21 sierpnia 2019 By GÓRY & ULTRA, Slider With 6294 Views

9 dni na szlaku The South West Coast Path w Kornwalii. Relacja Ewy Siwoń.

8 sierpnia 2019 roku Ewa Siwoń rozpoczęła kolejną biegową przygodę. Wyruszyła z plecakiem na szlak The South West Coast Path w Kornwalii. Plan zakładał pokonanie w ciągu 9 dni 470 km. Czy udało się go zrealizować? Zapraszamy do przeczytania relacji Ewy.

Tekst i zdjęcia: Ewa Siwoń

Po zeszłorocznej wyprawie za koło podbiegunowe na dzikie Lofoty, w tym roku postanowiłam wybrać się na biegową przygodę w zupełnie inne miejsce. Miejsce z łagodniejszym klimatem, takie brytyjskie Lazurowe Wybrzeże, hasztagowane też na instagramie jako #kernowfornia (Kernow to Kornwalia w języku kornijskim), czyli na szlak South West Coast Path (SWCP). Wiecie, palmy, lazur wody, słoneczne klify, te sprawy – tak to widziałam oczami wyobraźni. I tak to wyglądało na zdjęciach tego południowo-zachodniego skrawka Wielkiej Brytanii. Nawet przez chwilę myślałam, że może idę z tym wyjazdem na łatwiznę po mrocznej północnej Norwegii. Hahahaha!
Długość całego szlaku SWCP idącego przez hrabstwa Devon, Cornwall i Dorset wynosi 1.014 km, ale ja postanowiłam przemierzyć tylko kornwalijski odcinek tej trasy, robiąc to w 9 dni i pokonując ok. 470 km. Uznałam, że jest to do zrobienia – pierwsze dwa dni mniej kilometrów, potem udział w zawodach biegowych ultra Roseland August Trail, a potem napieram, ile wlezie. I tak to też w rzeczywistości wyglądało z naciskiem na „napieram, ile wlezie”.  W trakcie przygotowań docierały do mnie krótkie sygnały wyczytane w opisach szlaku lub w korespondencji z lokalnymi biegaczami. Ogólnie miałam się przygotować „for many ups and downs”. I im bliżej wyjazdu, tym bardziej byłam posrana ze strachu.  Na kilka dni przed startem, po setnej analizie przewyższeń i prognoz pogody wystąpiła u mnie faza wyparcia i negacji. Motyle w brzuchu. Nie chcę tam jechać, będzie w ch… trudno, za mało trenowałam, nie dam rady. Tak mówiła mi kobieca intuicja. No ale co było robić – powiedziało się A, to trzeba i B. Zabawa facebook’owa w eko-zadania wymyślona, bilet kupiony, zestaw treningów biegowych i ogólnorozwojowych zrobiony. Trzeba ruszać.  Po podróży Warszawa – Bristol – Plymouth, pierwszą noc spędziłam w 6-osobowym pokoju żeńskim w hostelu w Plymouth. Rano w sali śniadaniowej miły starszy pan po wysłuchaniu planu mojej wycieczki, wręczył mi torebkę strunową, żebym mogła trzymać tam i chronić przed deszczem telefon. To była kluczowa torebka tego wyjazdu. 

Dzień 1. Cremyll – Polperro 43 km (+1267 m)

Zaczynam od przeprawy promem, czyli po prostu łódką motorową, na drugi brzeg rzeki. Jest pierwsza drewniana tabliczka z napisem „Coast Path” i łapie mnie wzruszenie. A więc to się dzieje naprawdę! To według tych właśnie tabliczek będę się poruszać po szlaku w stronę Bude przez najbliższych 9 dni. Jak będzie? Co mnie czeka?

Ruszam! Mimo łatwego w miarę terenu, początek biegu jest trudny, ten plecak z 7-kilową zawartością jeszcze nie jest częścią mnie, dopiero za kilka dni się nią stanie. Biegnę, a pod górę idę z kijkami rozpoznając w realu miejsca, które tyle razy oglądałam na mapie. Ok, a więc to jest Rame Head. Jest i strzelnica. Poprawiam taśmy plecaka i nagle trach, jedna się urywa. No pięknie – niezły początek. Na szczęście to tylko boczna taśma, więc obwiązuję jakoś tam i biegnę. Często trzeba się przeciskać albo przechodzić górą przez śmieszne „przełazy” (tzw. stiles) – bramki chroniące bydło przed ucieczką z pastwiska. W trakcie całego wyjazdu przeszłam chyba przez setki takich bramek.

Wreszcie, mając maraton w nogach, docieram do Polperro i oto mamy pierwszy deszcz. Droga do campingu wiedzie ostro pod górę, więc idzie się wolno i docieram tam w niezłej ulewie, a dodatkowo mgle. A camping to po prostu pole, gdzie stoi parę namiotów i budynek z sanitariatami. Zero recepcji, baru czy wiaty.

Namiot rozbijam w deszczu i od razu jest mokry, bo wyszłam z wprawy przy stawianiu go, więc zmykam do budynku wc/pryszniców i czekam aż przejdzie. W międzyczasie rodzi się plan, że jak nie przejdzie, to zamieszkam tutaj. Trochę śmierdzi, ale idzie wytrzymać, bo są „luksusy” – suszarka do rąk (i ciuchów), gniazdko do ładowania, w miarę czysty korytarz i łazienka z letnią wodą. Zalany nią liofilizowany makaron chrupie w zębach, ale da się zjeść. Koczuję więc i pytam wchodzących, czy nie będzie im przeszkadzać, jak będę tu spać. Nikt nie protestuje. I tu doświadczam pierwszej bezinteresownej pomocy od obcych ludzi. Miła Angielka przynosi mi czajnik, herbatę, kawę, mleko, ciastka, i czekoladę. Opad szczęki!

Dzień 2. Polperro – Porthpean 30 km (+941 m)

Ruszam z samego rana na klif, taki już jebutny z dużą ekspozycją. Po kwadransie zaczyna lać. A za  chwilę też mocno wiać. Nie ma się gdzie schować, więc narzucam plastikowe poncho, napieram i po chwili ociekam wodą, doświadczając tzw. spray, czyli dodatkowej mocnej bryzy od morza. Szerokie poncho fruwa jak szalone wokół mnie. Ten element trzeba będzie dopracować następnym razem. W każdym razie dobrze, że wszystko, co ważne, mam w plastikowych szczelnych woreczkach. Tak wiem, #noplastic, ale weź tu ochroń przed deszczem rzeczy w ekotorbach. Wieje tak, że w końcu zmykam z klifu na boczną drogę 2 km przed Polruan. W końcu rozpogadza się na trochę.

To jest krótki dzień biegowy. Jutro będzie ściganko. Jestem już blisko bazy zawodów, a po niecałych 30 km znów leje, więc zasiadam w Charlestown w barze, który ma  wifi i czekam aż otworzą bramy campingu dla zawodników. W nocy też pada i mocno wieje, ale w biedzie są głównie zawodnicy dystansu 100 km, którzy startują o północy i grupka szaleńców, która przez 24 h ma biegać po pętli 8-kilometrowej z przewyższeniem 350 m.

Dzień 3. Zawody R.A.T.  – St. Anthony Head – Porthpean 50 km (+1850 m)

Te zawody to już taka moja fanaberia. Bo po pierwsze trasa 50-kilometrowego biegu leci przez Coast Path, ale w drugą stronę niż moja wyprawa (wywożą nas autokarem i trzeba wrócić do bazy). Po drugie, nie jest to pewnie szczyt rozsądku ścigać się mając w perspektywie ponad 300 km do zrobienia w kolejnych dniach. Ale precz z rozsądkiem! Poznaję fajnych ludzi, lecę piękną trasą, mam numerek startowy na nodze – jest to, co ultrasi lubią najbardziej. W tym momencie eliminuję też możliwość nazwania swojej wyprawy wyprawą w pełni bez wsparcia, bo na ten jeden dzień zostawiam swój plecak i biegnę na lekko, a poza tym jem i piję na punktach, co mi dadzą. Ale warto! Trasa jest przepiękna, w drugiej części trudna jak cholera i chociaż nie cisnę na maksa, docieram do mety równo po 7 godzinach wykończona. Jak się potem okazuje na 6. pozycji wśród 81 kobiet.

A wieczorem, zamiast bawić się na afterparty grzecznie zwijam sprzęt i dostaję podwózkę do Falmouth, skąd następnego dnia muszę ruszyć, żeby kontynuować bieg szlakiem. Śpię w tanim airbnb u babki, która mi opowiada, jak to się wspinała z aktywistami Greenpeace na platformy wiertnicze  na Grenlandii, żeby je okupować, za co została aresztowana i osadzona w duńskim więzieniu.

Dzień 4. Falmouth – Mullion Cove 62,3 km (+1851 m)

Ach słoneczno Kornwalio! Dziś jesteś prawie jak Lazurowe Wybrzeże. Mam słoneczko, piękne widoki i nawet w miarę świeżość w nogach. Znika ona jednak powoli wraz z kolejnymi kilometrami, bo łatwy teren zamienia się w dziwnie trudny, ze schodami, z głazami i podejściami wymagającymi użycia rąk. Poza tym zaczyna mnie mocno boleć jedna noga nad kostką. O nie! Tylko nie to! Nie mogę przecież zakończyć wyprawy po 4 dniach. Pod wieczór, więcej idąc niż biegnąc z bolącą nogą, docieram do najdalej wysuniętego na południe cypla Wielkiej Brytanii, czyli pełnego turystów Lizard Point, ale stamtąd mam jeszcze 8 km na camping szczytami klifów. Turyści znikają, jest bajkowo, piękny zachód słońca i ja samotnie galopująca z plecaczkiem przez trawiaste ścieżki.
Na campingu znów doświadczam pełnej sympatii obcych ludzi. Rodzinka rozbita obok mojego namiotu zaprasza mnie na herbatę, daje wrzątek do liofilizatu. I tylko w nocy zaczyna znów padać i wtedy dowiaduję się, że mój namiot …nie jest wodoodporny, bo około 5 rano budzi mnie mżawka na twarzy. O matko! Puchowy śpiwór! Półprzytomna wyciągam spod siebie karimatę i nakrywam się nią. Trochę twardo w plecy, ale chronię śpiwór. A potem od 6 do 7 rano suszę ten cholerny śpiwór w łazience pod suszarką do rąk.

Dzień 5. Mullion Cove – Treen 58 km (+1851 m)

Na dzień dobry bonusowe kilometry, gdyż (sorry boys!) dostaję sporo przed czasem okres i muszę udać się po artykuły higieniczne dla kobiet do pobliskiego miasta. Szlag by to trafił. Myślę, że to wysiłek i zmiana klimatu serwują mi taką anomalię, w każdym razie trochę wkurzona robię wycieczkę do sklepu w Mullion.
Na szczęście pogoda jest superowa i na sucho lecę sobie kolejnymi klifami oczywiście co jakiś czas zbiegając pod schodach w dół tylko po to, by przejść przez mostek i za chwilę wdrapywać się w pocie czoła pod górę. Taki urok tego Coast Path. Co jakiś czas napotykam tabliczkę „Unstable Cliff – Inland Diversion„, która oznacza z reguły również lekkie nadłożenie  drogi, bo prowadzi kawałek od wybrzeża, grrr!
Mijam plażę, na której smażą się angielscy #januszeparawanów (haha, nie tylko u nas taki styl!) i piękne ścieżki, przy których stoją kamienne kominy – pozostałości po lokalnych kopalniach.
Wreszcie docieram do miasta Marazion, gdzie na wyspie pyszni się zamek St. Michael Mount. Prowadzi do niego chodnik, którym można przejść suchą stopą, ale tylko przy odpływie. Gdy stan wody jest wysoki (różnice pływów w tym rejonie to 7 metrów) trzeba tam płynąć łódką. Ja jestem podczas przypływu, więc tylko oglądam go z daleka. Zresztą nie mam czasu, bo do 21 muszę dotrzeć na camping. Później nowych przybyszy nie przyjmują. Po długim i płaskim odcinku miejskim, gdzie naprawdę solidnie biegnę, szlak pokazuje mi pod wieczór swoje bardziej drapieżne oblicze. Dzida w górę i potem znów klif. A klif w pobliżu Lamorna to błoto, głazy, skały, schody, ogólnie niebiegalne to to. I znów pada, a ja muszę napierać, bo mnie na camp nie wpuszczą. Docieram 20 minut „przed limitem”.
Stawiam namiot w mżawce, a w nocy… oczywiście zaczyna lać. Znów mi cieknie do środka. Zawijam plecak w poncho, a sama przed 4 rano przenoszę się ze śpiworem i matą do budynku pralni i pryszniców i tam walę na glebę układając przed snem tekst. „Sorry that I am sleeping here but my tent is not waterproof„.

Dzień 6. Treen – Carbis Bay 55 km (+1880 m)

Po 6 rano hałas i mój wzrok pada na mop oraz wiadro. Wkracza serwis sprzątający. „Sorry that I am sleeping here but …” Ok! – mówi pani i spokojnie objeżdża mopem moje stanowisko. Jem muesli. Zbieram się. Pośrodku namiotu kałuża, coś tam wycieram i pakuję ociekającą wodą płachtę do pokrowca. Trzeba lecieć, żeby dotrzeć do Gwithian. Rano żaru nie ma, ale to nawet lepiej, bo nie chce mi się tak pić. Wiem od lokalesów, że dziś przede mną piękny, ale trudny odcinek, szczególnie koło Zennor i przez ok. 20 km nie będę miała dostępu do wody. Trochę się boję, ale też się cieszę, że pod koniec dnia wkroczę już na północne wybrzeże. Biegnę, wspinam się, skradam po schodach w dół i tak X razy. Boże, co ja bym zrobiła bez tych kijków. Czasem mijam biegaczy, na lekko, z mikroplecaczkami. A ja objuczona jak wielbłąd. No nie powiem, trochę im zazdroszczę, ale plecak staje się w sumie coraz mniej uciążliwy. Przywykłam. Mijam zatłoczone Land’s End – najbardziej zachodni z kolei kraniec Wielkiej Brytanii. Potem ładne Sennen Cove, gdzie uzupełniam wodę do picia w toalecie damskiej i zjadam serwowanego z budki tradycyjnego wielkiego pieczonego pieroga, zwanego „Cornish Pasty” w wersji z serem i warzywami. Daje moc!
No i jest Zennor, a ja nie mam już wody. Szlag! Nawigacja pokazuje, że jest tu jakaś knajpa. Nadrabiam 2 km i kupuję w pubie colę, a wodę dostaję za darmo. Uff, będę żyć! O co chodziło z tym Zennor? Wcale nie jest tak strasznie. Aż wreszcie zaczynam kumać, o co chodziło. Nie ma mrożącej krew w żyłach ekspozycji, za to bieg zamienia się w mozolne przedzieranie się przez kamienie, głazy i krzaki, pod górę, w dół i po płaskim. Szanse na dotarcie na camping maleją, bo ruszam się jak mucha w smole. Wreszcie się ta masakra kończy, a moim oczom ukazuje się piękny kurort St. Ives. Za godzinę będzie ciemno. Co robić, gdzie spać? Namiot cały mokry, również wewnątrz, ciuchy też, powerbank pusty. Szukam przez telefon airbnb – są … za 600 zł. Szukam B&B – ceny podobne. Cholera. Idę dalej, może coś po drodze znajdę. Gdy robi się już ciemnawo, rurka mi mięknie. Szwendam się po Carbis Bay, pukając do drzwi pensjonatów i nic. No nie będę przecież spać na ławce, tym bardziej, że w nocy ma znów lać. W końcu ubłocona, śmierdząca znajduję miejsce w B&B, gdzie miły pan z miłym uśmiechem bezlitośnie zdziera z mojej karty 90 GBP! Wiem szaleństwo, miętka jestem, może trzeba było spać na dzikusa w mokrym. Na pocieszenie mam śniadanie w cenie i elegancki biały szlafroczek, którego boję się dotknąć, zanim się nie umyję. Namiot dalej mokry, gnije pewnie, no nie ma gdzie rozłożyć.

Dzień 7. Carbis Bay  – plaża w Crantock nad rzeką Gannel 60,5 km (+1580 m)

Odsłaniam okno. Kurwa! Leje i wieje. Palmy się gną. W trakcie śniadania przygotowuję swój mental na spotkanie z kolejnym dniem, smaruję stopy ekstra warstwą maści SecondSkin i ruszam. Ścieżka wiedzie przez krzaki, więc po kwadransie wszystko mam mokre, szczególnie buty. Boli mnie pod stopą, bo zrobił się tam spory pęcherz. Podobnie na pięcie. Dziś dzień piasku w butach, gdyż szlak prowadzi przez plaże przy kurortach i sporo przez wydmy, szczególnie pod koniec za Perranporth. Co jakiś czas zatrzymuję się, żeby wytrzepać piach, wyżąć skarpety i posmarować nogi, ale to syzyfowa praca.
Plaże mają tu piękne – szerokie i białe. I mnóstwo surferów, tkwiących w wodzie jak foki jeden przy drugim w oczekiwaniu na dobrą falę. Już nie pada, tylko mocno wieje. Biegnę wieczorem dość szybko przez wydmy, bo wiem, że dziś czeka mnie jednak też nocleg pod dachem. Kolejny piękny gest ze strony lokalnej ludności, a mianowicie nocleg oferuje mi dyrektor biegu R.A.T. Mogę uprać i wysuszyć śmierdzące łachy i przede wszystkim wysuszyć namiot. Dostaję też pizzę i piwo. Czy ja jestem w niebie? Chyba tak!

Dzień 8. Newquay nad rzeką Gannel  – klif za Port Gaverne 65 km (+1887 m)

Jakieś takie wyższe te klify tutaj. I tradycyjnie mają schodki. Przemieszczanie się po Coast Path wygląda w dużym stopniu tak, jakby będąc na 12. piętrze wieżowca trzeba było z niego zejść na parter, a następnie za rzeczką znów wejść to 12. piętro. Ale już nie robi to na mnie wrażenia. Dziś ma być dobra pogoda, więc oby do przodu, chociaż wiem, że jestem z planem do tyłu. Nie dotarłam dzień wcześniej do Gwithian i dziś nie dotrę do Tintagel, bo jest po prostu za daleko i za trudno. I nic nie poradzę. I tak jestem codziennie w drodze ok. 11-12 godzin, bez czasu na rozsiadanie się i podziwianie widoków. Pitstopy mam tylko techniczne – nabrać wody, wyjąć batonik, wysypać piach, wyjąć power bank, zrobić fotkę. Mam wrażenie, że robię jakieś cholerne FKT, zamiast wakacyjnej wycieczki.
Ech przydałby się jeszcze jeden dzień. Rozłożenie tego na 10 dni dałoby mi o wiele większy luz. Może przebukować bilet na dzień później?? Eee, pewnie będzie drogo, a poza tyle już mnie nie ma w domu. Pocisnę – tylko, że zgodnie z moim planem pierwotnym, czyli do Bude – ostatniego miasta na Cornish Coast Path. Jestem zmęczona, bolą mnie stopy, łydki mam z kamienia, a pęcherzy przybywa – już jest 5. Wreszcie wieczorem docieram do Port Isaac. Campingu tu nie ma, więc decyduję się na nocleg na dziko. Kupuję w barku torebkę frytek i picie i idę dalej na klif, byle dalej, aż się ściemni. Jutro ma strasznie lać.
Wreszcie znajduję ukryty za krzaczkami placyk, niedaleko szlaku i pastwiska. Sporo na nim suchych krowich kup, więc gosposia Ewa zamiata je badylem z igliwiem, aż jest w miarę czysto i rozbija obóz. Hotel pod gwiazdami z widokiem na morze. Zasypiam modląc się, żeby nie przyszły tu krowy i nie zeżarły mi namiotu albo na niego nie nasrały. O 2 w nocy pada. Potem przestaje.

Dzień 9. Klif za Port Gaverne – Millook 40 km (+1473 m)

Budzik stawia mnie na nogi o 5:40. Jeść, pakować się i ruszać, póki nie pada. Ostatni dzień! Motywacji i radości z tego, że dotarłam aż tu, mam po czapkę. O w mordeczkę, co za hardcor te klify! Tu mają już po 100 m, a dalej czeka mnie 200 m n.p.m. I oczywiście schody do góry, schody w dół.  Po niecałej godzinie zaczyna lać i wiać.
W butach chlupie, po twarzy się leje, ale póki co jestem zen. Najbardziej szkoda mi, że w tej pogodzie zupełnie nie mam ochoty ani w sumie czasu na zwiedzenie zamku Króla Artura, czyli Tintagel Castle. Za to w pobliżu zamku trafiam na chwilę do hostelu. Muszę podładować telefon, bo siada mi nawigacja. Locus Maps. Dostaję za darmo kawę i rozkoszuję się ciepłem i suchością przez jakieś 30 minut. A potem znów na grzbiet mokrą kurtkę, buty, ważący tonę plecak i w drogę. Przede mną najgorsze, najtrudniejsze odcinki Coast Path. Wkrótce trafiam do portu Boscastle, gdzie są 2 knajpy i informacja turystyczna. Ciepła herbata! Tego pragnę! Cream tea – muszę wreszcie spróbować tego drugiego kornwalijskiego specjału obok Cornish Pasty. Kupuję więc tą kaloryczną bombę i jem, ładując nawigację. Obsługa odradza mi wyjście na szlak w tych warunkach mówiąc, że jest niebezpiecznie. Obiecuję im, że będę uważać i znikam. Mam dziś przecież dotrzeć do Bude, potem złapać stopa i wieczorem być 60 km dalej w Barnstaple, bo jutro lot do Polski. Napięty plan.
Wieje jakby bardziej. Leje jakby bardziej. Wkraczam na Beeny Cliff, mijam drogowskaz Optional route i truchtam przez Coast Path. Po chwili dociera do mnie, że coś jest nie halo, że jest inaczej. Tak, jest inaczej, bo jestem na wąskiej na 2 stopy ścieżce trawersującej zbocze klifu, od upadku w dół nie dzieli mnie nic, a wiatr wieje we mnie z boku spychając mnie właśnie w kierunku morza. Dociera do mnie groza sytuacji. Kurwa! Jeden mocny szkwał i po mnie! Serce zaczyna mi walić, łapię się wyższych traw (hehehe, traw!) i szukam drogi ucieczki. Niestety z boku od strony góry klifu jest tylko płot z trzema drutami kolczastymi wzdłuż. Podrę wszystko przełażąc albo w ogóle tam utknę. O Boże, trzeba zawracać. Jakieś 200 metrów. Zaczynam beczeć. Boję się bardzo, bo jestem sama i tu nikt nigdy mnie znajdzie, jak spadnę.
Na miękkich nogach docieram z powrotem do znaku Optional route i z ulgą uciekam z Coast Path. Będę żyć!
To, co następuje później to niestety ciąg porażek. Najpierw walę prosto przez pole pszenicy do drogi, żeby iść równolegle, ale mijam ją niechcący i oddalam się coraz bardziej wgłąb lądu. Jestem tak mokra, że nie mam czym wycierać zalanego deszczem telefonu, który przestaje reagować na dotyk ekranu. Szukam dróg, pytam ludzi, bo parę osób lokalnych spotykam, ale kolejne godziny to bieg w deszczu, błocie, na oślep, na czuja. Niektórzy kierowcy, do których macham, żeby spytać o drogę, nie zatrzymują się. Oj marne mam szanse wieczorem na autostop. Wreszcie po 3 godzinach w desperacji pukam do jakiegoś domu prosząc o coś do wytarcia telefonu i suchą torebkę. Widzicie to? Ociekająca wodą, zabłocona kobieta prosząca w ulewie o ręcznik papierowy i torebkę. Mieszkająca tam starsza para jest bardzo miła. Potwierdzają, że do Bude mam 9 km po górę i w dół, a z autostopem do Barnstaple będzie krucho. Na ostatni autobus zaś nie zdążę, choćbym biegła non-stop. Proponują  mi podwózkę do Bude.
To jest ten trudny moment, w którym muszę podjąć szybką decyzję – biec dalej i dotrzeć do Bude bez szans na autostop czy złożyć broń i wjechać tam autem tego miłego pana. Game over! Poddaję się, po prostu nie mam już siły biec ósmą godzinę w deszczu z otartymi plecami, zmasakrowanymi stopami i dużą szansą, że telefon, który zgłasza wilgoć w porcie USB, znów siądzie. Ech, jadę do Bude.
Moja wyprawa zakończyła się więc 9 km przed zakładanym pierwotnie celem podróży. W międzyczasie w Polsce wymyśliłam sobie, że może w sumie dotarłabym aż do granicy Kornwalii, do Marsland Mouth, ale jest to miejsce absolutnie odludne, z tabliczką „Devon Border” pośrodku niczego, skąd trzeba jeszcze iść 6 km w kierunku większej drogi, którą też o tej porze może nikt nie jechać. Nie tak miało to wyglądać, ale życie pokazało, że nie wszystko da się zaplanować od A do Z.
****
Ogólnie – mimo końcówki, deszczu i przeciwności losu – jestem szczęśliwa. Obiegłam i obeszłam Kornwalię prawie w całości, robiąc to wzdłuż tak pięknego, a jednocześnie tak cholernie trudnego szlaku, jakim jeszcze nigdy nie szłam. Coast Path to po prostu piękna i bestia w jednym. Znalazłam gdzieś w sobie siłę fizyczną i siłę mentalną, żeby robić to codziennie przez 9 dni. Zaprzyjaźnić się z bólem, zaakceptować trudności. Cieszyłam się, że jest mi dane oglądać tak piękne miejsca. Sięgnęłam najgłębiej jak się dało do swoich zasobów. A może w sumie nie najgłębiej.
Nie doznałam żadnej kontuzji (zasługa ćwiczeń core, jak sądzę) i tylko dorobiłam się 7 pęcherzy, odbitych pięt i odparzeń na stopach. Poznałam wspaniałych ludzi, doświadczyłam bezinteresownego dobra. Eko-zabawa, którą wymyśliłam, też wypaliła. I jedno jest pewne – gdybym miała powiedzieć, czy żałuję czegokolwiek związanego z tą wyprawą odpowiem od razu NIE! To, co piękne i miłe było nagrodą, to, co trudne i bolesne nauką. Wyszłam z tego mocniejsza i bardziej świadoma siebie. I chcę jeszcze.
ps. Dzień później mój samolot z Bristolu do Amsterdamu startuje z 45-minutowym opóźnieniem. Mimo zapewnień załogi, że się uda, nie zdążam na lot do Warszawy. Idę do punktu obsługi klienta KLM, gdzie przydzielają mi hotel i przebukowują bilet na dzień później…. Kurtyna!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *