Na żaden bieg nie miałem tak “wywalone” jak na ten. Nie mam na myśli przygotowań sportowych, bo te poszły nawet nieźle, choć nie bez przeszkód (ale o tym później). Mam na myśli głównie przygotowania logistyczne. Ale po kolei.
Logistyczna improwizacja
Po przyjeździe na miejsce okazało się, że zapomniałem koszulki startowej. Stwierdziłem, że nie będę kupował drogiej, firmowej koszulki na expo i pobiegnę w tej, która będzie w pakiecie. Był to dobry pomysł, bo koszulka okazała się świetna. Jak już rozwiązałem problem z górą, to okazało się, że mam problem z dołem – zapomniałem również spodenek. Szybka decyzja – wyjazd do najbliższego Decathlon’u i kupno najtańszych biegowych spodenek za 12 € (są super, będę w nich biegał). Drugi problem rozwiązany. No ale pozostała jeszcze decyzja, w których butach biec. Moje dotychczasowe buty startowe były już wyklepane, więc zakupiłem trzy nowe pary. Ale jak bezmyślny amator i uczniak zrobiłem to przed samym startem i miałem w każdej z nich obiegany tylko jeden krótki trening. Wybrałem Brooks’y i chyba to był najlepszy wybór, bo okazały się super wygodne i stabilne (na tej trasie to podstawa). Niestety chyba kupiłem ciut za małe, bo od ok. 80 kilometra zacząłem się żegnać z dużym paznokciem w prawej stopie, który na stromych zbiegach dobijał do końca buta i godziny jego były już policzone.
Wróćmy jednak do przygotowań. Jak napisałem wcześniej, nie obeszło się bez kłopotów. Po maratonie w Sevillii w lutym “urodziła” mi się kontuzja pachwiny. Na początku niby nic, dało się biegać, później pojawiał się coraz większy dyskomfort, aż w końcu musiałem ograniczyć bieganie do jednego treningu w tygodniu i to maksymalnie do 10 km. Myślałem, że samo przejdzie w miarę szybko, ale nie specjalnie chciało.
Czas mijał. Monte Rosa by UTMB się zbliżała, a ja pozostawałem z coraz to gorszą formą. Zacząłem robić ćwiczenia w domu, głównie rozciągające i to wreszcie zaczęło pomagać. Ból pachwiny minął i mogłem wrócić do normalnych treningów. Ale zostało tylko 1,5 miesiąca do zawodów. Niestety przez tę kontuzję i brak treningów zarobiłem kilka dodatkowych kilogramów. Stwierdziłem jednak, że nie ma rzeczy niemożliwych. Mądry plan, zrzucenie kilogramów i żelazna konsekwencja były jak zwykle kluczowe. Rozpisałem sobie plan, w którym było tylko kilka długich treningów, ale nie dłuższych niż 60 km.
Postawiłem na siłę biegową (Tatry) i wytrzymałość tempową (BNP i mocne interwały). No i głodówkę. W tydzień zrzucilem 2,5 kg (czyli ok. 4% mojej wagi i zyskałem lekkość na podbiegach). Wiedziałem, że jak zrobię to dobrze, to będę na fali wznoszącej i dam radę uciągnąć te 120 km na względnym komforcie.
Zresztą uważam, że trenując do zawodów NIGDY nie powinno się biegać treningowo takich dystansów jak docelowy start. Mamy się budować, a nie eksploatować. Forma na dany dystans ma przyjść dokładnie na ten konkretny dzień. I u mnie właśnie dokładnie tak to zadziałało. Nieskromnie powiem, że nie pierwszy raz. Mam to dopracowane. Ale zdążyłem na ostatni dzwonek. Mało tego, mięśniowo wytrzymałem to wyjątkowo dobrze. Już od jakiegoś czasu uważam, że w ultra najbardziej liczą się mocne uda. Ja mam o tyle łatwiej, że przy mojej fizycznej pracy praktycznie codziennie mam „trening” siłowy ud. Coś, co na co dzień jest twoja udręką może okazać się ukrytą bronią. Asem z rękawa, którego wyciągasz, kiedy inni nie mają już mocnych kart w ręce.
Monte Rosa – jeden z najtrudniejszych biegów w życiu
Sam bieg – ZAJEBIŚCIE ciężki. Ponad 8000 m przewyższeń mówi samo za siebie. Ostre lufy do góry i tak samo strome zbiegi, na których nie było szans się rozpędzić. Techniczne zbiegi po kamieniach i sypkiej ziemi dodatkowo obciążały uda, bo trzeba było hamować, żeby nie wylądować poza trasą na drzewie albo w przepaści. Uważam, że był to trudniejszy bieg niż UTMB w Chamonix, tyle że troszkę krótszy. Sam fakt, że zawodów nie ukończyło 38,5% startujących doskonale o tym świadczy. Co rusz mijało się zawodników, którzy snuli się bez sił. Wszystkich ich widziałem na starcie jak wystrzelili jak z procy. Jak zwykle brak pokory i doświadczenia. Ja zacząłem w swoim stylu, czyli spokojnie. Powoli piąłem się w rankingu do góry. Punkt po punkcie, lufa po lufie, kilometr po kilometrze parłem do przodu bez zatrzymywania. Nie miałem kryzysów, napierałem mocno pod górę, a na zbiegach starałem się utrzymywać przewagę nad zbiegającymi za mną „chwilowymi” wariatami. Na przedostatnim punkcie zauważyłem jedzącego zupkę Włocha. Czułem, że może być z mojej kategorii wiekowej, więc nie marnowałem czasu, zatankowałem wodę i colę i wybiegłem przed nim w dalsza trasę.
Taktyczna walka na trasie i decydujące starcie na finiszu
Do mety zostało ok. 12 km. Niby niewiele, ale na tyle dużo, że wszystko jeszcze mogło się zdarzyć. Zauważyłem, że on wybiegł z punktu zaraz za mną, chyba nie chciał odpuścić. Na ostatnim ostrym podejściu, 1140 m up zakosami do góry, długo byłem przed nim. Ale przed samym szczytem wyprzedził mnie i zbudował lekką przewagę. Na zbiegu go doszedłem i starałem się go trzymać. Był mocny, nie odpuszczał. Zaczął padać deszcz, zrobiło się ślisko i zostało jeszcze kilka drobnych podbiegów po błocie i kamieniach, w sumie jakieś 350 m up. Ostatni punkt przebiegłem bez tankowania. On też. Wiedziałem, że zaczyna się ostatnie rozdanie. Albo on albo ja. Czas na tego asa z rękawa. Ruszyłem do przodu. Zostawiłem go za sobą, ale cały czas go widziałem, nie składał broni. Ostatni zbieg, błoto i kamienie, dokleiłem się do chłopaków z krótszego dystansu, którzy wiedzieli, jak się powinno zbiegać. Koniec zbiegu i płaskie 300 m do mety. Wiedziałem, że tego już nie oddam. Dzida do mety. Wyprzedziłem go chyba o 24 sekundy. Okazało się, że gość rozumie ducha sportu, podszedł do mnie już w namiocie i mi pogratulował. Bardzo to miłe jak się ścigasz z dżentelmenem, a nie z obrażalskim. Ostatecznie dobiegłem jako 14. mężczyzna i drugi w kategorii wiekowej M44-49. Życiowy wynik na zawodach tej rangi. W tym piecu się jeszcze pali.
Follow your dreams and NEVER give up!!!
Zdjęcie „otwarciowe”: Katarzyna Zych i Piotr Hyży przed startem w Monte Rosa Walserwaeg by UTMB.