17 lipca 2018 By GÓRY & ULTRA, Slider With 21609 Views

80 km przez ukraińskie Bieszczady, czyli Bojko Trail 2018 w relacji Agaty Obidowicz.

„Nic nie mogłam zjeść, wchodziła tylko cola, pomarańcze i izotonik, który miałam ze sobą. W ogóle nie piłam wody. Totalnie mnie przytkało. Przysiadłam na pieńku lekko podłamana, ale gdy usłyszałam, że jestem pierwszą kobietą na swoim dystansie, wyciągnięta z punktu przez Tomka, ruszyłam dalej.” Jak więc wygrywa się 80 km w ramach Bojko Trail 2018? Przeczytajcie relację Agaty Obidowicz, pierwszej kobiety na mecie, która dystans 80 km pokonała w czasie 13:01:21.

Autorka: Agata Obidowicz

Do Żdenijewa udało nam się dojechać bez większych problemów. Wybraliśmy drogę autostradą z Krakowa i przejście graniczne w Medyce. Po polskiej stronie, z kartkami od organizatora włożonymi przed przednią szybę, udało się myknąć bez kolejki. Do ukraińskiej granicy jednak trochę postaliśmy. Generalnie przeprawa przez granicę to jak misja w jakiejś grze. Dostaliśmy karteczkę, na której trzeba było zebrać pieczątki. Nie ma pieczątek – nie ma wjazdu na teren Ukrainy. Cała przeprawa zajęła nam 3 godziny. Jechaliśmy w piątek, a wtedy większość mieszkańców Ukrainy pracujących w Polsce wraca do domu na weekend (na przyszłość polecam więc wyjazd w czwartek). Wybraliśmy krótszy wariant drogi do Żdenijewa – przez Sambir, dłuższy wariant to trasa przez Lwów. Drogi były względnie ok. Momentami dziury po łokcie i brak asfaltu, jednak dało się przejechać i zawieszenie samochodu nie wymaga wymiany. Z trafieniem do bazy zawodów nie mieliśmy żadnych problemów. Wszystko było idealnie oznakowane. Odebraliśmy pakiety, zjedliśmy… Żeby się najeść musiałam jednak zjeść dwa obiady, bo porcje iście mikroskopijne… Nie wiedzą jak żywić biegaczy. Zdecydowałam się szybko pójść do hotelu i spróbować zasnąć, ponieważ… a) baza zawodów to kraina piwem płynąca b) start już o 3 rano, a ja prawie nie spałam przez ostatnie dwie doby. Hotel mieliśmy ok. 11 km od bazy zawodów, wiec tam byłam bezpieczna hahaha. Przygotowałam i spakowałam wszystko na rano, wzięłam prysznic i poszłam spać…  A przed zawodami śpi się ciężko…

Bojko Trail 2018 / fot. Jacek Deneka UltraLovers

Bojko Trail 2018 / fot. Jacek Deneka UltraLovers

Pobudka o godzinie 2.00. Szybkie śniadanie skomponowane z tego, co udało się kupić w wiejskim sklepie. I to był mój pierwszy błąd podczas tych zawodów – jogurty, ciastka, twix, parę łyków wody. Z perspektywy czasu widzę, że zjadłam bezsensowny posiłek. Jarek odwiózł mnie na start, pożyczył szczęścia i mocy w nogach. Ruszyliśmy. Pierwsze kilkaset metrów trasy prowadziło asfaltem. Źle skręciliśmy i żeby dostać się znowu na szlak musieliśmy pokonać mały, drewniany mostek. Mostek tego niestety nie przeżył. Kolejne kilometry szły mozolnie i jednostajnie do góry. Biegliśmy w światłach czołówek i jak to tuż po starcie bywa – w ciszy i skupieniu, aż do… tabliczki z napisem „You can do it”. Takie „żartobliwe” napisy nigdy nie wróżą niczego dobrego. Zaczęło się podejście na Pikuj. Pionowo do góry, po na wpół wyschniętym błocie. Jako że biegłam tym razem bez kijków, musiałam wypracować sobie skuteczną technikę, w miarę szybką i jak najmniej męczącą. Generalnie, pozycja na orangutana spisała się rewelacyjnie. Szłam na czworaka, za to dosyć sprawnie. Wdrapałam się do samego końca, potem jeszcze kilkaset metrów kamienistym szlakiem i oto znalazłam się na szczycie. Widoków zero. Za to wiatr i mgła. Było na tyle ciepło, że zdecydowałam się nie zakładać kurtki. Nie zabawiłam tam ani minuty, bo też i nie było po co. Ruszyłam dalej. Dość powoli, bo światło czołówki odbijało się od mgły i widać było niewiele. Trasa prowadziła teraz granią po połoninach, bardzo wąską ścieżką, po bokach zarośniętą trawą. Skupiałam się na tym jak stawiałam nogi. Przepuściłam paru chłopaków. Biegło mi się bardzo dobrze. Co jakiś czas popijałam izotonik. Zaczęło się rozjaśniać i mgła powoli zaczęła znikać. Dobiegłam do punktu. Bardzo chciało mi się pić. Kilka kubków coli, parę pomarańczy i… pomyślałam, że spróbuję jak wchodzi pomidor z solą (zapomniałam solnych tabletek, więc jakoś chciałam uzupełnić to, co wypociłam). Jak to ktoś na punkcie szybko ocenił – pomidorek wychodzi równie szybko jak wchodzi. Poddałam się jeśli chodzi o warzywa i pobiegłam dalej.

Bojko Trail 2018 / fot. Wiktor Bubniak

Do kolejnego punktu szło gładko. Poznałam Tomasza, który napierał na dystansie 120 km i innego biegacza cierpiącego na ból kolana. Jako że zawsze mam dobrze zaopatrzoną apteczkę, powiedziałam, że dam mu tabletkę przeciwbólową. Pogrzebaliśmy w plecaku… I oto jest apteczka… Tylko zamiast przeciwbólowych – Imodium, na biegunkę. Rany, jak głupio mi się zrobiło… Całe szczęście kolega Tomek poratował właściwym lekiem. Do punktu w Roztoce (ok. 40 km) dotarliśmy razem. Tam już poczułam, że coś jest mocno nie tak. Nic nie mogłam zjeść, wchodziła tylko cola, pomarańcze i izotonik, który miałam ze sobą. W ogóle nie piłam wody. Totalnie mnie przytkało. Przysiadłam na pieńku lekko podłamana, ale gdy usłyszałam, że jestem pierwszą kobietą na swoim dystansie, wyciągnięta z punktu przez Tomka ruszyłam dalej. Wciąż czułam się dobrze. Troszkę zgubiliśmy szlak, ale nie straciliśmy zbyt dużo czasu i nie wpadło zbyt dużo gratisowych metrów do dystansu. Napieraliśmy pod górę dość żwawym marszem. Tuż przed szczytem Ostrej Hory zaczęło mnie odcinać. Jeszcze się trzymałam Tomka, ale na zbiegu powiedziałam mu, żeby leciał, że zobaczymy się potem. Z kroku na krok czułam się co raz gorzej. Dobiegłam do punktu na Przełęczy Perełuka… i padłam. Miałam mroczki przed oczami. Nie mogłam w ogóle patrzeć na jedzenie. Zaopiekowały się mną wolontariuszki – posadziły mnie na karimacie, zawołały ratowników medycznych. Panowie stwierdzili odwodnienie, potem coś mówili o zaburzonej gospodarce elektrolitów. Tętno miałam jak trup… Nie do końca słyszałam i rozumiałam, co się do mnie mówiło. Wolontariuszki, a w szczególności jedna – Karolina – próbowały mnie ogarnąć i postawić na nogi. Byłam na siebie wściekła. Byłam w formie, nogi szły, a reszta się poddała. Reszta, poza głową. Wcisnęłam w siebie parę ziemniaczków z zupy, wypiłam gazowanej coli. Do bukłaka Karolina wlała mi wodę z cytryną. W międzyczasie na punkt wbiegła druga dziewczyna. Wolontariuszki postawiły mnie na nogi i kazały lecieć. Miałam wypić całą wodę i zjeść żelki. Uspokoić żołądek, nawodnić się i następnym razem jak będę na punkcie miałam już zjeść normalnie. Tylko to miałam w głowie, kiedy wybiegałam z punktu. Trasa prowadziła jeszcze trochę w dół. Biegłam spokojnie i jadłam żelki. Krok za krokiem czułam się lepiej, odzyskiwałam siłę i humor.

Agata Obidowicz / Bojko Trail 2018 / fot. Jacek Deneka UltraLovers

Wyprzedziła mnie dziewczyna z mojego dystansu i szybko zniknęła z pola widzenia. Postanowiłam nic nie kombinować. Biegłam tym samym tempem, co parę minut piłam wodę i jadłam żelki. Zaczęło się delikatnie do góry, potem coraz stromiej. Szłam mocno, po paruset metrach zza zakrętu wyłoniła się koleżanka, która mnie wyprzedziła. Doszłam ją dość zgrabnie. Chwilę porozmawiałyśmy i poszłam dalej. Wciąż nie przeginałam z tempem. Piłam dużo, wciągnęłam żel i szota magnezowego. Wszystko ładnie się przyjęło. Po pewnym czasie szlak zrobił się mocno techniczny. Kamienie, zwalone drzewa… Ale jeśli trasa nie prowadzi w dół, to mi to akurat pasuje. Przemieszczałam się tam bardzo zgrabnie. Wyprzedziłam nawet paru chłopaków i zaczęło się karkołomne podejście na Runa Plaj. Korzystając z doświadczenia zdobytego na podejściu na Pikuj, włączyłam do akcji ręce i wspięłam się do góry. Teraz trasa znowu prowadziła połoninami, łagodnie w górę lub w dół. Świeciło słońce i widoki były przepiękne. Dogoniłam nawet Tomasza, który teraz zaczął przechodzić lekki kryzys i zjazd energii. Chwilę porozmawialiśmy i przeprosiłam go bardzo, ale musiałam napierać, szczególnie pod górę, bo to moja mocna strona. Dotarłam na Połoninę Równa, a potem już w dół z powrotem na Przełęcz Perełuka. Na zbiegu wyprzedził mnie Tomek, który odzyskał szybko siły. Mnie biegło się rewelacyjnie. Cieszyłam się, że zaraz już punkt, że żołądek ok, że zjem i będę miała siłę na bieg do mety…

Agata Obidowicz / Bojko Trail 2018 / fot. Jacek Deneka UltraLovers

Na punkcie czekał Jarek. Szybko wlał mi wodę do bukłaka, bo grzecznie – jak obiecałam wolontariuszce – wypiłam wszystko. Nawet nie zdążyłam zapytać o jedzenie, bo Jaro już marudził, że się grzebię. Wylecieliśmy razem z punktu. Tempo, jak dla mnie, na końcówce biegu było szalone… Po paru minutach mówię Jarkowi, że ja nic nie jadłam. Dał mi żeli i polecieliśmy dalej. Robiłam, co mogłam, w górę i w dół. Zapytałam Jarka, co z moim Michałem – czy dobiegł? czy wygrał? Okazało się, że nie dobiegł… Gdzieś się zgubił. Zaczęłam się martwić. Potknęłam się i przez chwilę mega bolało mnie kolano. Martwiłam się o Michała. Myślałam o zupie pomidorowej mamy i świnkach trenera Wojtka. Swoją drogą, zabawne, o czym myśli zmęczony mózg hehe. Jak zaczynałam płakać i marudzić, Jarek mi uciekał. I słusznie. Nie cackał się ze mną. Ostatnie 3 kilometry prowadziły po asfalcie w pełnym słońcu. Chciałam iść, ale nie dostałam pozwolenia. Mozolnie i powoli biegłam. Słyszałam tylko: ktoś Cię goni, wydłuż krok, dobrze, biegnij! I tak robiłam. Na ostatnim kilometrze nawet całkiem się rozbujałam. Wpadłam na metę… Łzy szczęścia i wciąż strach o Michała. Oblali mnie szampanem, poczułam wtedy każde otarcie haha. Zamiast cieszyć się z wygranej panikowałam o Michała. On biega jak wariat. Oczami wyobraźni widziałam jak się potknął i złamał nogę albo zbiegł gdzieś i nie wiadomo, kiedy go znajdziemy. Całe szczęście okazało się, że odbił się na Punkcie w Perełukach i powoli zmierza do mety. Zgubił się i zamiast 45 km zrobił 63 km. To się nazywają darmowe kilometry! Teraz już mogłam w pełni cieszyć się zwycięstwem. A nie byłoby to możliwe bez wspaniałych wolontariuszy, no i Jarka na końcówce. Pewnie jakbym biegła sama, to bym sporo szla i kto wie jakby to się skończyło …

***

Na koniec małe podsumowanie zawodów. Organizacja rewelacyjna! Punkty świetnie zaopatrzone, niczego nie brakowało. Wolontariusze na medal! Trasa przepiękna, dobrze oznakowana i bardzo biegowa. Baza zawodów w fajnym miejscu. Jak to się u nas mówi: „Bunkrów nie ma, ale też jest zajebiście”, a tu nawet bunkry były (na Połoninie Równej)! Zatem nie ma się, co zastanawiać, tylko jechać za rok!

Bojko Trail 2018 / fot. Jacek Deneka UltraLovers

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *