Jak smakuje pierwsza setka? Zapraszamy do przeczytania relacji Ewy Wzorek, która swoją pierwszą setkę zaliczyła na Słowacji podczas imprezy Letecká Stovka. Do pokonania było łącznie 105 i 3750 m + przewyższenia.
Tekst: Ewa Wzorek
Dystans 100 km chodził mi po głowie już od dłuższego czasu. Postawiłam sobie za cel, że zrobię to w tym roku. Ale nie spodziewałam się, że wyjdzie to tak szybko i że zrobię to za granicą! Sam bieg planowałam na drugą połowę roku, ale w okolicach połowy stycznia napisał do mnie kolega Maciek, że biegnie Letecką Stovkę na Słowacji w marcu i czy nie chciałabym pobiec. Zaczęłam się zastanawiać. „Przecież nie zdążę się przygotować. Jeszcze to marzec, będzie śnieg, w końcu bieg po górach” – pomyślałam. Ale po wielu namysłach zdecydowałam, że czemu by nie spróbować? Ile się zdążę przygotować, to się przygotuję. Jeszcze będzie to mój pierwszy zagraniczny bieg! WOW!
Trzy tygodnie przed biegiem zaczęła mnie boleć lewa noga i nie pozwalała biegać. Po odpuszczeniu treningów i kilku wizytach u fizjoterapeuty ból trochę ustał. W ciągu tych 3 tygodni zrobiłam dosłownie ok. 5 krótkich przebieżek i zaczęłam się znów zastanawiać, czy na pewno to dobry pomysł jechać na bieg. Oczywiście jestem osobą bardzo upartą, także nie odpuściłam i pojechaliśmy. W piątek byliśmy już na miejscu i odebraliśmy pakiety, w których znajdowały się numer startowy, mapka trasy i track na bieg. Spaliśmy na sali gimnastycznej. Przygotowaliśmy wieczorem wszystko na start, żeby kolejnego dnia spokojnie wstać, zjeść śniadanie i wyruszyć. Oczywiście nie mogło zabraknąć snickersów, które były moim głównym pożywieniem na trasie! 🙂
Przed biegiem odczuwałam delikatny stres. Najbardziej obawiałam się, żeby nie mieć skurczy. Ale wiedziałam, że nie biegnę sama, co mnie podbudowywało i stres był tak jakby mniejszy. W sobotę pobudka o 4.00 rano, start o 6.00. Śniadanie (u mnie typowo bułka z dżemem), poranna toaleta, odpowiedni ubiór (w tym koszulka mocy z drużyny Bartka, do której należę) i gotowi do biegu. Tuż przed biegiem dowiedziałam się, że startuję jako jedyna kobieta z Polski. Szybkie selfie z Maćkiem przed startem i możemy lecieć!
Czekając na start, który był opóźniony o ok. 20 minut, podszedł do nas jeden z biegaczy, pytając jak się mamy. Fajnie było spotkać rodaka na obcej ziemi. Chwila pogadanki z nowo poznanym kolegą i nie wiadomo kiedy nagle wystartowaliśmy! PS. Adam, pozdrawiamy!
Pierwsze kilometry zleciały bardzo szybko. Słońce zaczęło wstawać, unosiła się mgła nad górami.. Coś pięknego! Wszystko to przypominało mi Ultramaraton Magurski w Krempnej, który biegłam w sierpniu. Tereny podobne, dzikie, piękny poranek i wschód słońca. Ah, było pięknie!
Niestety mam problem z uzupełnianiem płynów na trasie, więc kolega na początku mi o tym przypominał, krzycząc: „Ewa, napij się wody!” Później już sama siebie pilnowałam. Punkty odżywcze znajdowały się co 20 km. Pierwszy był w Inoveckiej Chacie, gdzie mogliśmy skonsumować orzechy, chipsy, ciastka, czekolady, chałki z masłem i dżemem czy chleb ze smalcem. Organizatorzy i wolontariusze byli bardzo pomocni, witali nas miło na każdym punkcie i pomagali napełniać wodę itd. Ruszyliśmy dalej. Na ok. 38 km poczułam mały brak sił, ale snickersy mnie uratowały 🙂 Dlatego też bez powodu ich nie brałam 🙂 Widoki z trasy były piękne:
Kolejny punkt kontrolny zlokalizowany był na 40 km. Tam dostaliśmy przepyszny rosół. Mijały kolejne kilometry. Na trasie momentami gubiliśmy się, ale zazwyczaj szybko orientowaliśmy się i powracaliśmy na trasę. Dobrze, że mieliśmy wgrany track w zegarek. Trasa biegu prowadziła przez większość szlaków turystycznych. I tutaj ciekawostka! Było dużo takich momentów, że nie wiadomo było, czy to właśnie tędy prowadzi ten szlak! Ścieżki nie były dobrze wydeptane i łatwo można było się zgubić. Pogoda dopisała. W ciągu dnia było ok. 19 stopni! Nawet się opaliłam 🙂 Tak, w marcu! Podczas biegu były wszystkie cztery pory roku! I wiosna i lato i jesień i zima! Szuraliśmy nawet w „zaspach” po liściach! Ale to było fajne! Biegłam z kijkami, które były naprawdę pomocne! Bardzo odciążały kolana i pomagały przy zbiegach. A gdy czwórki już porządnie bolały, kijki okazały się zbawieniem nawet na płaskim odcinku!
Na następnym punkcie – na 60 km – mieliśmy możliwość przebrać się w suche ubranie (mieliśmy przepak, który zostawialiśmy w busie rano przed biegiem), zjeść co nieco i można było lecieć dalej. W końcu zostało już mniej niż połowa! Napieraliśmy do przodu pod ostatnią, większą górę. Niedługo później złamałam granicę najwięcej przebiegniętego dystansu. Jak do tej pory było to 68 km na zawodach TUT (Trójmiejski Ultra Trail). A na liczniku ukazało się 69 km! Uwieczniliśmy ten moment tym zdjęciem:
Zaczęło robić się chłodno. Zatrzymaliśmy się i przebraliśmy. Spotkaliśmy Adama. Kolejne kilometry biegliśmy we trójkę. Biegnąc dalej.. wydawało mi się, że jest z górki i zaczęłam biec. Nagle Maciek z tyłu krzyczy: „Ewa! Tu jest pod górkę, co Ty robisz!?” Ja krzyczę: „Jak pod górkę, jak z górki?” Chyba zmęczenie zaczęło się odzywać… Tuż przed samym punktem na ok. 81 km miałam chwilowe załamanie. Ja prowadziłam, a Adam z Maćkiem biegli za mną i rozmawiali. Biegłam przed siebie nie zwracając już na nic uwagi i marząc o pojawieniu się na punkcie odżywczym. Wszystko miałam, delikatnie mówiąc.. w dupie 🙂 Był zbieg ze stoku prosto do Kalnicy. Ucieszyłam się, że nareszcie będzie punkt odżywczy. Tam zjedliśmy zupę i uzupełniliśmy płyny. No i spotkaliśmy takieeeeeego małego niedźwiadka.
Następnie ruszyliśmy już na ostatnie 23 km biegu! Wiedzieliśmy, że czeka nas jeszcze małe wzniesienie, ale później tak jakby płasko? 20 km i płasko? Co tu jest grane? – pomyśleliśmy. Zastanawialiśmy się jak będzie ta trasa prowadzić. No i wiecie jak to wyglądało? Najpierw szliśmy takim jakby trochę polem obok ulicy. Ciągle mi się wydawało, że idziemy pod górę mimo tego, że tam było płasko. A potem szliśmy wałem. Tak, wałem. Który ciągnął się i ciągnął. Miałam dość. Zresztą nie tylko ja. Nie dystansu, nie tego, że się dłużyło, tylko chciałam wyjść gdzieś indziej… Na ulicę, do miasta, do lasu. Gdziekolwiek… Byle zejść z tego wału. Nagle zobaczyliśmy kilka latarni! Mówię do Maćka: „Patrz! Chyba to już tu koniec tego wału i wyjdziemy na ulicę!” Ucieszyliśmy się, po czym wyszliśmy na jakieś 50 metrów na ulicę i po chwili wróciliśmy dalej na wał. I tak ciągnął się już do samej mety! Dodatkowo w pewnym momencie czołówka przestała mi świecić. A żeby było jeszcze ciekawiej, to ja zawaliłam sprawę i zapomniałam przełożyć dodatkowych baterii do plecaka do czołówki. Wszystko na własne życzenie. No ale tak jest, jak się wkłada nowe baterie wcześniej niesprawdzane do czołówki. Nie róbcie tak jak ja! Nic nowego, nic niesprawdzonego na bieg nigdy nie bierzcie! A wracając do trasy. Szliśmy już tym wałem i szliśmy. Aż do mety. Gdy dotarliśmy, organizatorzy nam pogratulowali i wręczyli dyplomy. Udało się! Zrobiłam to! Moja pierwsza setka! 105 km! A nam nawet wyszło 109 km! 3750 m przewyższenia! WOW!
Letecká Stovka jak na debiut na dystansie 100 km to był świetny pomysł. A nawet strzał w dziesiątkę! Mały, kameralny bieg, ok. 150 uczestników. Bieg po górach. Widoki cudowne. Czego chcieć więcej? Powiem Wam, że znów nabrałam pewności siebie! Przed biegiem, mimo odczuwalnego stresu, byłam pewna na 80%, że się uda! Myślę, że to dużo. Z każdym zrealizowanym celem widzę na co mnie stać, co potrafię, co robię źle, a co robię dobrze. Nad czym muszę jeszcze popracować, a na czym skupić się trochę mniej. Uczę się. Całe życie. Tak jak każdy z Was! Nabrałam kolejnego, nowego doświadczenia i wiem, że będę chciała to powtórzyć jeszcze raz.
Z tej strony chcę teraz podziękować Maćkowi. To on mnie namówił na ten bieg i zgodził się biec wspólnie ze mną. Maciek! Bardzo, naprawdę bardzo Ci dziękuję! Za przypominanie o piciu, o jedzeniu, o zwalnianiu jak było pod górkę, a ja chciałam biec. Wiem, że gdyby nie to, mogłoby być inaczej, a to nie znaczy lepiej. Dziękuję jeszcze raz! To dla mnie ważne tak samo jak wsparcie bliskich. Rodzina. Wierzyli we mnie, kibicowali, motywowali, martwili się. Mówili: „dasz radę, wierzymy w Ciebie, zrobisz to!” Mimo tego, że uważali to za szalony pomysł pobiec ponad 100 km. Przecież to jak z Kielc niemalże do Krakowa! No kto normalny biega takie dystanse. Jakieś wariaty tylko, które mają trochę nierówno pod sufitem, jak to się mawia.
Kochani! Powiem Wam tyle. Spełniajcie swoje marzenia, nie zwracając uwagi na opinie innych ludzi. Naprawdę! Bo warto! Ludzie i tak zawsze będą gadać! Ale oni życia za Was nie przeżyją. Musicie o tym pamiętać. Podejrzewam, że jest tutaj niejedna osoba, która teraz to czyta tak tylko z czystej ciekawości, która nigdy nie wierzyła, że mogę coś osiągnąć w życiu. To teraz chcę pokazać Wam, że jak coś chcesz osiągnąć i w siebie uwierzysz, to możesz wszystko. Szczęściu musisz pomóc, ale jak nie będziesz próbować, to nic nie osiągniesz. Musisz działać. I uwierzyć w siebie. Nie rezygnujcie z marzeń. Warto je spełniać. Ja znów spełniłam swoje kolejne marzenie i będę spełniać następne. Widzę, że to, co robię, ma sens. Dla mnie ma. Dla nikogo innego nie musi mieć. Ważne, że ja robię to, co kocham, spełniam się w tym i wyznaczam sobie kolejne cele. Realizuję się i mogę doświadczać nowych rzeczy. Dzięki bieganiu, dzięki ludziom, którzy dają mi swoje wsparcie, którzy we mnie wierzą, ale również dzięki ludziom, którzy we mnie nigdy nie wierzyli, a jak coś osiągnęłam nagle podziwiają nabrałam dużo pewności siebie. Właśnie dzięki takim sytuacjom w życiu.
Życzę każdemu z Was, bez wyjątku, abyście odnaleźli to, co Was napędza do działania. Abyście mogli robić to, co kochacie. Abyście uwierzyli w siebie i swoje możliwości. Abyście dążyli do realizowania zamierzonych celów i marzeń. Róbcie, to co chcecie i to, co kochacie. A nie to, co mówią inni. Oczywiście pomagajcie innym, wspierajcie ich. Ale nie zapominajcie o sobie w tym wszystkim. Bo jeżeli w siebie uwierzysz, możesz osiągnąć naprawdę wiele.
Ewa Wzorek
W
Brawo Ewa. Ogromne gratulacje