„Przebiegłam francuską trasę Camino de Santiago, całe 812 km! Jak można to opisać? Było niesamowicie, pięknie, ekscytująco, szaleńczo, zabawnie, ciężko, strasznie… cała paleta przeżyć i emocji.” Agnieszka Pamula przebiegła tę trasę w ciągu 9 dni i 15 godzin. Zapraszamy do przeczytania relacji Agnieszki.
Tekst: Agnieszka Pamula
Camino de Santiago jest szlakiem pielgrzymkowym i ma wiele wersji. Szlak francuski jest najbardziej popularny. Zaczyna się we francuskiej miejscowości St. Jean Pied de Port, w Pirenejach, kilkanaście kilometrów od granicy z Hiszpanią. Potem droga wiedzie wzdłuż prawie całej Hiszpanii aż do katedry w Santiago de Compostela.
Tę niesamowitą przygodę zaczęłam w swoje urodziny, 14 lipca o godzinie 07:00. Francuzi też w ten dzień świętują – rocznicę zdobycia Bastylii, narodowy dzień niepodległości. Już na dwa tygodnie przed wylotem czułam narastające zdenerwowanie, tę dobrze znaną ultrasom mieszankę podekscytowania i radości, że start już za chwilę z małą domieszką strachu. Wspólnie z mężem odliczyliśmy od 10 i … zero. Wystartowałam.
Początek trasy wiedzie przez Pireneje. Przepiękne widoki majestatycznych gór, brzęczenie dzwoneczków zawieszonych na szyjach owiec, szum wiatru – po prostu wolność. Pielgrzymi z ciężkimi plecakami powoli wspinają się pod górę, krok po kroku. Każdy skupiony na swojej drodze. I ja również skupiona na swoim celu, by pokonać szlak poniżej 10 dni. Mijam ich od czasu do czasu pozdrawiając: „Buen Camino” – dobrej drogi. Pierwsze trzy dni minęły świetnie, kilometraż od 80 do 96 km dziennie. Szlak wije się górskimi dróżkami, szutrowymi drogami, i trochę asfaltem, gdy przebiega się przez wioski i miasta. Gorąco, jak można się spodziewać w lipcu, ale do wytrzymania. W każdej wiosce jest fontanna, przy której można się schłodzić. Oblewam wodą twarz, szyję, opłukuję całą głowę i ramiona. Ulga chwilowa, ale orzeźwia. Nastroje dopisują, mamy nawet czas usiąść w cieniu i zjeść pizzę.
Czwartego dnia zaczęły się “schody”. Przestrzenie stały się bardziej otwarte. Większość trasy prowadziła przez polne drogi. A to oznacza brak cienia i mocno już odczuwalny upał, nawet do 36 stopni. Zmieniłam buty na lżejsze i była to ulga… dopóki stopy nie zaczęły mocno puchnąć. Małe palce zaczęły się nieźle obcierać, jeden się całkiem zdarł. Kolejne trzy dni były piekielnie ciężkie. I piekielnie jest tu najwłaściwszym słowem. Czułam się jakby chwilami przypalano mnie ogniem. Pomimo mocnych filtrów sparzyłam sobie łydki. Po posmarowaniu żelem chłodzącym owinęłam je gazą, by chronić przed słońcem. Pomogło, ale kilometraż już spadł do 70 – 80 km. Wreszcie dotarłam do Leon, skąd trasa miała znowu zrobić się bardziej pagórkowata, a więc i częściowo zacieniona.
Kolejne dwa dni to dużo pod górę. Oba z kilometrażem po 75 km. Dzień siódmy kończę przy Cruz de Fierro. To specjalne miejsce dla wielu ludzi, specjalne też dla mnie. Tam można zostawić kamyk, który się ze sobą przywiozło z jakąś intencją. Zostawiłam. Postałam chwilę w milczeniu. I ruszyliśmy do hotelu, by po kilku godzinach tu wrócić i kontynuować bieg. Dnia ósmego pierwszy etap prowadził mnie do miasta Ponferrada. Umówiliśmy się, że tam zjemy śniadanie. Marek zawsze znajdował miejsce, gdzie można było zamówić tosty z masłem i dżemem oraz herbatę. Podczas śniadania powiedziałam, że muszę zmienić buty z powrotem na trailowe, ale mam tak spuchnięte stopy, że nie ma wyjścia i trzeba buty dopasować. Powycinał mi dziury po bokach i to było bardzo dobre posunięcie. Ulga ogromna. Od tej pory przy każdym dłuższym postoju moczę stopy w zimnej wodzie i zmieniam skarpetki. Ignoruję palec tak spuchnięty, że cały wychodzi z buta i ciekawie przygląda się światu.
Ostatnie dwa dni (87 i 84 km) to głównie mieszanka asfaltu i dróg szutrowych. Ale jest już inaczej. Mija się więcej ludzi. Tradycją jest uzyskanie w Santiago dyplomu Compostela, jeśli przebyło się przynajmniej 100 km szlaku pieszo lub 200 km na rowerze. Wiele ludzi więc robi tylko ostatni odcinek – 117 km licząc od Sarii. Nagle pojawia się więcej sklepów, gdzie można szybko kupić zimną wodę lub lody. Ja wciągałam na raz dwa lodowe lizaki, ot taka woda z cukrem, aby na moment schłodziło. Na 40 km przed końcem nagle czułam, że mnie odcina. Spokojnie, bez paniki, to tylko organizm się domaga odpoczynku, bo wie, że to już prawie koniec. Powtarzam sobie, że jeszcze trochę i wezmę prysznic i będę mogła pójść spać, a jutro już nic nie muszę. To mnie trzyma w ryzach.
Wreszcie Santiago. Jeszcze tylko niecałe 3 km do placu przed katedrą. Na chwilę przed wbiegnięciem na plac rozwijam polską flagę i daję znać Markowi, że może zacząć nagrywać filmik. Wybiegam, flaga do góry, ludzie klaszczą, ktoś po polsku woła, że fajnie widzieć polska flagę. Docierając do mety myślałam, że się rozkleję. Ale nie. Śmieję się i nie mogę uwierzyć, że to już koniec. Siadam i patrzę na katedrę skąpaną w wieczornym słońcu. Jest 22:15. Szlak pokonany w 9 dni i 15 godzin. Jestem szczęśliwa. „Zrobiliśmy to” – mówię do męża. „Ty to zrobiłaś kochanie” – odpowiada. „Nie, my to zrobiliśmy. Bez ciebie nie dałabym rady”. Często patrzymy na biegacza z podziwem jak pokonuje własne słabości i trudności trasy, zaliczając kolejne kilometry. Ale prawda jest taka, że odpowiednie wsparcie to połowa sukcesu. Marek też nie dosypiał, pilnował jedzenia i picia, podawał suplementy, załatwiał noclegi, no i był ciągle w trasie. Spotykaliśmy się co 1-3 godziny w zależności od warunków. Sam jest triathlonistą, który startuje w długich dystansach zawodów Ironman. Kilka razy posmakował też biegów ultra, więc wie, czego potrzeba biegaczowi. Kiedy poklepać po plecach, kiedy trochę opierniczyć, a kiedy się zwyczajnie zamknąć. Bez niego nie byłoby tej przygody. Jak to teraz podsumować? Tyle jeszcze myśli mam do przepracowania. Może po prostu powiem to: rób to, co sprawia, że czujesz się szczęśliwy i spełniony. Bo tylko to nadaje życiu sens.
Pozdrawiam wszystkich biegaczy!
Agnieszka