The North Face Lavaredo Ultra Trail… To była wielka niewiadoma i zagadka, bo nie biegałam ultra od października (ŁUT70). Zapisałam się oczywiście na spontanie, bo chciałam zrobić „jakąś ponad setkę” w cieplejszych warunkach niż nasze. W sumie to zapisałam się i przez Grześka i dzięki Grześkowi. Tyle nasłuchałam się od niego opowieści – a jego są wyjątkowo barwne i żywe – że zaczęłam o tym marzyć.
Autor: Sylwia Młodecka
Od wylosowania oczywiście – jak to ja – miałam różne fazy. Była radocha, że będzie duuużo biegania i myśli w stylu, ale będzie zajebiście! Potem było zwątpienie… Po co ja to chcę zrobić… przecież nie dam rady! Aż do zwykłego na tydzień, dwa przed biegiem… Zrobię to! Chcę, mam siłę i zrobię to! Bałam się pogody i nieznanego. Trasę znałam z dokładnych opowieści Grześka i wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Ale to coś innego niż w naszych górach, gdzie jeżdżę i trochę je znam. Dolomity, wielkie i przeogromne, ukazały mi się, a raczej rzuciły mnie na kolana swoim pięknem! Już w samochodzie, gdy dojeżdżaliśmy łzy kręciły się mi w oczach.
Na miejscu byłam w środę przed biegiem, żeby mieć czas na aklimatyzację. Całe szczęście, bo miałam czas również na zachwycenia się miejscem i wylewanie łez z zachwytu… Zawsze wzrusza mnie piękno przyrody. Nawet w moim lesie potrafię popłakać się, bo ładnie pachnie po deszczu albo tak po prostu, bo jest bosko! W górach jednak to się nasila. One mnie powalają!
W czwartek rano pobiegłam pod prąd ostatniego zbiegu. Ryczałam. Popołudniu z ekipą znajomych wjechaliśmy kolejką na najwyższy szczyt w Cortonie, żeby popatrzeć i pooddychać rozrzedzonym powietrzem. Ryczałam. Dookoła były piękne, cudowne ogromne G❤️ÓRY. Już miałam stan szczęścia i skupienia i nie mogłam doczekać się na start. Chciałam już to robić i być w NICH!
W piątek odbieranie pakietu i czekanie … To jest najgorsze. A potem była już ta cudowna samotność ultraski. Bycie kompletnie przy sobie. Wczuwanie się w siebie i spokojne napieranie. Pomimo zapalenia krtani i męczącego suchego kaszlu o dziwo szło mi dobrze i miałam siłę. Byłam szczęśliwa. A gdy wstało słońce i je zobaczyłam, to już odleciałam całkowicie. Jezioro Musurina powala z nóg. A potem się zaczęło… Tre Chime!
Mam kartkę z kalendarza z zimowym zdjęciem Sióstr przyczepioną do lodówki. Patrzyłam na nią codziennie i myślałam: niedługo tam będę. Kiedy więc już się tam znalazłam i dotarło do mnie, gdzie jestem i co robię, to oczywiście znowu się poryczałam i beczałam jak małe dziecko. Aż dławiło mnie w gardle ze wzruszenia. To był najprzyjemniejszy moment całego biegu. Nigdy nie zapomnę tego uczucia. Nawet teraz, kiedy o tym piszę, łzy same napływają mi do oczu… Potem było jeszcze dużo cudownych widoków, przekraczanie strumienia w cudownej kamienistej dolinie otoczonej przez kolosalne bułowate i okrąglejsze góry.
Upał dał mi w kość na długich prostych. Nade mną krążyła burza, a tej w górach za bardzo nie lubię. Bałam się ostatnich 30 km, bo Grzesiek mi opowiadał, co mnie tam czeka. I miał rację. Druga noc, przyszła burza, było mokro i niezbyt bezpiecznie. Na szczęście miałam zapas czasu i mogłam spokojnie pokonywać ostatnie około 25 km.
Bałam się drugiej nocy. Ultra robi się jednak na takiej adrenalinie, że nie byłam senna. Tylko jedna myśl krążyła mi po głowie – chcę już skończyć i wejść pod prysznic! Zawsze mnie to męczy. Po 12-15 godzinach w biegu mam ochotę się umyć! No ale cóż, trzeba było napierać. Na trasie cały czas byli ludzie, więc nie czułam się kompletnie sama. Poznałam Polaka – Bartka – i z nim napierałam końcówkę. Mieliśmy wrażenie, że jest dzień świstaka i że to się nigdy nie skończy. Ze zmęczenia na naszej trasie zacżęły pojawiać się krowy z kokardą, chińskie kotki… Hitem był pod koniec namiot cyrkowy w lesie. No i mi przez ostatnich kilka godzin cały czas biły dzwony z Cortiny. Było ciężko dojść do ostatnich 2 punktów odżywczych. Nawet Krzychu musiał mnie słuchać przez telefon i znosić moje: nigdy nie będę biegać! nie biegnę Grani Tatr! Nienawidzę gór! Wyrzucenie z siebie pomogło.
Moją strategią i celem było ukończyć Lavaredo w limicie i to się udało – wbieg na metę był jak w malignie. Jednak 29 godzin na nogach może zmęczyć. Szybki prysznic, krótki sen i do domu. A ja nic… Dopiero w poniedziałek rano mnie tąpnęło i jak zrozumiałam, co zrobiłam, to się znowu popłakałam. Taka mała, niezbyt wysuszona jak na ultraskę, a zrobiłam coś tak trudnego! I chcę jeszcze! Chyba to właśnie przełamywanie słabości i kryzysów mnie tak pociąga w ultra biegach. No oczywiście na pierwszym miejscu są widoki! Kocham bieganie, góry i podróże, ❤️a bieganie ultra jest mega fajnym tego połączeniem. I bardzo się cieszę, że nie wszędzie są ciasne limity i nawet ja mogę to robić i kończyć. Nawet jak tak długo to trwa. W tym roku jeszcze dwa starty BUGT w moich kochanych Tatrach i Łemkowyna 70, która jest deserem na koniec sezonu i moim ukochanym biegiem górskim.