński

fot. Paweł Luliński

Dolina zamieniła się z czasem w kamienistą drogę, która przecięła pod spodem wiadukt z autostradą i przeszła w wyschnięty kanał wyłożony na dnie ogromnymi kamieniami. Końca kanału nie było widać – ciągnął się przez 3 kilometry. Przeszedłem go w tempie ok. 8 min/km. To naprawdę nie było łatwe, więc kiedy zobaczyłem wolontariusza w żółtej koszulce, który wskazywał drogę wyjścia od razu przybyło mi energii i wyprzedziłem kilka osób. Potem pojawili się turyści na nadmorskiej promenadzie, którzy dodatkowo dopingowali, by przyspieszyć. Jeszcze tylko rundka przez plażę, znów promenada i już zacząłem słyszeć odgłosy mety, a to zawsze daje mi kopa. Na ostatniej prostej zebrałem wszystkie siły, jakie mi jeszcze zostały i rozpocząłem sprinterski finisz – na ostatnich 100 metrach osiągając prędkość 28 km/h wyprzedziłem jeszcze jednego zawodnika i wbiegłem na metę z czasem 06:03:20. Tętno dobiło do rekordowych na całej trasie 196 uderzeń na minutę.

fot. Paweł Luliński

fot. Paweł Luliński

Nie udało się zmieścić w zaplanowanych pięciu godzinach, ale to był bardzo optymistyczny plan nie poprzedzony żadną dokładną analizą. Po prostu do czasu maratońskiego dorzuciłem sobie godzinę „na góry”… Nie doceniłem Trans Gran Canarii, ale i tak jestem bardzo zadowolony z mojego wyniku – zająłem 145 miejsce, wśród nielicznej, bo raptem sześcioosobowej reprezentacji Polski na moim dystansie, byłem drugi. O ponad godzinę wyprzedziła mnie Olga Łyjak plasując się na wysokim 24 miejscu w generalce. Wielką rewelacją TGC okazał się Grinius Gediminas, który nie dość, że wygrał wyścig na 125 km, to jeszcze czasem 14:23:37 pobił zeszłoroczny rekord trasy. Bardzo dobre 10 miejsce, zajął nasz rodak Piotr Hercog.

fot. Paweł Luliński

fot. Paweł Luliński

Podsumowując, Trans Gran Canarię mogę z czystym sumieniem polecić każdemu, kto już wcześniej miał do czynienia z bieganiem po górach. Nie dajcie się zwieść „spadkowym” profilom krótszych tras – to jasne, że zbiegamy z gór do poziomu morza, ale organizator naprawdę zadbał o ciężkie podbiegi prowadząc trasę przez wszystkie możliwe wzniesienia. Na pewno jest to bieg wzorowy pod względem organizacyjnym, trudny pod względem technicznym i piękny jeżeli chodzi o mijane krajobrazy. Obok Ultra Łemkowyny najlepsze zawody, w jakich uczestniczyłem.

fot. Paweł Luliński

fot. Paweł Luliński

Tags :

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *