17 lipca 2019 By GÓRY & ULTRA, Slider With 9246 Views

Dolomites Ultra Trail 2019. Relacja Małgorzaty Tomik

„Dookoła przestrzeń. Ściany poszarpanych szczytów. Zielone łąki – teraz rdzawe od pierwszych promieni słońca – zaczyna świtać, a my mamy przed sobą jeden z piękniejszych krajobrazów, jaki jesteśmy sobie w stanie wyobrazić.” Zapraszamy do przeczytania relacji Małgorzaty Tomik, która razem z Natalią Florek były jedynym kobiecym teamem, który wystartował w tegorocznej, pierwszej edycji Dolomites Ultra Trail 81 km.

Tekst: Małgorzata Tomik

Meta. Wbiegamy razem, trzymamy się za ręce. W naszych nogach ponad 81 km. Piętnaście godzin, kalejdoskop emocji i wspólny wysiłek przekuty na współpracę. Widok końca trasy dodaje sił na ostatnie metry. Meta! Razem. Emocje krzyczą za nas, jest wspaniale! Patrzę na Natalię i wiem, że czuje podobnie. Z wielu względów to był najbardziej wymagający bieg, w jakim dotychczas brałam udział, a jednocześnie – najpiękniejszy.

Ukończenie biegu Dolomites Ultra Trail satysfakcjonuje.  To przeskok z tatrzańskich szlaków w dolomickie piargi i ferraty. Przestrzeń pomnożona przez góry – na ukochanym dystansie ultra. Wyzwanie, próba i świetna przygoda, którą w dodatku dzielisz z biegowym partnerem.

Trasa Dolomites Ultra Trail prowadzi przez krainę geograficzną, w której wychowywał się Reinhold Messner, słynny himalaista, pierwszy w historii zdobywca Korony Himalajów i piąty człowiek na świecie, który „skompletował” Koronę Ziemi. Jej zróżnicowany charakter, w połączeniu ze sporym przewyższeniem, wymagają wprawy i doświadczenia w poruszaniu się terenem wysokogórskim. Regulamin biegu nie bez kozery o tym wspomina.

Biegacze podejmują się udziału w tym wydarzeniu na własną odpowiedzialność. Około 12 km trasy prowadzi widokowymi trawersami, ubezpieczoną, eksponowaną granią, żlebami z kruszyzną i usypującymi się, charakterystycznymi dla Dolomitów piargami. Tego rodzaju trudności występują zarówno na podejściach, jak i zbiegach. W dodatku przez pierwsze 30 km praktycznie cały czas napierasz pod górę! Prawdziwy test. Biegniesz w parze, a to przecież zupełnie inna bajka niż solo…

Przyznam się, że miałam tremę. Stresowałam się, bo mimo nastawienia na przygodę, nie chciałam zawieść partnerki. Przed startem beztrosko ustaliłyśmy, że Natalia będzie prowadzić zbiegi, ja ciągnąć równomiernie podejścia. Regulamin zabrania oddalania się od siebie na odległość większą niż 2 minuty. Nie trzeba było o tym pamiętać, biegłyśmy ramię w ramię, czy jak kto woli – nóżka w nóżkę.

Start. Noc. Rynek pod katedrą w Bressanone (Brixen). Głośna muzyka wybija podgrzewający rytm. Pijemy jeszcze kawkę z naszym osobistym wsparciem – Jarkiem i Piotrkiem. Dzienny upał zelżał i jest może z 17 st. C. Idealnie. Ostatnie dni spędziłyśmy w podróży. Po drodze zahaczyłyśmy o camping w rejonie Hollental, po odrobinie wspinania, dokładając jeszcze ostatni trening biegowy w Austrii. Porządnie przespana była tylko ostatnia noc przed biegiem (pozostałe spędziłyśmy pod namiotem), ale to wystarczyło.

Przełykam kawę. Czas iść na kontrolę wyposażenia i ruszyć w te Dolomity! Stoimy z Natalią przed bramą startową. Jeszcze ostatnie minuty, już obie czujemy przedsmak biegu, już chcemy zacząć… Nie wiem co myślę. Jestem zniecierpliwiona i zmęczona głośną muzyką która zdominowała rynek. Tym czekaniem. Dogrywaniem spraw. Niech już się zacznie. Niech po prostu się zacznie…. Minuta po północy – START!

Pierwsze kilometry są formą ekstazy. Biegnie się lekko, dookoła noc. Wylatujemy na skrzydłach z miasta i właściwie od razu zaczyna się podbieg. Wiemy, że będzie długi. W ciągu 10 km mamy zdobyć 1000 m przewyższenia, a kolejna dekada mniej więcej powtarza ten cykl. Natalia ma apetyt na szybsze tempo i trochę zazdroszczę jej tego głodu. W tym roku na dystansie ultra startowałam praktycznie prawie co miesiąc, realnie określam więc maksymalną prędkość, taką, żeby druga połowa biegu była „godna”. 😀 Mimo poczucia, że należy trochę zwolnić, łapię zapał Natalii, dostosowuję się do jej tempa i w końcu udaje nam się wejść we wspólny, nieszarpany, konsekwentny „pościg” za… sobą samym. Biegniemy głównie lasem i łąkami. Nie widać jeszcze królestwa dolomickich szczytów. Króluje noc i ciemność, i jest w tym jakaś magia.

Dwadzieścia kilometrów mija nam błyskawicznie, śmiejemy się z tego. Jednocześnie świadomość dystansu jest nieubłagana – to DOPIERO dwudziesty km. Po drodze, na szlaku, w świetle czołówki, widać refleks gapiących się na nas oczu. To krowy leżą zagradzając przejście! Ruszając łbem dzwonią dzwonkiem, zastępując kibiców na trasie…

Wschód słońca. Między kilometrem 30 a 40 trasa zaczyna przechodzić w bardziej wymagający, eksponowany teren. Początkowo piękny trawers, jakieś łańcuchy, zawijasy, fiku-miku po kamolach…. i już widać długie, piarżyste podejście pod przełęcz. Noc zaczyna odpuszczać, ale my nie. Kontynuując żwawe, ale coraz bardziej rozważne tempo, podchodzimy i podchodzimy… i podchodzimy i podchodzimy… żeby na samej przełęczy oszaleć ze szczęścia!

Dookoła przestrzeń. Ściany poszarpanych szczytów. Zielone łąki – teraz rdzawe od pierwszych promieni słońca – zaczyna świtać, a my mamy przed sobą jeden z piękniejszych krajobrazów, jaki jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Widok jest spektakularny. Przestrzeń zalewa się złotem. Ściany czerwienią, a my biegniemy, biegniemy i krzyczymy z zachwytu. Nogi znowu są świeże, właściwie teraz zaczynamy ten bieg, nieważne, ile za nami. Słońce przyniosło nowe siły. Zrewitalizował. Realnie krzyczymy ze szczęścia, zaskoczone kolorami świtu i przestrzenią – próbując zapamiętać ten moment – najlepszy w cały biegu.

Świt odkrywa nową perspektywę dnia i słońce powoli panoszy się na niebie. Pokonujemy teraz coraz trudniejszy teren wysokogórski i jesteśmy zachwycone, mimo żmudnego, piarżystego podejścia, które wyprowadza nas na kolejną przełęcz. Trasa zachwyca swoją zmiennością i dobrze wiemy, że każdy zbieg przez zielone doliny będzie trzeba odkupić kolejnym, niekończącym się podejściem.

Mijają kilometry. Przechodzimy grań ubezpieczoną łańcuchami, pokonujemy w dół strome, sypkie i kanciaste żleby, piarżyste zbiegi. Płytki oddech daje o sobie znać na wysokości, ale staramy się nie zatrzymywać. Trasa konsekwentnie przechodzi w zbieg. Długi. Tutaj wszystko jest długie. Jak podejście, to kilometrowe, jak zbieg, to co najmniej tyle. Do 50 km docieramy nieźle styrane i ze „zmęczeniowym znieczuleniem”, ale jednocześnie prawdziwą wdzięcznością – witamy chłopaków, nasz oddany suport, na punkcie kontrolnym. Na masce samochodu przygotowali dla nas dodatkowe smakołyki. Cieszymy się – ale nie mamy siły się cieszyć. Zaczyna robić się naprawdę gorąco, a przed nami kolejne, długie podejście. Jeszcze 30 kilometrów.

Biegniemy. Idziemy. Biegniemy. Szlaki, po których się poruszamy, są już proste technicznie, wręcz komfortowe. Wypłaszczają się i meandrują w górę i w dół. Zmęczenie daje o sobie znać, droga się ciągnie, ale my także ciągniemy się nawzajem – do przodu. I to działa. Praktycznie bez słów, w pełnym porozumieniu. Ta, która ma aktualnie więcej „spręża” podejmuje bieg – a potem zmiana.

W pewnym momencie nasza trasa łączy się z Brixen Dolomiten Marathon i zdziwione stwierdzamy, że nie ustępujemy tempem startującym na tym dystansie, których spotykamy, a to dopiero ich 28 km! Ta myśl dodaje otuchy i ciesząc się urodą trasy, napieramy dalej.

70 km, meta Brixen Marathon, a dla nas zapowiedź początku końca! Jeszcze 11 km. Ciało dotkliwie odczuwa trudne kilometry sprzed kilku godzin. Teraz czeka nas długi zbieg, aż do końca. Wcześniej śmiałam się, że na tym etapie będziemy „zbiegać jak zwierzęta”, bez opamiętania – ale jest inaczej. Kilometry się dłużą, a nachylenie nie jest komfortowe, nie można „puścić nóżki”. Wciąż skupione kontrolujemy ruchy po kamienistym podłożu.

4 km do mety. Wbiegamy do miasta. A może zegarek się myli? Może to już koniec? Podekscytowane nabieramy sił, ale wolontariusz z punktu kontrolnego rozwiewa nasze nadzieje. Droga znów wraca w las, no i my w ten las też prujemy, nie mamy wyjścia.

Taaaak dłuuugieeee kilomeeeeetry, w dodatku poprzecinane asfaltem, wyprowadzają nas w końcu do przedmieścia i już wiemy, już czujemy, już chcemy smaku finishu! Widzimy rynek, przebiegamy przez most, a tu niespodzianka… oznaczenia trasy się kończą! Intuicyjnie skręcamy w prawo. Na ulicy dwa gołębie. Gdzieś dalej słychać już speakera… widzimy Jarka! Wskazuje poprawny kierunek, a nam rosną skrzydła. Biegniemy. Biegniemy! Łapiemy się za ręce. Zrobiłyśmy to. W pierwszej edycji DUT kończymy bieg jako jedyny zespół kobiecy! W indywidualnej klasyfikacji zajmując 3 miejsce ex aequo! Patrzę na Natalię i wiem, że czuje podobnie. Smakuję metę i nie mam w głowie innych myśli, niż „dziękuję”!

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *