„Co zapamiętam z tej imprezy? Przede wszystkim morze. Nieczęsto zdarza się przebiec 40 kilometrów po brzegu. Zapamiętam piękną plażę, po której biegliśmy. Białe pola gryki. Wysokie na dwa metry różowe kwiaty.” Zapraszamy do przeczytania relacji Huberta Puki z tegorocznej edycji Estonia Ultra Trail, która odbyła się w dniach 9-10 sierpnia 2019 roku w północno-wschodniej Estonii.
27.10.2019
Tekst: Huber Puka
Budzi mnie głos przemawiający przez głośniki. Patrzę na zegarek: jest 4.40. Zaspaliśmy. Do startu zostało tylko dwadzieścia minut. Wyskakujemy z namiotu i szybko wskakujemy w sportowe ciuchy. Trzy minuty przed startem jestem gotowy. Pytam PKŻ, czy zamknie samochód. Słyszę: „Nie wiem, gdzie włożyłam klucze, musisz na mnie poczekać”. Czekam nerwowo. Mija jedna minuta, druga, trzecia. W powietrzu zaczyna pachnieć rozwodem. Wszyscy stoją już gotowi do biegu, a my ciągle jesteśmy przy samochodzie. W końcu pada komenda „start” i zawodnicy ruszają na trasę Estonia Ultra Trail. Chwilę później Ewa daje sygnał „zamykaj samochód”. Lecimy na start. Mam minutę straty do peletonu. PKŻ z Erką przebiegają linię startu pół minuty po mnie. Buzuje we mnie złość. Szybko wyprzedzam kilkunastu zawodników. Do pierwszej dziesiątki mam jednak daleko, zwłaszcza, że muszę zrobić pit-stop w krzaczkach. Po kilku minutach kolejny pit-stop. Tyle lat biegania, a jeszcze nie nauczyłem się, że fasolkę po bretońsku można zjeść na mecie, ale nigdy, przenigdy na kolację przed startem.
Biegniemy przez pole „gryki jak śnieg białej”. Naokoło mgła, powoli wstaje dzień. Pięknie jest. Potem biegniemy przez wyższe krzaki i przez jeszcze wyższe rzepy (te od psiego ogona, nie od dziadka, co ciągnął za rzepkę). Dalej będą krzaki kwitnące na różowo. Ładne i efektowne, takie na ponad dwa metry wysokości. A my przez te krzaki biegniemy na wprost. Współczuję czołówce, która musiała sobie torować drogę przez ten gąszcz. W końcu wbiegamy do lasu. Tam czasem biegniemy ścieżką, a czasem przez krzaczory na wprost. Podoba mi się ta trasa. Czołówka nie ma możliwości, by daleko uciec, a ja jestem przyzwyczajony do takich warunków. Na imprezach na orientację często zdarzają się takie atrakcje. Innym zawodnikom z Polski jednak niezbyt podobała się taka trasa. Nasi w biegach ultra pokochali styl zachodnioeuropejski: duże przewyższenia, ale dobre i szerokie ścieżki. Tam, gdzie trasa jest nieznakowana (np. imprezy czeskie i węgierskie) albo idzie przez trudny teren, Polacy pojawiają się rzadko.
Trzynasty kilometr: w końcu dobiegamy do morza. Piasek przy wodzie jest twardy, zbity. Da się po nim wygodnie biegać. Trzy kilometry dalej jest punkt pomiaru czasu. T 30 wraca stąd na metę do Narwy, a T 60 biegnie dalej po plaży do Sillamae, by wrócić tą samą drogą. Zawodnicy z T 120 muszą całość zrobić dwa razy. Biegnie się fajnie, dopóki piasku nie zastąpią drobne kamienie. Nogi zapadają się w nich. Nie ma odbicia, nie da się biegać. Trzeba człapać. Na szczęście takich odcinków nie ma wiele. Trzydziesty drugi kilometr, jedyny punkt odżywczy na trasie. Bardzo skromny: woda i banany. Wracam szybko na trasę. Podkręcam tempo. Wyprzedzam trzech zawodników z mojej trasy. Na odcinkach kamienistych, jeżeli tylko się da biegnę po dużych kamieniach skacząc z jednego na drugi. Błyskawicznie zyskuję nad nimi kilka minut przewagi. Pięknie jest. Po prawej plaża, po lewej bezkresne morze. Słońce świeci coraz mocniej. Chwilo trwaj! Czterdziesty ósmy kilometr: punkt pomiaru czasu. Sędzia mówi, że na swojej trasie jestem trzeci!
Skąd pomysł z biegiem ultra w Estonii? Lubimy sobie z PKŻ pobiegać podczas wakacji. Wymyśliliśmy, że w tym roku spędzimy je w Estonii. Sprawdziliśmy kalendarz ITRA i okazało się, że w interesującym nas terminie odbywa się EUTR. Dodatkowym smaczkiem był fakt, że Narwa leżąca na północno -wschodnim krańcu tego kraju jest miastem niemal całkowicie zamieszkałym przez Rosjan. Rosjaninem jest Aleksander Tichonow, szef imprezy, po rosyjsku mówili wszyscy, których spotkaliśmy w bazie imprezy.
Wszystko, co do tej pory wiedziałem o estońskim ultra, to była znajomość trzech nazwisk. Bracia Rain i Silver Eensaarowie kilka lat temu seryjnie przywozili medale z mistrzostw świata i Europy w rogainingu. Byli też w Polsce na mistrzostwach Europy w rajdach przygodowych, gdzie zdobyli brązowy medal. Kojarzyłem też nazwisko Toomasa Unta, który wygrał EUTR rok temu. W tym roku również zajął pierwsze miejsce T120, przy okazji poprawiając rekord trasy o ponad dwie godziny. W Polsce też zdobywałby miejsca na podium.
Wyjechaliśmy ze Stalowej Woli w czwartek rano. Pierwszego dnia jechaliśmy 10 godzin, drugiego jedenaście. Po zrobieniu ponad 1300 kilometrów dojechaliśmy do Narwy. Pierwszą osobą, na którą wpadliśmy po wyjściu z samochodu był… Staszek Olbryś. Spaliśmy w namiotach. Obok bazy zawodów przygotowane zostało pole namiotowe. Jedyną wadą tego rozwiązania był brak pryszniców. Dla uczestników z wyższym budżetem organizatorzy załatwili zniżki w jednym z hoteli w Narwie. PKŻ miała biegać z psem. Organizator przygotował dla niej niespodziankę: numer startowy dla Erki. Dał też osobnego chipa, by zmierzyć jej czas.
—
Trzeci!
Do tej pory było fajnie, leciałem swoje. Teraz muszę bronić miejsca na podium. A tu niemiła niespodzianka: słabnę. Coś chyba przeszarżowałem z tempem, bo w trudniejszym terenie coraz częściej przechodzę do marszu. W łatwiejszym terenie właściwie też. Kończy mi się woda, a do mety jeszcze pięć kilometrów. Po drodze miało być źródło, ale nie było mnie na odprawie, nie wiem, w którym miejscu trzeba go było szukać. W sumie, przez niespełna osiem godzin, wypiłem na trasie 1,6 litra płynów. Malutko, zwłaszcza w upale. Chcę pić. Powoli odwadniam się. Meta już blisko, widać blokowisko w Narwie. Niestety, na trzy kilometry przed końcem dogania mnie Rosjanin Siergiej Koczetkow. Przyjechał z Moskwy, też miał do Estonii kawał drogi. Daję mu kontrę, ale siły starcza ledwo na 400 metrów. Siergiej nie pęka, mija mnie i po chwili zostawia w tyle. Resztę trasy pokonuję w stylu rozpaczliwym. Zataczam się, a tempo spada do 12 minut na kilometr. Na metę wchodzę czwarty. Nie ma podium, ale wyrównuję swój najlepszy wynik w biegu zagranicznym.
—
Ile to miejsce znaczy? Uczciwie mówiąc obsada zawodów była taka sobie. Na trzech trasach wystartowało niespełna czterdziestu zawodników. Stosunkowo nietrudno było zająć dobre miejsce. Byli Polacy, byli Rosjanie, trafili się Gruzin, Litwin, Brytyjczyk i Singapurczycy (!). Międzynarodowość pełną gębą.
PKŻ ukończyła 30 km jako piąta kobieta. Byłoby może lepiej, ale pogubiły się z Erką gdzieś w polach. Jak to zrobiły nie wiem, bo trasa była wyznakowana perfekcyjnie. W trudnych miejscach w lesie taśmy wisiały niemal na co drugim drzewie. Bardzo miłym akcentem było to, że wszystkie panie na mecie otrzymały po bukiecie kwiatów.
Ja czwarty, żona piąta, ale… i tak wywalczyliśmy podium. Organizator stworzył dodatkową kategorię dla Erki i w wynikach umieścił ją na pierwszym miejscu. Dostała nawet medal za ukończenie zawodów taki sam, jak ludzie. Mało tego, po biegu Aleksandr zgłosił naszego psa do ITRA, a federacja łyknęła to i przyznała Erce punkty! Szukałem w itrowskiej bazie frazy „dog”. Nie doszukałem się żadnego innego psa. Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że pies, który mieszka z nami pod jednym dachem, a nawet sypia ze mną w łóżku, jest najwyżej sklasyfikowanym psem w światowym trailowym rankingu.
Co zapamiętam z tej imprezy? Przede wszystkim morze. Nieczęsto zdarza się przebiec 40 kilometrów po brzegu. Zapamiętam piękną plażę, po której biegliśmy. Białe pola gryki. Wysokie na dwa metry różowe kwiaty. Chciałbym też, by organizatorzy imprez w Polsce byli choć w połowie tak sympatyczni i życzliwi dla zawodników, jak ten z Estonii. Nie wiem, czy kiedyś jeszcze wrócę do Narwy, bo to bardzo daleko od domu. Ale wspominał ją będę bardzo ciepło.
Wyniki Polaków:
T 120
5. Andrzej Klimczewski
6. Stanisław Olbryś
T 60
4. Hubert Puka
9. Tadeusz Ruta
T 30
1. Erka
5. Ewa Skubida