22-24 września 2017 roku odbędzie się siódma edycja największego biegu trailowego w Macedonii – Krali Marko Trails. Zapraszamy do przeczytania relacji Huberta Puki, który miał okazję brać udział w ubiegłorocznej edycji biegu.
Autor: Hubert Puka
Dlaczego akurat Macedonia? Bo dużo gór. Bo wszędzie ładnie. Bo niedrogo. Bo egzotycznie, a niedaleko. Bo mają tam imprezę ultra.
Krali Marko Trail: główna trasa 90 km / + 4300 , 4 punkty ITRA. Kamena Baba 31 km / +1250. Treskavec Trail 16 km / +800 Dodatkowo dla dzieci kilometrowy Markukule. Plan był prosty. Najpierw dwa dni w samochodzie, aby dojechać. Potem 5 dni zwiedzania kraju. W weekend Hiu robi Króla Marka, a PKŻ (PKŻ – Żona Autora- dopisek redakcji) Kameną Babę.
Wpisowe zapłacone na 3 miesiące przed zawodami: Kamena Baba: 28 zł, Krali Marko 134 zł. W ramach wpisowego (długa trasa) koszulka bawełniana, koszulka techniczna i medal na mecie. Także nocleg przed i po imprezie na podłodze w hali sportowej. Sama hala ładna, funkcjonalna, ale swego rodzaju zdziwienie wywołała „narciarska” ubikacja.
Ruszamy z Varosh, przedmieścia Prilepu w sobotę o dwudziestej trzeciej. 58 osób. Są gospodarze, są Bułgarzy, Serbowie, Kosowianie i jeden Polak (czyli ja). Krótkie trasy będą jeszcze bardziej międzynarodowe: Amerykanie, Australijczyk i Finka. Między nimi zaś PKŻ i Przemek Śmiertka, przesympatyczny Polak.
W dużym skrócie, trasa dziewięćdziesiątki składa się z sześciu długich podbiegów i sześciu równie długich zbiegów. Pierwsze podejście to Treskawiec. Punkt kontrolny jest na terenie monastyru, jednego z najstarszych i najpiękniejszych w Macedonii. Zaczynam spokojnie, bez szaleństw. Pod strome górki nawet nie próbuję podbiegać. Za to miejscowi biegną jak wariaci, bez względu na stromiznę. Patrzę na to z uśmiechem. Wiem, że zapłacą za to w dalszej części wyścigu. Na razie jestem gdzieś w połowie trzeciej dziesiątki. Trasa w całości oznaczona taśmą z elementami odblaskowymi. Biegłem bez mapy i bez GPS. Oznakowanie bardzo dobre.
Za Treskawcem zbieg. Piękny, techniczny, skakanie z kamienia na kamień. Góry naokoło Prilepu wyglądają mniej więcej tak, jak gdyby ktoś wymieszał w gigantycznej betoniarce zaprawę, a potem chlusnął z wiaderka na ziemię. Kamienie, kamienie i jeszcze raz kamienie porozrzucane wśród trawy. Teraz ja biegnę jak wariat na dół. Do czasu. Chwila nieuwagi i sruuu… Leżę… Na moment zabrakło mi tchu, ale pozbierałem się i pobiegłem dalej. Tylko już mniej radośnie.
Jeszcze mniej radośnie zrobiło się po powrocie do domu. Upadłem jak siatkarz, na klatkę piersiową. Dwa dni po zawodach zdiagnozowałem sobie pęknięte (a może i złamane) żebro. Druga góra to Kozjak, prawie 1800 m n.p.m. Tak wysoko jeszcze nigdy nie biegałem. Stroma jest. Dwa kilometry podejścia zabrały aż 38 minut. Po drodze mijam rywali, jednego za drugim. Procentują treningi w wieżowcu na schodach. Rześko jest, temperatura spada do pięciu stopni, a ja w krótkich spodenkach. Naginać trzeba szybko, to będzie cieplej. Chwilę idę z Bułgarami. Pytają, czy często biegam ultra. Gdy odpowiadam, że w tym roku to moja jedenasta impreza, dostaję ksywkę ” Maszina”. Bardzo fajne określenie.
Jest siódma rano, trzecia górka za mną. Przed chwilą wstało słońce, a ja biegnę po trzykilometrowej połoninie. Żadnej ścieżki, sama trawa upstrzona raz za razem kapeluszami kani. I między tymi kaniami biegnę sobie slalomem. I jest pięknie. W międzyczasie niepostrzeżenie przebijam się na dziewiąte miejsce. Kolejny zawodnik jest pół godziny przede mną. Próbuję odrobić dystans, ale idzie to powoli. 33 minuty, 29, 28… Walczę, cisnę, ile sił w nogach, ale ten skurczybyk ciągle jest daleko z przodu. Na punktach kontrolnych szybko łykam po 2–3 kubki coli, łapię w ręce coś do jedzenia, sprawdzam stratę i biegnę dalej. Ale ten z przodu jest lepszy.
Punkty kontrolne: było ich dziewięć. Pomiar czasu elektroniczny, oraz potwierdzenie u sędziego. Do picia woda, izotonik i cola. Duży wybór jedzenia. Dodatkowe dwa punkty kontrolne na najwyższych wierzchołkach potwierdzane perforatorem.
Ostatnie podejście, znowu Treskawiec, tylko od drugiej strony. W nogach osiemdziesiąt kilometrów. Kryzys. Temperatura skoczyła do dwudziestu stopni. Poddaję się, przestaję walczyć o wynik. Tempo gwałtownie spada. Mam dość. Dogania mnie Igor Josifov, czołowy ultras macedoński. Ten kraj ma zaledwie dwa miliony obywateli, więc trochę łatwiej być tam czołowym zawodnikiem. Igor też jest zmęczony, ale ma więcej mocy niż ja. Spokojnie mógłby mnie wyprzedzić, ale ma ochotę sobie pogadać. Jestem tutaj gościem nieco egzotycznym, niewielu Polaków odwiedza ten region. Na metę wchodzimy razem.
Wynik końcowy: dziesiąte miejsce, 16 godzin i 17 minut. A może nawet ósme, bo wyprzedziły mnie dwie kobiety, a nie wypada mi ścigać się w jednej kategorii z płcią piękną. Polscy kibice są na to bardzo wyczuleni. Zwycięzca, Iwajło Atanasow z Bułgarii, pokonał trasę w 12.14.
Mały minus: choć na punktach kontrolnych jedzenia i picia było w bród, to na mecie nie było nic.
Okoliczności przyrody przypadły do gustu także PKŻ. Zwłaszcza zbieg z Treskawca. Na trasie znalazła sobie nowe koleżanki: Serbkę i Macedonkę. Międzynarodowe towarzystwo trochę się rozplotkowało, wskutek czego w pewnym momencie panie zgubiły oznakowanie. Trzykilometrowa nadróbka kosztowała je dodatkowe 45 minut na trasie. Ale, kto paniom zabroni spacerów po górach. Efekt finalny: 22. miejsce na około 30 kobiet.
Organizacyjnie imprezę należy ocenić bardzo dobrze. Czułem się dobrze „dopieszczony”. Atrakcyjna widokowo trasa. Trochę technicznego biegania, trochę bezdroży, spore przewyższenia. Noclegi, jedzenie, picie, oznakowanie – wszystko na dobrym poziomie. Atmosfera w bazie i na trasie wyśmienita. Te zawody z czystym sumieniem można polecić nawet mocno wymagającym.
Zapraszamy na bloga Huberta: TU
Informacje o Autorze znajdziecie: TU
Więcej informacji o tegorocznej edycji znajdziecie na naszej stronie: TU