19 czerwca 2019 By GÓRY & ULTRA, Slider With 5168 Views

Dolomiti Extreme Trail 2019. Relacja Przemysława Barnowskiego.

„Na bank tam wrócę, na bank z rodziną, gdyż jest tam pięknie, szlaki łatwe, dystanse różne, a ludzie fantastyczni, no i ta kuchnia…” Zapraszamy do przeczytania relacji naszego „wysłannika” Przemysława Barnowskiego z tegorocznej edycji Dolomiti Extreme Trail, która odbyła się 9 czerwca.

19.06.2019 r.

Tekst oraz zdjęcia: Przemysław Barnowski

Dolomiti Extreme Trail to kolejny bieg z grupy biegów, na które trzeba przyjechać za rok z rodziną, ale po kolei… Do samego końca wahałem się, czy pojechać do Włoch, ale wspaniali ludzie z runandtravel.pl nie polecają słabych miejscówek i za ich namową 6 czerwca 2019 roku budzik uruchomił procedurę przeżycia kolejnej sportowej przygody.

Bilety na samolot kupiłem 3 tygodnie przed wylotem i jako radę na przyszły rok dla wszystkich planujących, polecam zrobić to dużo wcześniej, gdyż można zaoszczędzić parę groszy. Podróż w zasadzie odbyła się szybko, ale i tak systemem samochód-samolot-przesiadka-samolot-samochód na kwaterze w Val di Zoldo ostatecznie wylądowałem po godzinie 16.00. Duży plus dla organizatorów za możliwość skorzystania z transferów z lotniska i na lotnisko. Samo miejsce startu, jak i okoliczne miejscowości należące do gminy Val di Zoldo są przeurocze. Kwatery czyste, większość z opcją wyżywienia, a ludzie wynajmujący przemili i w większości mówiący po angielsku.

W kolejnym dniu postanowiłam zrobić rekonesans pierwszych 10 km trasy. Z racji upałów, chociaż spacerkiem, troszkę się nawet zmęczyłem. Początek mojego dystansu (53 km) to 8 km napierania w górę drogami szutrowymi i 2 km szlakiem. Po tym dystansie już znajdujemy się na wysokości ok 1700 m n.p.m. i podziwiamy Val di Zoldo z góry. Jest pięknie! Wywnioskowałem, że trasa podłożem, rodzajem wytyczonych dróg zbliżona jest do szlaków i dolotówek w naszych Tatrach, więc o to, co pod nogą byłem spokojny.

Biuro zawodów znajdowało się w samym sercu miejscowości, tuż przy starcie, mecie, toaletach, strefie masażu, namiotu z wyśmienitą kuchnią, małym expo, głównej scenie, większości hoteli oraz kilku sklepach i kawiarnio-restauracjach. Pełna koncentracja wszystkiego w jednym miejscu, czyli tak jak lubią biegacze (bo oni-my nie lubimy chodzić, lubimy tylko biegać 🙂


Teraz najważniejsza kwestia – wolontariusze. To oni, a nie Dolomity, zrobili na mnie największe wrażenie. Obsługa klienta w kilku językach, wszyscy mili, sympatyczni, pomocni. Czułem się podczas tych kilku dni cudownie, jak u babci. Wielu wolontariuszy grubo po 60-tce, tak samo jak dwóch głównych pomysłodawców i organizatorów tej wspaniałej imprezy.

Teraz mała relacja z biegu. Obowiązkowe wyposażenie było sprawdzane podczas zapisów, więc na sam start pozwoliłem sobie przylecieć 15 minut przed jego rozpoczęciem, już po rozgrzewce. Nigdy na starcie nie byłem tak wyluzowany i jednocześnie podekscytowany, a powodem tego była obecność śmigłowca, który towarzyszył nam na chwilę przed wyruszeniem w trasę oraz na pierwszych 2 km. Była to maszyna, która służyła jako zabezpieczenie medyczne imprezy, a przy okazji coś tam chyba nagrywali z góry (to się okaże).

Tak jak pisałem wcześniej, pierwsza dycha wiodła pod górkę, potem ok. 5 km wąskimi ścieżkami przez kosówkę, trochę lasu, momentami płaty śniegu, troszkę zbiegu i na 15 km ponad 400m stromego podejścia z zejściem przy asekuracji linami na krótkim odcinku. Kolejne kilometry, praktycznie do 45 km, wiodły lasami, słynnymi wyciągami w Val di Zoldo. Przebiegaliśmy kilkukrotnie u stóp naprawdę gigantycznych szczytów i przełęczy, z których roztaczały się majestatyczne widoki. Smaczku dodawały liczne, białe, górskie potoki, gdzie można było się schłodzić i uzupełnić zapasy wody, poza oczywiście licznymi punktami odżywczymi.

Dla mnie bieg miał dwie „wisienki na torcie”. Pierwszą z nich był przelot i okrążenie szczytu Monte Pelmo prze dwa odrzutowce, podczas gdy ja znajdowałem się tuż pod nim. Działo się to bardzo szybko i było bardzo głośno.
Drugą niespodzianką dla mnie, czyli zawodnika nie znającego trasy, było podejście na 45 km pod górę o przewyższeniu ponad 200 metrów, a działo się to na wysokości 1742-1948 m n.p.m. Nachylenie tego zbocza przypominało mi naszą Wielką Krokiew i szło się wyrytym prze wodę korytem w ziemi. Kije okazały się niezastąpione. Dla smaczku organizatorzy na początku tej „przeszkody” ustawili znak z informacją, że „TERAZ MOŻESZ ZACZĄĆ PŁAKAĆ”.


Po pokonaniu Monte Punta, bo tak nazywało się wzniesienie, został mi już tylko zbieg do mety. Nie było to do końca przyjemne, gdyż okazało się, że organizator dołożył 3 km extra do mojego dystansu i droga do mety nie miała końca, a na ostatnich 2 km lecieliśmy już tylko po skoszonej trawie na przemian z asfaltem, pomiędzy domami. W końcu META. Czas: skromne 8 h 44 min., co dało mi 41. miejsce OPEN. Mnóstwo kibiców, wolontariuszy, wspaniały konferansjer i pyszne krojone jabłko w zimnej wodzie. META idealna.


Co ciekawe, podczas 4 dni w Val di Zoldo nie spotkałem żadnej smutnej osoby. Zarówno Ci, co ukończyli jak Ci, którym się to nie udało byli szczęśliwi, weseli i zadowoleni. Ogólnie imprezę oceniam 10/10. Kuchnię biegu oceniam osobno, bo na taką ocenę zasługuje. Daję 11/10. Na DXT naprawdę wszystko się zgadzało. Normalnie wzorzec zawodów. ŁAŁ.
Na bank tam wrócę, na bank z rodziną, gdyż jest tam pięknie, szlaki łatwe, dystanse różne, a ludzie fantastyczni, no i ta kuchnia…

Podziękowania dla Micheli, dziewczyny od marketingu DXT, za dużo serca i kawał dobrej roboty, oraz dla ekipy runandtravel.pl za to, że mnie zmusili do tego wyjazdu 😉

Michela (DXT) i Przemek

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *