8 sierpnia 2019 roku Ewa Siwoń rozpoczęła kolejną biegową przygodę. Wyruszyła z plecakiem na szlak The South West Coast Path w Kornwalii. Plan zakładał pokonanie w ciągu 9 dni 470 km. Czy udało się go zrealizować? Zapraszamy do przeczytania relacji Ewy.
Tekst i zdjęcia: Ewa Siwoń
Dzień 1. Cremyll – Polperro 43 km (+1267 m)
Zaczynam od przeprawy promem, czyli po prostu łódką motorową, na drugi brzeg rzeki. Jest pierwsza drewniana tabliczka z napisem „Coast Path” i łapie mnie wzruszenie. A więc to się dzieje naprawdę! To według tych właśnie tabliczek będę się poruszać po szlaku w stronę Bude przez najbliższych 9 dni. Jak będzie? Co mnie czeka?
Ruszam! Mimo łatwego w miarę terenu, początek biegu jest trudny, ten plecak z 7-kilową zawartością jeszcze nie jest częścią mnie, dopiero za kilka dni się nią stanie. Biegnę, a pod górę idę z kijkami rozpoznając w realu miejsca, które tyle razy oglądałam na mapie. Ok, a więc to jest Rame Head. Jest i strzelnica. Poprawiam taśmy plecaka i nagle trach, jedna się urywa. No pięknie – niezły początek. Na szczęście to tylko boczna taśma, więc obwiązuję jakoś tam i biegnę. Często trzeba się przeciskać albo przechodzić górą przez śmieszne „przełazy” (tzw. stiles) – bramki chroniące bydło przed ucieczką z pastwiska. W trakcie całego wyjazdu przeszłam chyba przez setki takich bramek.
Wreszcie, mając maraton w nogach, docieram do Polperro i oto mamy pierwszy deszcz. Droga do campingu wiedzie ostro pod górę, więc idzie się wolno i docieram tam w niezłej ulewie, a dodatkowo mgle. A camping to po prostu pole, gdzie stoi parę namiotów i budynek z sanitariatami. Zero recepcji, baru czy wiaty.
Namiot rozbijam w deszczu i od razu jest mokry, bo wyszłam z wprawy przy stawianiu go, więc zmykam do budynku wc/pryszniców i czekam aż przejdzie. W międzyczasie rodzi się plan, że jak nie przejdzie, to zamieszkam tutaj. Trochę śmierdzi, ale idzie wytrzymać, bo są „luksusy” – suszarka do rąk (i ciuchów), gniazdko do ładowania, w miarę czysty korytarz i łazienka z letnią wodą. Zalany nią liofilizowany makaron chrupie w zębach, ale da się zjeść. Koczuję więc i pytam wchodzących, czy nie będzie im przeszkadzać, jak będę tu spać. Nikt nie protestuje. I tu doświadczam pierwszej bezinteresownej pomocy od obcych ludzi. Miła Angielka przynosi mi czajnik, herbatę, kawę, mleko, ciastka, i czekoladę. Opad szczęki!
Dzień 2. Polperro – Porthpean 30 km (+941 m)
Ruszam z samego rana na klif, taki już jebutny z dużą ekspozycją. Po kwadransie zaczyna lać. A za chwilę też mocno wiać. Nie ma się gdzie schować, więc narzucam plastikowe poncho, napieram i po chwili ociekam wodą, doświadczając tzw. spray, czyli dodatkowej mocnej bryzy od morza. Szerokie poncho fruwa jak szalone wokół mnie. Ten element trzeba będzie dopracować następnym razem. W każdym razie dobrze, że wszystko, co ważne, mam w plastikowych szczelnych woreczkach. Tak wiem, #noplastic, ale weź tu ochroń przed deszczem rzeczy w ekotorbach. Wieje tak, że w końcu zmykam z klifu na boczną drogę 2 km przed Polruan. W końcu rozpogadza się na trochę.
To jest krótki dzień biegowy. Jutro będzie ściganko. Jestem już blisko bazy zawodów, a po niecałych 30 km znów leje, więc zasiadam w Charlestown w barze, który ma wifi i czekam aż otworzą bramy campingu dla zawodników. W nocy też pada i mocno wieje, ale w biedzie są głównie zawodnicy dystansu 100 km, którzy startują o północy i grupka szaleńców, która przez 24 h ma biegać po pętli 8-kilometrowej z przewyższeniem 350 m.
Dzień 3. Zawody R.A.T. – St. Anthony Head – Porthpean 50 km (+1850 m)
Te zawody to już taka moja fanaberia. Bo po pierwsze trasa 50-kilometrowego biegu leci przez Coast Path, ale w drugą stronę niż moja wyprawa (wywożą nas autokarem i trzeba wrócić do bazy). Po drugie, nie jest to pewnie szczyt rozsądku ścigać się mając w perspektywie ponad 300 km do zrobienia w kolejnych dniach. Ale precz z rozsądkiem! Poznaję fajnych ludzi, lecę piękną trasą, mam numerek startowy na nodze – jest to, co ultrasi lubią najbardziej. W tym momencie eliminuję też możliwość nazwania swojej wyprawy wyprawą w pełni bez wsparcia, bo na ten jeden dzień zostawiam swój plecak i biegnę na lekko, a poza tym jem i piję na punktach, co mi dadzą. Ale warto! Trasa jest przepiękna, w drugiej części trudna jak cholera i chociaż nie cisnę na maksa, docieram do mety równo po 7 godzinach wykończona. Jak się potem okazuje na 6. pozycji wśród 81 kobiet.
A wieczorem, zamiast bawić się na afterparty grzecznie zwijam sprzęt i dostaję podwózkę do Falmouth, skąd następnego dnia muszę ruszyć, żeby kontynuować bieg szlakiem. Śpię w tanim airbnb u babki, która mi opowiada, jak to się wspinała z aktywistami Greenpeace na platformy wiertnicze na Grenlandii, żeby je okupować, za co została aresztowana i osadzona w duńskim więzieniu.