„To najtrudniejszy bieg, w jakim brałem udział, chociaż biegałem dłuższe i podobne dystanse. Zarazem był to najpiękniejszy start, który pozostanie w mojej pamięci. Ta słoweńska gościnność, śródziemnomorski klimat, ciepło kibiców i piękno okolic sprawiają, że ma się ochotę tu jeszcze wrócić.” Tak o swoim starcie w Ultra Trail Vipava Valley 100 mil pisze Jarek Gonczarenko, zdobywca 2. miejsca w tegorocznej edycji biegu.
24.05.2019 r.
Tekst: Jarek Gonczarenko
Znane przysłowie mówi – „Nie rzucaj słów na wiatr”. Przekonałem się o tym, kiedy na fb przeczytałem o imprezie biegowej w Jerozolimie – HIRUS ULTRA TRAILMARATHON – i zaproponowałem wyjazd Kindze Kwiatkowskiej, jednej z czołowych biegaczek górskich w Polsce. Na moje (nie)szczęście od razu się zgodziła. Cholera – pomyślałem – mogłem na pierwszy start poza granicami kraju wybrać miejsce nieco bliższe, np. Czechy, Słowację. Podoba mi się pomysł łączenia zwiedzania z bieganiem, więc Izrael brzmiał z jednej strony egzotycznie, a zarazem trochę europejsko. Podjęliśmy więc to wyzwanie.
Do wyjazdu zainspirował mnie portal www.runandtravel.pl. Tutaj też znalazłem szczegółowe informacje dotyczące biegu. Moim zdaniem to najbardziej rzetelne kompendium wiedzy na temat biegów z całego świata. Podczas pobytu w Izraelu prowadząca portal Monika Bartnik skontaktowała się z nami, abyśmy podzielili się kilkoma informacjami i odczuciami na temat HUM. Po powrocie zaproponowała mi i Kindze start w Słowenii w ramach Ultra Trail Vipava Valley jako ambasadorów runandtravel.pl. Sprawa była jasna. Jedziemy! Ja wybrałem najdłuższy dystans – UTVV 100 mil – bo takie ultradystanse są mi najbliższe. Kinga wybrała dystans 53 km. Jak już zwiedzać to tylko przez bieganie!
Słowenię pamiętałem tylko zza szyby samochodu, kiedy pędziłem na wakacje do Chorwacji bądź z transmisji telewizyjnej z zakończenia sezonu skoków narciarskich na Planickim Mamucie. Oczywiście słyszałem o Słowenii, że jest połączeniem Włoch i Chorwacji, że posiada wysokie i piękne góry. To wszystko potęgowało tylko moją chęć zwiedzenia tego kraju.
Zawody startowały 10 maja. Wyjazd zaplanowaliśmy kilka dni wcześniej, aby przy okazji biegu zobaczyć coś więcej. Do Słowenii pojechał z nami Sebastian Hulbój, który wybrał dystans 100 km. Niestety praca spowodowała, że nie wiedzieliśmy dokładnie, kiedy będziemy mogli wyruszyć. Ostatecznie musieliśmy zadowolić się tylko pięciodniowym pobytem w Słowenii. Biorąc pod uwagę fakt, że część wyjazdu zajmował dojazd i sam start w zawodach, to stanowczo za mało. Wszystkie te zawirowania spowodowały również, że do szukania lokum i atrakcji zabraliśmy się niespełna parę dni przed wyjazdem. Tutaj praktyczna porada – na taki wyjazd warto znaleźć sobie nocleg z kuchnią. Ta ekonomiczna opcja pozwala samemu przygotować sobie coś do zjedzenia, a to bardzo cenne, szczególnie przed ważnymi zawodami. Mieliśmy dużo szczęścia, bo trafiliśmy na bardzo gościnnych i pomocnych gospodarzy.
W drodze do miejsca zakwaterowania i startu zrobiliśmy sobie całodniową wycieczkę nad jeziorem Bled, urokliwym miejscem u podnóża Alp Julijskich. Na środku tego jeziorka znajduje się wysepka – Blejski Otok z kościółkiem. Wybraliśmy się na spacer wkoło, odwiedzając Zamek Bled na jednym z pobliskich wzgórz, skąd rozpościera się przepiękna panorama na całą okolicę, a przy ładnej pogodzie na Alpy. My jednak musieliśmy pogodzić się z deszczową aurą. W Słowenii niesamowicie zaskoczyła mnie głęboka zieleń. Trawa rośnie wszędzie, nawet wśród drzew w lesie… No i ten lazurowy kolor wody, który do tej pory spotykałem tylko u wybrzeży Grecji czy Włoch. Tego samego dnia odwiedziliśmy również tajemniczy wąwóz Vintgar.
Miejsce zawodów to już inny rejon Słowenii. Dolina Vipavy jest położona o około 70 km od stolicy Lublany i około 50 km od Adriatyku. Najwyższy szczyt trasy miał mieć tylko 1495 m n.p.m., a start był z poziomu 100 m.n.p.m, natomiast suma przewyższeń wynosiła 7200 m.n.p.m. Czy na pewno sobie z tym poradzę? Takie pytanie stawiałem sobie przed biegiem.
„Przybyłem, zobaczyłem…” (a… przede wszystkim chciałem zwyciężyć). Te łacińskie słowa Juliusza Cezara często przewijały się w mojej głowie. W całej Vipavie można było poczuć klimat zza Adriatyku. Jedną z atrakcji przedstartowych była możliwość przebrania się za legionistę. Kolejną historyczną ciekawostką był lokalny „garnizon” wojsk rzymskich, który asystował nam przed samym startem. Słowenia oprócz pięknego krajobrazu posiada również nietuzinkowe bogactwo architektury, na której się nie znam, ale wyobrażam sobie, że to musi być powiązane z wpływem najeźdźców z Italii.
Przejdźmy jednak do biegu… Na dwie godziny przed startem wyjechaliśmy autokarem z centrum Vipavy do miejscowości Ajdovščina, oddalonej o około 10 km, skąd na trasę wyruszali biegacze najdłuższego dystansu. Czas oczekiwania na start dłużył się w nieskończoność. Miejsce było cudowne… stara warownia, zameczek, widok na góry… Ale jak tu się skupić skoro za chwilę miała mnie czekać przygoda biegowa trwająca jak przypuszczałem około doby? Jestem osobą z natury niecierpliwą, a w takich sytuacjach czas płynie mi bardzo wolno. Próbowałem kontemplacji, wyciszenia, w końcu rozmów ze Staszkiem i Damianem – zawodnikami z Polski. Chciałem po prostu wystartować. Kiedy tylko wybiła godz. 18.00 przy akompaniamencie lokalnej orkiestry i krzykach bitewnych „rzymian”, pobiegłem pędem deptakiem, żeby po chwili zorientować się, że prowadzę. A gdzie reszta? – pomyślałem. Obejrzałem się za siebie. Pozostali zawodnicy byli oddaleni o około 100 metrów. Popatrzyłem na zegarek, który pokazywał pierwszy kilometr w tempie 04:40 – ten początek był zbyt szybki, biorąc pod uwagę, że mam przed sobą do pokonania 100 mil!! Kiedy rozpoczął się pierwszy podbieg dołączyło do mnie dwóch słoweńskich biegaczy. Jednym z nich był Marjan Zupančič – zwycięzca dwóch ostatnich edycji UTVV 100 km. Niczym biegacz w stylu alpejskim podbiegał każde wzniesienie. Nawet takie, które mi sprawiało problem, żeby podchodzić.
Już po pierwszych kilometrach wiedziałem, że to nie będzie łatwy bieg. Moje wyobrażenie o słoweńskich górach nabrało innego wymiaru. Przez pierwsze kilometry było dużo długich, niekończących się stromych podejść, śliskich kamieni, wystających korzeni, ale również zbiegów, które nie należały do łatwych. Na szczęście w bieganiu ultra oprócz pokonywania wszystkich swoich słabości, wychodzenia poza własną strefę komfortu oraz wielu przeciwności, którym musimy stawić czoła jest nadzwyczajna przyroda, która nas otacza i przypomina, dlaczego biegamy w górach. Widziałem zachodzące słońce nad Doliną Vipavy, którego pewnie długo nie zapomnę. W oddali można było dostrzec morze. Organizatorzy UTVV postarali się, aby na całej trasie nie zabrakło atrakcji nie tylko związanych z przyrodą, ale również z zabytkami, a przede wszystkim mam tu na myśli: zamki, forty, twierdze, klasztory, kościoły, budowle, których przeznaczenia nie znam. Ponadto, przez dziedziniec jednego z zamków prowadziła trasa biegu. To jeszcze nie koniec. Przebiegaliśmy również przez ryneczki i uliczki starych miast, kiedy to zbiegaliśmy do nich, żeby dalej wspinać się na kolejne leśne i górskie wyżyny. Organizatorom należą się podziękowania za bardzo dobrze zaopatrzone punkty odżywcze, których na 160 km było aż 13! Kolejną pozytywną stroną biegu była dokładność oznaczenia trasy – na profilu umieszczonym na numerze startowym punkty dokładnie zgadzały się z podaną ilością kilometrów.
Bieg podzieliłem na 3 etapy. W pierwszym etapie do 50 km biegłem z dwoma biegaczami i do tego momentu wzajemnie się tasowaliśmy. Później zostawiłem ich w tyle (jak już dowiedziałem się na mecie obaj niestety nie ukończyli biegu). Nadszedł moment mojego prowadzenia.
Kolejny 30-kilometrowy etap wydawał się „płaski”. Był na profilu narysowany jeden „ząbek” oraz dwie małe hopki. Patrząc na to, co było w pierwszym etapie wyglądało na błahostkę. Nic bardziej mylnego. Na ok. 60 km ujrzałem na pobliskim wzniesieniu oświetlony klasztor na Sveta Gora. Z dołu wyglądał bajecznie! Tak wysoko, a jednocześnie tak blisko. Moja myśl była taka, że obiegniemy górkę wkoło. Jakie było moje przerażenie, kiedy droga nagle skręciła wprost do jej podnóża. To było jedno z najdłuższych podejść tych zawodów. Zaledwie 2 km podchodziłem ponad 40 minut. Było stromo i ślisko, również w dół. To właśnie ten cholerny „ząbek”. Na domiar tego przy zbiegu dogonił mnie kolejny zawodnik, jak się później okazało zwycięzca całego biegu, Ivan Hrastovec. Pędził jakby właśnie wystartował.
Płaski odcinek chciałem pokonać jak najszybciej. Jednak po 9 godzinach tak nieoczekiwanego terenu ciężko było utrzymywać szybkie i jednolite tempo. Myśl przewodnia, która towarzyszyła mi na tym etapie to – gdzie te góry i możliwość podejść? Wszystko wróciło do normy po 84 km. W tym miejscu zlokalizowany był jeden z dwóch punktów, na których mogliśmy mieć przepak. Tam poświęciłem chwilę na jedzenie i przebranie się. Zostawiłem cieplejszą koszulkę i założyłem wersję lżejszą na upalny dzień. Pośpiewałem wraz z wolontariuszami piosenki zespołu Queen, który leciał z głośnika i tym samym odechciało mi się spać. Była 4 rano. Połowa biegu i znów na trasie zaczęły się góry. Do tej pory borykałem się z paroma mniejszymi „kryzysami”, o których nie ma sensu się rozpisywać, bo kto ich nie miewa? Po szybkiej analizie dotychczasowych zmagań uświadomiłem sobie, że mam spory zapas czasu. Założyłem sobie przed startem, że chcę się zmieścić pomiędzy 22-24 godzinami.
Trzeci, ostatni już etap biegu to coraz trudniejsza walka z brakiem snu, kryzysami, które tak łatwo nie odpuszczały, podziwianie widoków doliny Vipavy w pełnym słońcu i oczekiwanie na finałowe podejście, czyli 10 km podbieg/podejście oraz ok. 1000 metrów w górę i to po 138 km biegu! Na szczęście ze szczytu pozostało 14 km zbiegania do mety. U podnóża góry Plesa (1262 m n.p.m.) w masywie Nanos, oglądałem się przez ramię, czy kolejny zawodnik jest daleko, czy utrzymam tę drugą pozycję? W połowie podejścia zobaczyłem za plecami Andi Mamić „Local Matador” jak go nazwał później spiker. Ku mojemu zdziwieniu biegł pod górkę. Był o jakąś 1 minutę za mną. Zadawałem sobie pytanie – Skąd on miał na to jeszcze siłę? Co prawda „nieśli” go kibice, których na trasie było bardzo dużo. No ale mimo wszystko, przecież byliśmy już w biegu prawie 20 godzin! Po zweryfikowaniu, na co mnie jeszcze stać stwierdziłem, że tanio skóry nie sprzedam. Przyspieszyłem. Zostało niewiele do szczytu. Nawet jeśli mnie wyprzedzi to na zbiegu powinienem dać radę. Po 1h 44 minutach, z ogromnym trudem dotarłem na szczyt Nanos. Obracając się nerwowo stwierdziłem, że na „oko” moja przewaga powiększyła się do ok. 5 minut. Lawirując pomiędzy zawodnikami z krótszych dystansów, nadwyrężając szyję kręcąc w prawo i w lewo, aby kontrolować rywala, walcząc z luźnymi kamieniami, wpadłem do centrum Vipavy, żeby po 21:49:05 osiągnąć wymarzoną metę… Jestem drugi!
Na mecie potrzebowałem trochę czasu, żeby dojść do siebie. Na ostatnim odcinku do mety dałem z siebie 110%, a jak się okazało przybiegłem szybciej od rywala o jakieś 40 min. To był bardzo szybki zbieg, gdzie dobrze rozłożyłem siły. Na mecie Kinga, która zajęła 5. miejsce na UTVV 53 km, czekała na mnie z niecierpliwością. I jak zwykle mogłem na nią liczyć – po biegu zorientowałem się, że mam jedyne 34 kleszcze i tutaj jej pomoc okazała się nieoceniona!
To był najtrudniejszy bieg, w jakim brałem udział, chociaż biegałem dłuższe i podobne dystanse. Zarazem był to najpiękniejszy start, który pozostanie w mojej pamięci. Ta słoweńska gościnność, śródziemnomorski klimat, ciepło kibiców i piękno okolic sprawiają, że ma się ochotę tu jeszcze wrócić. Warto UTVV wpisać chociaż raz w swój zagraniczny biegowy kalendarz.
Chciałbym jeszcze wspomnieć o kilku dla mnie niezbędnych elementach technicznych:
Buty – trasę w całości przebiegłem w Inov8 TRAILTALON 290 – jest to dla mnie najlepszy but ze stajni Inov8 do ultradługich, technicznych biegów. Posiadają dobrą amortyzację, jednocześnie nie tracąc na czuciu podłoża. Są dynamiczne i mają dobrą przyczepność.
Kijki – Black Diamond Carbon Distance FLZ towarzyszyły mi od samego początku. Myślę, że odpowiednia umiejętność wykorzystania kijków nie stanowi dodatkowego ciężaru, wręcz przeciwnie, pozwala odciążyć nogi i maksymalnie wykorzystać górne partie ciała. Ten model jest lekki i szybko można go złożyć.
Czołówka – Silva Trail Runner 3 – którą używałem po raz pierwszy w trakcie nocy. Miałem obawy, czy akumulator wytrzyma, dlatego zabrałem zapasową latarkę, choć nie była w wyposażeniu obowiązkowym. Niepotrzebnie. Silva wytrzymała całą noc, świecąc równie mocno, chociaż przełączałem tryby światła. Na podbiegach włączałem słabszy tryb światła, a na zbiegach przełączałem na maksymalną moc.
Odżywianie – na punktach odżywczych przyjmowałem pokarmy stałe, tj.: banany, wcześniej przygotowaną kaszę jaglaną z bakaliami, awokado i dżemem, pomidory, orzechy. W trakcie całego dystansu zjadłem 12 żeli marki ALE o różnych smakach. Łatwo się wchłaniają i dają wystarczająco energii. Miałem też dla przełamania smaku 2 żele marki Mountain Fuel. Przyjmowałem też szoty magnezowe i sole marki ALE.