16 stycznia 2020 By GÓRY & ULTRA, Slider With 3910 Views

Štefánik Ultra Trail 2019. Relacja Tomasza Kika.

W dniach 22-23 maja 2020 roku na Słowacji odbędzie się 8. edycja biegu Stefanik Trail, którego celem jest upamiętnienie dzielnego słowackiego pilota, porucznika Milana Rastislava Stefanika. Zapraszamy do przeczytania relacji Tomasza Kika z 144-kilometrowej trasy Stefanik Trail 2019.

Tekst: Tomasz Kik

Serbia 1915 rok. Trwa I Wojna Światowa. Podczas gorączkowej ewakuacji lotniska w Nisz w powietrze wzbija się jeden z samolotów należących do francuskiej armii. W kokpicie maszyny nie siedzi jednak Francuz, lecz Słowak – porucznik Milan Rastislav Štefánik. Niestety samolot, w którym słowacki lotnik podejmuje desperacką próbę ewakuacji zostaje zestrzelony, a maszyna tylko dzięki doświadczeniu i umiejętnościom pilota ląduje awaryjnie pośrodku serbskich gór. Choć mocno nadwątlony stan zdrowia Štefánika stawia pod znakiem zapytania jego dalszą ucieczkę, to jednak potrzeba powrotu podyktowana kontynuowaniem służby wojskowej, a tym samym walki o ojczyznę, jest na tyle silna, by nie pozwolić się poddać. W ten oto sposób w przeciągu siedmiu dni ranny Štefánik pokonuje pieszo 120 kilometrów po serbsko-albańskich górach i ostatecznie wraca do Rzymu, gdzie po przymusowej rekonwalescencji wyjeżdża do Francji, by rozpocząć aktywną działalność polityczną, która niebawem odegra kluczową rolę przy tworzeniu się niepodległej Czechosłowacji…

Unikat w skali światowej

Stefanik Trail / Fot. Marek Olczak

Dzisiaj Czechosłowacji już nie ma. Jest natomiast zobowiązana Słowacja, która uroczyście przypomina w każdą rocznicę śmierci Rastislava Štefánika jego zasługi dla ojczyzny w miejscowości Brezová pod Bradlom. To bowiem tam znajduje się monumentalna mogiła, w której słowacki bohater narodowy został pochowany. I o ile w każdą rocznicę jego tragicznej śmierci (katastrofa lotnicza) ceremonia ma charakter oficjalny, o tyle już w każdy pierwszy, czerwcowy weekend obchody przybierają nieco inną formę i zamiast państwowych oficjeli gromadzą na Bradle pokaźną grupę miłośników… biegów górskich.

Wspomniana na samym początku historia stała się bowiem inspiracją do organizacji w 2013 roku pierwszej edycji biegu Štefánik Ultra Trail, który swoim profilem i długością nawiązywał do tułaczki, którą przebył jego wybitny prekursor. Podczas kolejnych lat trasa była mniej lub bardziej modyfikowana, by jej ostateczny przebieg wykrystalizował się dopiero po kilku rocznikach imprezy. Obecnie bieg rozpoczyna się więc we wspomnianej wyżej Brezovej pod Bradlom, tuż nieopodal mogiły Štefánika, a kończy z kolei u stóp jego pomnika w samym centrum Bratysławy, co w ten sposób czyni zawody unikalnymi w światowej skali. Meta bowiem żadnego z górskich biegów rozsianych gęsto po całym świecie jak do tej pory nie jest umiejscowiona w ścisłym centrum żadnej światowej stolicy poza metropolią Słowacji.

Czy ów fakt wpływa jednak na wzrost zainteresowania całą imprezą, a tym samym pośrednio i na rozwój samej dyscypliny, jaką stanowią górskie biegi? Wnioskując po obecności dwóch ogólnokrajowych telewizji na zawodach, jak również niemałej wcale frekwencji, która pojawiła się na imprezie towarzyszącej, która obyła się na mecie w przeddzień zawodów (Štefánik Fest) wydaje się, że w znacznym stopniu tak. Niemniej jednak nie trudno odnieść jednocześnie wrażenie, że dużo wody jeszcze musi upłynąć w Dunaju, by sama dyscyplina zagościła na stałe w świadomości Słowaków. Niezależnie jednak od tego, niezaprzeczalnym faktem pozostaje, iż Štefánik Ultra Trail to bez wątpienia obecnie jeden z najbardziej prestiżowych i najbardziej profesjonalnie zorganizowanych biegów trailowych odbywających się na Słowacji, który swoją renomę konsekwentnie buduje w zasadzie już od pierwszego rocznika gromadzącego wówczas zaledwie kilkunastu uczestników. Spoglądając jednak dzisiaj na linię startu aż ciężko w to uwierzyć, a co więcej wcale nie trudno oprzeć się wrażeniu, iż estyma, którą cieszy się obecnie impreza z każdym kolejnym rocznikiem przybiera coraz większe rozmiary i stopniowo zaczyna wychodzić poza granice kraju, o czym dobitnie świadczy fakt, iż wśród przygotowujących się do startu zawodników – oprócz rzecz jasna dominującego słowacko-czeskiego narzecza naszych południowych sąsiadów, można również usłyszeć szeroką paletę europejskich języków.

Światło w tunelu

Trasa biegu (145 km/5300 m+) poprowadzona w większości czerwonym szlakiem turystycznym znanym powszechnie pod nazwą (a jakby mogło być inaczej) Štefánikova Magistrála podzielona jest na siedem etapów, z których ten najbardziej eksponowany (Záruby) uczestnicy pokonują w samym środku nocy. Mając na uwadze ów fakt, w newralgicznych miejscach odcinek jest więc zabezpieczony przez górskich ratowników dbających o bezpieczeństwo wszystkich śmiałków, którzy postanowili zmierzyć się z trasą bądź indywidualnie bądź też jako część sztafety. Bo Štefánik Ultra Trail to nie tylko wyścig indywidualnych biegaczy, ale również sztafet.

Nim jednak pierwsi biegacze dotrą do tego odcinka, tuż po starcie pełna nadziei i zarazem takich samych obaw zbita, ludzka masa, którą tworzą zawodnicy wykonuje rundę honorową obok mogiły Štefánika znajdującej się na wzgórzu wyrastającym nad Brezovą pod Bradlom, po czym znika w lesie, by ponownie wynurzyć się już w samej miejscowości opartej o podnóże wzniesienia. Na tym etapie dotychczas zwarty szereg zawodników zaczyna się stopniowo rozciąga, by na pierwszym stromym podejściu przerwać się w co najmniej kilkunastu miejscach. I choć od tego momentu do pierwszego punktu kontrolnego (Dobrá Voda 15 km) trasa biegnie po wygodnym delikatnie tylko pofalowanym, leśnym dukcie do ponownego spojenia ogniw przerwanego łańcucha biegaczy podczas zawodów już nie dochodzi.

Photo credit: Juraj Kožiak – juroko.pro

Gorący, czerwcowy wieczór skutecznie temperuje moje ambicje narzucenia już od samego początku szybszego tempa, do którego podstępnie kusi zanurzona w przyjemnym cieniu ścieżka. Nie ulegam jednak pokusie i z żelazną konsekwencją trzymam się ustalonego planu opartego w myśl zasady „powoli dobiegniesz dalej”. Jednostajne, komfortowe tempo zakłóca dopiero rozpoczynające się mniej więcej na 30 kilometrze strome podejście na Záruby (767 m. n.p.m.) – najwyższy wierzchołek Małych Karpat – będący jednocześnie pierwszą poważną próbą dla wszystkich uczestników zawodów. To bowiem najbardziej eksponowany odcinek całej trasy, na którym nierzadko trzeba używać rąk zarówno podczas wspinaczki na sam szczyt jak również podczas zejścia po wyślizganych, wapiennych skałach. W odróżnieniu jednak do ubiegłego roku gdzie właśnie tutaj łamiąca drzewa burza zastała większość zawodników, zmuszając organizatorów ze względów bezpieczeństwa do całkowitego przerwania zawodów dzisiaj jest tutaj zupełnie sucho. Z kolei porywisty wiatr, który zrywa się na grani, studzi rozgrzane ciało stąd też cały odcinek pokonuję dość płynnie i na drugim punkcie kontrolnym (Buková 39 km) melduję się na czwartej pozycji z zaledwie kilkudziesięciu sekundową stratą do trzeciego zawodnika.

W kontekście całego dystansu 40 kilometr to zdecydowanie za wcześnie, by rozgrywać już w głowie końcówkę całych zawodów. Niemniej jednak sytuacja, w której obecnie się znajduję nie jest z pewnością tym, co spodziewałem się zastać na tym etapie biegu. Bo oprócz tego, że międzyczasy, które osiągam na poszczególnych punktach są dużo lepsze od przedstartowych założeń, to dodatkowo miejsce, na którym w tym momencie się plasuję zupełnie nie koresponduje z oczekiwaniami. No może tylko z tymi, które od czasu do czasu pojawiają się w mojej głowie podyktowane przypływem ułańskiej fantazji. Mając jednak na uwadze dalszy przebieg trasy oraz dotychczasowe doświadczenie staram się nie puszczać jej wodzów nazbyt luźno, zdając sobie bowiem sprawę, iż niezależnie od samopoczucia, które wciąż dopisuje, kryzys jest tylko kwestią czasu. Jego natężenie i czas trwania będzie jednak zależeć wyłącznie ode mnie i decyzji, które w tej chwili podejmę. Stąd też, nie zważając na stopniowo oddalające się przede mną w ciemnościach światło czołówki, postanawiam odpuścić. Jego struga więc z każdą chwilą maleje, by w pewnym momencie stać się już tylko ledwo dostrzegalnym migocącym punktem, który przypominając do złudzenia światełko w tunelu interpretuję jako dobry prognostyk przed dalszą częścią zawodów. Jednak i ono ostatecznie rozpływa się w mroku, a ja zostaję sam, starając skoncentrować się wyłącznie już na utrzymaniu płynności biegu przynajmniej do kolejnej próby, która podobnie jak Záruby wzbija się na wysokość ponad 700 metrów.

Pierwsza rysa

To Vápenná – szczyt o smukłej sylwetce i wąskiej grani szczytowej w całości zbudowany z wyślizganych wapieni i dolomitów. W sezonie przyciąga rzesze turystów nie tylko ze względu na swój atrakcyjny wygląd, ale również stojącą na samym szczycie 5-metrową wieżę widokową oferującą wspaniały widok na całe pasmo Małych Karpat, które choć wyraźnie ustępują pod względem wysokości swoim wybitniejszym krewnym porozrzucanym na całej długości ogromnego Łuku Karpat, to jednak bez wątpienia mają tyle samo do zaoferowania pod względem estetyki. Dzisiaj jednak, przedzierając się w samym środku nocy przez połacie pokrzyw, które skutecznie pokryły i tak niewyraźną bez nich ścieżkę, skupiam uwagę jedynie na każdym kolejnym kroku, rejestrując tylko kątem oka rozsiane obficie po niebie migocące gwiazdy i niewiele mniej rozświetlone miejscowości opierające się o wąski w tym miejscu Łuk Karpat. Jedną z nich jest Sološnica, gdzie znajduje się kolejny punkt kontrolny (57 km), na którym zaraz po dotarciu łapczywie uzupełniam płyny. Pierwszy raz ich niedobór zaczynam bowiem wyraźnie odczuwać już podczas podejścia na Vápenną, co niestety nie pozostaje bez wpływu na moje samopoczucie, na którym pojawia się pierwsza znacząca rysa. Stąd też oprócz napojów aplikuję sobie również solidną dawkę węglowodanów w postaci makaronu i nie tracąc dłużej czasu ruszam przed siebie, pogrążając się z powrotem w głęboką czerń powoli chylącej się ku końcu krótkiej, czerwowej nocy, w której gdzieś tam w oddali czai się dalsza przeszkoda, czekająca na swoje, ofiary…

Photo credit: Juraj Kožiak – juroko.pro

Jest nią Vysoká. Kolejny i zarazem ostatni 700-metrowy wierzchołek Małych Karpat, piętrzący się przed uczestnikami biegu. Jego pokonanie staje się więc solidnym fundamentem, na bazie którego opiera się cała moja wiara w to, iż od tego momentu „jedną nogą jestem już w domu”. I choć faktycznie począwszy od stromego zbiegu z Vysokiej powinno być już tylko łatwiej, to nie zmienia to jednak faktu, że przede mną wciąż pozostaje do pokonania mniej więcej połowa dystansu…
Tymczasem za mną coraz wyraźniej majaczy światło czołówki, które ostatecznie jeszcze przed nastaniem brzasku nie tylko mnie dogania, ale również kilka chwil później z zimną premedytacją wyprzedza, zostawiając zanurzającego się coraz głębiej w morzu negatywnych myśli, które ni stąd ni zowąd zaczęły kłębić się w mojej głowie, robiąc przy tym wielkie spustoszenie w zgromadzonych przez mnie pokładach optymizmu, które do tej pory niosły mnie do przodu. I o ile w miarę płaski odcinek pozwala mi jeszcze na trucht, o tyle strome podejście, które niespodziewanie wyrasta przede mną wysysa ze mnie wszystkie siły, stając się doskonałą pożywką dla uporczywej myśli, które coraz głośniej namawia mnie do tego, by się poddać i zejść ostatecznie z trasy.
– To tylko kryzys – staram się przekonać samego siebie, lecz w konfrontacji z podstępnymi myślami, które oferują koniec udręki moja argumentacja wypada dość blado. Nie na tyle mizernie jednak, by przynajmniej nie spróbować. Sięgam więc po dwa energetyczne żele i na dokładkę elektrolitową tabletkę, mając nadzieję, że stanie się to skutecznym antidotum na nadwątlony stan zdrowia i destrukcyjne myśli które mnie dopadły.
Lecz nawet najbardziej skondensowana dawka cukru to mimo wszystko nie to samo, co zastrzyk adrenaliny stąd też upływa trochę czas zanim odczuwam względną poprawę. To jednak wystarcza, by dotrzeć do kolejnego punktu Pezinská Baba (80 km) gdzie po dwóch porcjach esencjonalnego rosołu przyprawionego kilkoma szczyptami słów pokrzepienia od niezastąpionych wolontariuszy wracam w momencie do siebie. Z kolei dokładka w postaci zimnego redbull’a w momencie dodaje mi skrzydeł, by z powrotem wyruszyć w dalszą drogę.

Wielka ucieczka

W kontekście najdłuższego na całej trasie odcinka pomiędzy punktami odżywczymi (28 km), który muszę pokonać, powrót do świata żywych w tej chwili jest dla mnie kwestią egzystencjalną tym bardziej, iż dostrzegam za sobą kilkoosobową grupę biegaczy, którzy niczym wataha wygłodniałych wilków na widok zranionej ofiary zrobi wszystko, by ją dopaść. I choć zdaję sobie dzisiaj sprawę, iż takie porównanie jest mocno przekoloryzowane to jednak z pewnością w tamtej chwili dodaje całej sytuacji potrzebnej dramaturgii, która od razu podnosi poziom emocji, co umożliwia mi się nie tylko przyspieszyć, ale jednocześnie utrzymać całkiem żwawe tempo przez dłuższy okres czasu. Dzięki temu nie tylko uciekam swoim prześladowcom, ale co więcej ku swojemu zaskoczeniu, doganiając, a następnie wyprzedzając dwójkę zawodników przesuwam się na trzecią pozycję świadom jednak faktu, że będzie niezwykle ciężko ją utrzymać.
Od momentu kiedy Vysoká zostaje za moimi plecami dalsza część trasy nie stanowi w zasadzie już żadnych problemów technicznych tak samo zresztą jak i nawigacyjnych, co akurat jest wspólnym mianownikiem dla wszystkich odcinków całych zawodów. Gęsto bowiem porozwieszane, kolorowe taśmy wraz z migoczącymi w świetle czołówek odblaskowymi znaczkami niczym wierni kibice towarzyszą nieprzerwanie wszystkim zawodnikom na całej trasie. O zgubieniu się nie ma więc mowy.

A po nocy przychodzi dzień…

Tymczasem czarna kurtyna nocy, która dotychczas zasłaniała całą scenę rozgrywającego się w Małych Karpatach przedstawienia nagle się rozstępuje, odsłaniając Słońce, które niczym światła stadionowych jupiterów intensywnie rozświetla, a następnie rozgrzewa do czerwoności Małe Karpaty. Pokrywający większość całej trasy zielony parasol, upleciony przez bujne konary dorodnych buków obficie porastających stoki tutejszych gór, okazuje się bowiem niewystarczająco odpornym na zmasowane ataki rozżarzonych promieni czerwcowego Słońca, które przeszywają go na wylot. Ów fakt nie pozostaje bez wpływu na moje samopoczucie. Nagły wzrost temperatury w pierwszej kolejności redukuje do zera zapasy wody, które niosę w bidonach, a następnie znacznie uszczupla jej poziom w moim organizmie. Innymi słowy – jestem odwodniony. Na efekty, którymi jest wyraźne osłabienie nie muszę więc długo czekać. Lecz mimo to udaje mi się dotrzeć do kolejnego puntu (Kamzík 108km) niestety jednak już na piątej pozycji. Wyraźne osłabienie to bowiem cena, którą przychodzi mi zapłacić.
Nie ma to jednak w tej chwili większego znaczenia. Znaczenie ma natomiast fakt, iż przede mną wciąż niespełna 40 kilometrów dzielące mnie do mety, co w kontekście dystansu, który mam już za sobą wydaje się być zaledwie chwilą. Chwilą jednak, która jak się niebawem okaże będzie trwać znacznie dłużej za sprawą zawiłego labirytu ulic Bratysławy, który nie zamierza mnie tak łatwo wypuścić ze swoich szponów. Z Kamzíka bowiem – szczytu, o masyw którego opiera się Bratysława, a który to ze względu na wybudowanie na nim widocznej z daleka wieży telewizyjnej stał się jednym z symboli miasta – szlak zygzakami schodzi po stoku w dół, by ostatecznie wyprowadzić niespodziewanie na rozpalone ulice metropolii Słowacji. Od tego miejsca więc zaczyna się już miejski etap po jałowej, betonowej pustyni urozmaicony jedynie, krótkim odcinkiem w parku, który jawi się niczym upragniona oaza pokryta bujnym lasem rzucającym głęboki cień na aleję, którą biegnę. I choć zawody trwają już, co najmniej kilkanaście godzin, a ja odczuwam wyraźne zmęczenie to majacząca w oddali zielona wyspa, którą z każdej strony oblewa betonowy ocean nie jest bynajmniej fatamorganą. Horský Park, bo o nim mowa jest jak najbardziej prawdziwy i w przeciwieństwie do pozostałych tego typu obiektów w całej Bratysławie jako jedyny zachował swój dziewiczy charakter z pierwotną florą i fauną.

Photo credit: Juraj Kožiak – juroko.pro

Lecz chwila odpoczynku od kleistej duchoty, która zawisła dzisiaj nad Bratysławą jest tylko krótkim epizodem. Wybiegam więc z parku i zapuszczam się głęboko w kolejne dzielnice miasta, lawirując pomiędzy ich ulicami. Wraz ze wzbijaniem się Słońca po widnokręgu coraz trudniej jednak przychodzi mi odrywać stopy od rozpalonego asfaltu. Zupełnie tak jakby był on pokryty brejowatą mazią, do której przyklejały się moje buty, co skutecznie wysysa ze mnie siły, a ja tym samym staję się coraz wolniejszy i bardziej apatyczny. Tym większe jest więc moje zadowolenie kiedy miejski odcinek wreszcie się kończy, a ja ponownie zanurzam się w lesie i na jakiś czas opuszczam Bratysławę, by zmierzyć się się z ostatnią przeszkodą, który wyłania się stopniowo przede mną. To Devínska Kobyla (514 m. n.p.m.) – doskonały punkt widokowy na Węgry, Austrię a także przy dobrej widoczności ośnieżone szczyty Alp majaczące daleko w oddali.
W tym momencie jednak istotniejsze aniżeli roztaczające się ze wzniesienia widoki są coraz wyraźniej rysujące się na horyzoncie perspektywy ukończenia przeze mnie biegu i to w dodatku na doskonałej jak na moje możliwości piątej pozycji. Osiągając bowiem szczyt Devinskiej Kobyly, co wcale nie przychodzi łatwo, pokonuję ostatnią, wyraźną przeszkodę, która stoi na mojej drodze do celu. Stąd już trasa wiedzie w dół do kolejnej dzielnicy Bratysławy – Devinu, która niegdyś, będąc samodzielnym miasteczkiem, z przesiąkniętą socjalizmem architekturą szerszego centrum Bratysławy obecnie ma jednak niewiele wspólnego. Położona w miejscu, w którym do Dunaju wpada rzeka Morawa pyszy się bowiem sięgającą Średniowiecza tradycją uprawy winorośli, a także ruinami zamku, którego prekursorem był rzymski posterunek graniczny broniący dostępu do wnętrza Cesarstwa podczas jego największego rozkwitu. Dzisiaj jednak oprócz imponujących śladów świetlanej przeszłości w Devinie znajduje się również ostatni punkt odżywczy zawodów (128 km), na którym uzupełniam z nawiązką płyny i uciekające niczym powietrze z przebitego koła kalorie, przygotowując się w ten sposób na długo oczekiwane grande finale.

Ostatnia prosta

Zostawiając Devin za plecami rozpoczynam więc ostatni odcinek, który prowadzi już bezpośrednio do mety. Ponownie wbiegam w las, by po pewnym czasie wyłonić się z powrotem w betonowej dżungli szerszego centrum Bratysławy. Na kolejną zmianę krajobrazu nie czekam jednak długo i po krótkiej chwili docieram ponownie na brzeg Dunaju, wzdłuż którego biegnę po szerokiej, spacerowej alei skąpanej w cieniu strzelistych drzew. I choć do celu w linii prostej dzielą mnie już zaledwie dwa kilometry to jednak organizatorzy skutecznie dbają o to, by na sam koniec nie było przypadkiem zbyt łatwo. Trasa więc z zimną premedytacją skręca znad Dunaju w lewo i zaczyna wzbijać się stromo schodami na wzgórze, na którym niepodzielnie góruje najbardziej znany symbol miasta – Bratislavský Hrad. W odróżnieniu jednak od zamku w Devinie jest on w pełni odrestaurowany, pełniąc funkcję zarówno turystyczno-kulturową, ale przede wszystkim reprezentacyjną, stając się w ten sposób świadkiem kluczowych wydarzeń w dziejach niepodległej Słowacji, ale także przecież uniesień i dramatów wszystkich zawodników, którzy dzień wcześniej o 19 godzinie wyruszyli z oddalonej o 143 km miejscowości Brezová pod Bradlom, by po wielu perypetiach dotrzeć w końcu pod jego mury.
Ja natomiast szczęśliwy, że mam ten dystans już za sobą, po wdrapaniu się na zamkowe wzgórze rozpoczynam rundę honorową przez Stare Miasto Bratysławy. Bieg przez ścisłe centrum w przypływie radości, endorfin i jeszcze większej dawki adrenaliny jest już tylko czystą przyjemnością, która jednak nie znajduje specjalnie zrozumienia w oczach mijanych przeze mnie przechodniów, spacerujących po mieście. I w zasadzie dziwić się nie ma się czemu. Bratysława to przecież nie Chamonix, w którym za dwa miesiące przyjdzie mi doświadczyć zupełnie innej atmosfery towarzyszącej wszystkim biegom w ramach festiwalu UTMB. Inna sprawa, że zacieki z soli i błota, a także zdecydowanie daleki od powabnego zapach unoszący się z moich ubrań nie są z pewnością tym, co najlepiej komponuje się z elegancją zabudowy bratysławskiej starówki i przyjemnymi aromatami, które wyłaniają się z gęsto rozsianych po centrum restauracji serwujących najbardziej wyrafinowane dania światowej gastronomii.
Mnie to jednak w tej chwili absolutnie nie zraża. Dobiegam bowiem ostatecznie do mety na na piątym miejscu z czasem 18h:14min. Osiągnięty wynik rozpatruję zdecydowanie w kategoriach sukcesu tak samo zresztą jak i całą imprezę, której organizatorzy w nadchodzącym wielkimi krokami kolejnym roczniku postanowili podwyższyć i tak już wysoko postawioną przez siebie poprzeczkę, wprowadzając kilka istotnych zmian podnoszących jeszcze bardziej atrakcyjność, ale przede wszystkim komfort i bezpieczeństwo zawodników. Bo choć Štefánik Ultra Trail nie jest być może jednym z najtrudniejszych biegów odbywających się na Słowacji to jest bez wątpienia tym, którego organizacja już teraz może śmiało konkurować z jego najbardziej znanymi odpowiednikami rozgrywanymi na terenie Alp, Dolomitów czy Pirenejów. I niezależnie od tego czy kiedykolwiek Štefánik Ultra Trail osiągnie status kultowej imprezy, zaznaczając w ten sposób swoją obecność na światowej mapie biegów ultra, nie zmienia to jednak w faktu, iż uczestnictwo w imprezie jest niezapomnianym przeżyciem, a jednocześnie doskonałą okazją do poznania Bratysławy, a przede wszystkim doświadczenia unikatowej atmosfery panującej podczas wszystkich biegów trailowych naszych, południowych sąsiadów.

————————————————————————————-

W 2020 roku bieg odbędzie się w dniach 22-23 maja. Nowością podczas tegorocznej edycji będą dwa nowe dystanse: obok 144 km, biegacze będą mogli pobiec również 86 km lub 40 km.

Więcej o Stefanik Trail 2020 przeczytacie na naszej stronie >>> TU

————————————————————————————–

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *