15 maja 2018 By GÓRY & ULTRA, Slider With 11106 Views

Ultra Trail Snowdonia, czyli ujarzmić Smoka

„To nie była bitwa. To bardziej przypominało Kampanię Wrześniową i walkę o przetrwanie. Moje ciało zostało przeżute i wyplute. Po raz pierwszy płakałem w trakcie wyścigu. Nie ze szczęścia, a z bólu… Po biegu, moja kochana Sabi musiała pomagać mi nałożyć pastę na szczoteczkę do zębów, bo tak nieskoordynowane miałem ruchy… Dotarłem do końca, jestem szczęśliwy, że żyję…” To  fragment relacji Kuby Snochowskiego, który wziął udział w pierwszej edycji Ultra Trail Snowdonia w Górach Kambryjskich w Walii (11-12 maja 2018 r.) i zajął w nim 4. miejsce.

Autor: Kuba Snochowski

 

Walia (Cymru) to wyżynno-górzysta kraina będąca częścią Wielkiej Brytanii. Powierzchnia Walii wynosi 20799 km 2, a jej większa część pokryta jest Górami Kambryjskimi, w skład których wchodzi Park Narodowy Snowdonia (Eryri) z najwyższym szczytem Walii ‘Yr Wyddfa’ (Snowdon), 1085 m n.p.m

 Ultra Trail Snowdonia to koszmar senny Micheal’a Jones’a, szóstego zawodnika zeszłorocznego CCC, dwukrotnego zwycięzcy Lakeland 100, a na co dzień biegacza teamu Salomon UK. Po latach planowania, szukania sponsorów, odkrywania najbardziej wymagających oraz najpiękniejszych zakątków Snowdonii, Michael w końcu zdołał zbudzić Smoka. UTS to dwie trasy – krótsza 85 km (w rzeczywistości 90 km) z 6000 m+, oraz dłuższa 165 km (w rzeczywistości 175 km) z 10500 m+.
Reklamowany jako trail race, wyścig przyciągnął dosyć sporą ilość uczestników jak na pierwszą edycję. Na trasie 85 km pojawiło się 159 osób, a 100-milowym kolosie 45. Była to wystarczająca liczba biegaczy, ich rodzin oraz załogi wyścigu, aby przekształcić senne na co dzień miasteczko górskie Llanberis w tętniącą życiem Mekkę biegaczy.

fot. Philip Haylett

Ponieważ była to pierwsza edycja imprezy, nie obyło się bez drobnych wpadek. Piątkowa rejestracja została nieznacznie opóźniona, panował delikatny chaos. Nic jednak nie przyćmiło dreszczyku ekscytacji i emocji, znanego każdemu biegaczowi przed startem. Masochiści wyruszający na długą trasę startowali w piątek o 17:00. Na wykonanie zadania mieli 48 godzin. Start trasy 85 km zaplanowany był na sobotę, na godz. 5.00 rano. Ci mniej szurnięci mieli 36 godzin na pokonanie trasy. Każda z grup wyruszyła o czasie. Michael osobiście doprowadzał nas do pierwszej szutrówki jadąc na rowerze, co było bardzo miłym gestem.

W dalszej części mojej relacji nie będę koncentrował się na przebiegu wyścigu, w skrócie powiem tylko, że to nie była bitwa. To bardziej przypominało Kampanię Wrześniową i walkę o przetrwanie. Moje ciało zostało przeżute i wyplute. Po raz pierwszy płakałem w trakcie wyścigu. Nie ze szczęścia, a z bólu… Po wyścigu, moja kochana Sabi musiała pomagać mi nałożyć pastę na szczoteczkę do zębów, bo tak nieskoordynowane miałem ruchy… Dotarłem do końca, jestem szczęśliwy, że żyję…

Profil wyścigu przypomina bardziej wykres EKG aniżeli trasę biegu. Dałoby się to jeszcze przeboleć, gdyby był to szutrowy trail. Michael niestety miał inne plany i poprowadził nas najbardziej technicznymi zakamarkami Eryri… Głazy, kamienie, skały, najeżone nimi długie i wąskie granie, podejścia, na których trzy punkty kontaktu to jedyna bezpieczna opcja. Tak wyglądało co najmniej 35% tej przygody… Reszta to słynne brytyjskie mokradła, szybkie i wściekłe single tracki, leśne ścieżki oraz bardzo mała ilość asfaltu, który głównie przebiegał przez bardzo malownicze wioski położone w sercu gór.
Całość trasy została znakomicie oznaczona (175 km!), nawigacja nie sprawiała większych problemów nawet w nocy. Wyjątkiem był tylko zsabotowany odcinek (ok. 3 km), gdzie oznaczenia zostały całkowicie usunięte, a dalsza część trasy została poprowadzona bardzo niebezpieczną ścianą, która tak naprawdę nadawała się już pod wspin z zabezpieczeniem… Na szczęście dobiegłem do tego odcinka jako trzeci zawodnik i natychmiast powiadomiłem o tym organizatora, który po pewnym czasie zdołał uporać się z problemem.

fot. Philip Haylett

Stacje żywieniowe nie mogły być już bardziej wypchane wszelkiego rodzaju smakołykami. Szczerze – śmiało mógłbym zrobić ten dystans bez zabierania ze sobą żadnych przekąsek, posilając się tylko od stacji do stacji. Wybór był przeogromny – od owoców, kanapek, po zupę, kawę, napoje, sery, ciastka, batony, żele i elektrolity. Wisienką na torcie była pogoda, której na inauguracyjny wyścig organizator nie mógł zażyczyć sobie lepszej… Piękny wschód słońca, inwersja, a później słoneczna pogoda przez 80% trasy, coś pięknego! Nawet odrobina deszczu i gradu, która napotkała nas podczas trzeciego (tak trzeciego!) podejścia pod Snowdon, nie zepsuła nam zabawy!

Sprytnie zaprojektowana trasa prowadzi nas na najwyższy wierzchołek Walii trzykrotnie w trakcie 50-tki lub aż czterokrotnie w trakcie 100-tki. Spokojnie, gwarantuję Ci, że nie będziesz się nudził. Pasmo Snowdonu posiada duża ilość szlaków, każdy z nich ma do zaoferowania inną gamę doznań. Pokonywanie wąskich grani i technicznych ścian na 75 km wyścigu z 5000 m w nogach, lub w wypadku 100-milowca w nocy, na 150 km z 9000 m w nogach, pompuje adrenalinę w Twoje żyły jak Jankesi iracką ropę na tankowce.

fot. Philip Haylett

Wyścig jest piekielnie trudny – najlepszym odzwierciedleniem tego będą cyfry: dystans 85 km ukończylo 129 osób, a dystans 100 milowy, uwaga, tylko 13 osób… W wyścigu brało udział dużo biegaczy spoza UK, w tym wielu Francuzów z Chamonix, biegaczy, którzy ukończyli UTMB – wszyscy twierdzili, że krótszy dystans jest zdecydowanie trudniejszy od samego UTMB i że boją się nawet pomyśleć jak wygląda dystans główny… To mówi samo za siebie…

Jakość w stosunku do ceny? Zdecydowanie warto. W tym roku maksymalna cena za krótki dystans wynosiła 80£, za długi 120£. Dostępne są jednak ‘early birds’ wstępy, które są zdecydowanie tańsze. Dla chętnych organizowany jest również komunalny nocleg, który jest o wiele tańszy od zwykłego hotelu. Pomimo wielu drobnych wpadek, wyczuwalnego stresu ze strony organizatorów (pierwsza edycja wyścigu), uważam, że warto jest podjąć się tego wyzwania. Z ręką na sercu, żadne pieniądze nie są wstanie dać Ci takich przeżyć. Przypuszczam, że każdy z nas nie zapomni tego wyścigu przez lata.

fot. Philip Haylett

Na sam koniec chciałem dodać, żeby nie zmyliło was słowo ‘trail’ – UTS – wedle moich standardów – to extreme sky running pełną gębą. A na dystansie 100 mil to chyba jedyny taki twór na świecie. Jeżeli masz lęk wysokości, brak Ci obycia w trudnym technicznie i wyeksponowanym terenie, jesteś przyzwyczajony do biegowych szlaków, to ten wyścig może nie być dla Ciebie.

Ja dziś cieszę się jak małe dziecko, bo udało mi się poskromić Walijskiego Smoka. Dobiegłem w 13 godzin 10 minut na 4. pozycji z 2-minutową stratą do trzeciego miejsca. Przeżyłem niesamowitą przygodę i przekroczyłem wiele nowych granic… Jeszcze bardziej cieszę się z sukcesu mojego kolegi – Marcisa Gubatsa – który wygrał dystans 100 mil (34 godziny 5 minut) z ponad 6-cio godzinną przewagą nad drugim zawodnikiem! Czapki z głów! Kto wie, może i ja porwę się na to wariactwo za rok?!

Zdjęcie „otwarciowe”: Philip Haylett

fot. Philip Haylett

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *