8 czerwca 2018 By GÓRY & ULTRA, Slider With 12290 Views

Stumilak Gniewko

29 godzin… Tyle zajęło Gniewomirowi Skrzysińskiemu pokonanie dystansu 100 mil w ramach trzeciej edycji imprezy Stumilak. To o 7 godzin szybciej niż rekord ustanowiony na tej trasie. Od startu do mety kropka na live tracku oznaczona Jego imieniem i nazwiskiem przesuwała się na pierwszej pozycji. Jak się wygrywa Stumilaka? Zapraszamy do przeczytania rozmowy z Gniewkiem.

Monika Bartnik: 29 godzin… Tyle zajęło Ci pokonanie dystansu 100 mil w ramach trzeciej edycji imprezy Stumilak. Od startu do mety kropka na live tracku oznaczona Twoim imieniem i nazwiskiem przesuwała się na pierwszej pozycji. Wygląda więc na to, że od samego początku biegu założenia miałeś ambitne… Czy jednak myślałeś, że pójdzie Ci aż tak dobrze?

Gniewomir Skrzysiński: Zacznę nieco przewrotnie. Kilka miesięcy temu miałem sen tak realistyczny i tak mocny, że nawet po przebudzeniu miałem na rękach gęsią skórkę. Śniło mi się, że wbiegam na metę Stumilaka jako pierwszy, a zapytany przez Organizatorów o najciekawszy fragment trasy, odpowiadam, że w ogóle jej nie pamiętam… Chyba ten bieg już na wiele miesięcy przed rozgrywał się w mojej głowie na wielu podświadomych poziomach, co jakiś czas dając o sobie znać, chociażby w snach właśnie. Przed samymi zawodami emocje rosły, jednak były one zdecydowanie inne niż do tej pory. Tym razem czułem się jak student, który mimo iż naprawdę obkuty i świadom ogromu godzin poświęconych na naukę idzie na egzamin i wie, że nic nie wie. Jeśli założenie złamania 30 godzin można określić mianem „ambitnego”, to tak, z takim założeniem jechałem na Stumilaka. Nie tylko wiedziałem, ale i czułem, że po raz pierwszy w życiu jadę rozsądnie przygotowany do tak trudnych zawodów.

MB: Pojawiłeś się na mecie z prawie dwugodzinną przewagą nad drugim zawodnikiem, Rafałem Kotem. Był moment, że przez „chwilę” biegliście razem. Przez większość trasy biegłeś jednak sam. Większość biegaczy potrzebuje obok siebie motywatora w postaci drugiego biegacza? Jak jest w Twoim przypadku?

GS: Na ultra bywają chwile, że lubię być wśród ludzi. Jednak zdecydowanie bardziej wolę biec w samotności. Wówczas zupełnie inaczej i ze zdecydowanie większą intensywnością doświadczam tego, co się podczas tych długich godzin wydarza. Stumilak był dla mnie swego rodzaju powrotem do niesamowitych chwil, jakie przeżywałem podczas Eastern Express100 (samotna przeprawa z Przemyśla do Wołosatego, bez jakiegokolwiek wsparcia). Kontaktem z rzeczywistością były wielce przyjazne punkty na trasie oraz smsy od Taty i Magdy, dodające niesamowitej energii. Sama myśl, że ktoś setki kilometrów stąd, w ciepłym domu, w środku nocy wpatruje się w mozolnie przesuwający się punkt na ekranie monitora, emocjonuje się tym, przeżywa, wzrusza. To aż się w głowie nie mieści, i sprawia, że każde chwile zawahania ulatują jak poranna mgła.

MB: Czas, w jakim pokonałeś Stumilaka to jednocześnie rekord trasy pobity o 7 godzin. W ubiegłym roku zwycięzca, Arkadiusz Kondas, pojawił się na mecie po 36 godzinach. Podczas ubiegłorocznej edycji warunki były jednak ekstremalne. Jak duży wpływ na Twój wynik – Twoim zdaniem – miały warunki pogodowe w tym roku? Jakie elementy złożyły się na to, że podczas Stumilaka tak wszystko pięknie zagrało?

GS: To jedno z tych pytań, do których tylko się uśmiecham. Ale do rzeczy. Zacznijmy od tego, że 36 h to rekord, który trwa od pierwszej edycji, również rozgrywanej w czerwcu. Z kolei Stumilak AD 2017 to wyjątkowy, kwietniowy hardcore. Co do tego nie ma wątpliwości, jednak warto też pamiętać, że wtedy zawodnicy nie zostali wpuszczeni na Babią Górę. Szczerze, same warunki pamiętam jak przez mgłę. Słyszałem głosy, że było za gorąco, że deszcze i burze też dały się we znaki. Mam wrażenie, że byłem tak zafiksowany na samym biegu, że te zewnętrzne okoliczności odgrywały dla mnie zupełnie drugoplanową rolę. Naprawdę świetnie się czułem na trasie i dodam, że mocno hamowałem swoje tempo, zwłaszcza na pierwszych 50 kilometrach. Obawiałem się odwodnienia, z którym wcześniej miewałem niestety kłopoty. Jednak i w tym elemencie udało się poprawić parę rzeczy i podczas zawodów wszystko funkcjonowało należycie.
Jakie elementy? Hmm, jest ich całe mnóstwo, począwszy od poważnego podejścia do dystansu, przewyższeń, ale przede wszystkim do siebie samego i tego, na czym mi tak naprawdę zależy. Wiem, że teraz to może wyglądać na coś niesamowitego, wszak nieczęsto poprawia się rekord trasy aż o 7 godzin. Jednak za tym wynikiem, który według mnie i tak może być znacznie lepszy, stoi ponad 7 miesięcy przygotowań! Setki wyjść na trening bez względu na panującą na zewnątrz aurę, zaciskania zębów i wiary nie tylko w samego siebie (choć o tą najtrudniej), ale również w metody treningowe zaserwowane przez Trenerkę.

MB: Przez kilkadziesiąt godzin pokonałeś kilkadziesiąt szczytów na trasie o łącznych przewyższeniach +9200 / -9200 m n.p.m. Na ostatnim punkcie odżywczym, kiedy do mety pozostało jeszcze 10 km, wyglądałeś tak jakbyś w nogach miał może 20 km, a nie 168… Nie mów, że nie miałeś kryzysów? Czy był jakiś odcinek trasy, który mocno dał Ci w kość? Jak radzisz sobie ze zmęczeniem na takich dystansach?

GS: Hehe, bez przesady. Aż na taką świeżynkę to nie wyglądałem! Kryzysów – w ogólnym ich rozumieniu – nie doświadczyłem. Było kilka momentów, zwłaszcza w drugiej części trasy, które niszczyły psychikę. Były to zwłaszcza te odcinki, które Organizator puszczał poza szlakiem, serwując mega strome podejście i/lub zbieg, na których po prostu co jakiś czas stosowałem „słowiański przykuc”… Ni to śmiać się, ni to płakać. Po tych 7 miesiącach z Magdą nie tylko widzę, ale przede wszystkim czuję, że im więcej dam z siebie na treningach, tym tego zmęczenia na samych zawodach jest jakby mniej. A przynajmniej łatwiej jest z nim sobie poradzić. Żadne proszki czy magiczne szoty, po prostu zdrowa, konkretna robota na długo przed samymi zawodami!

MB: O czym myślisz, kiedy… No właśnie, czym zajmujesz głowę podczas biegu na takich dystansach?

GS: Przede wszystkim staram się cały czas trzymać odpowiednie skupienie. Pomagają mi w tym kontrolne pytania zadawane sobie co jakiś czas. Kim jestem? Po co tutaj jestem? Jaki jest mój cel? I chociaż odpowiedzi są banalne i przewidywalne, to pomagają być „tu i teraz”, tym samym być bardziej skupionym na „robocie”. Wiem, jak zgubne jest zbytnie wybieganie w przyszłość, zwłaszcza w kierunku mety, dlatego trzymam focus na najbliższym zakręcie czy podbiegu. Na takich dystansach poniekąd z automatu włącza mi się jedna, dwie mantry, które odgrywają się niejako w tle. I tak na Stumilaku, przez 29 h, non-stop, pod spodem wciąż sączyła się subtelna mantra Radhe Radhe Radhe Śyam Gowinda Radhe Jay Śri Radhe!

MB: „To ten wyjątkowy moment w życiu trenera, kiedy chcę napisać, że jestem bardzo dumna. Gniewko to bardzo ambitna bestia. Doprowadził mnie do stanu stresu startem, ponieważ wiedziałam, że ma duże oczekiwania. Na szczęście zrobił to mądrze i mamy powody do świętowania. A chcę napisać, że łatwo nie było, buntowała się bestia, ciągle wątpiła, dlaczego takie dziwne te treningi…” To fragment wpisu w mediach społecznościowych Twojej trenerki – Magdaleny Łączak. Jakimi to więc treningami tak Cię „katowała” Magda? Jak wyglądały Twoje przygotowania do Stumilaka?

GS: Kurcze, jak miło jest czytać takie słowa. Zwłaszcza, że napisane przez Trenerkę! Zdradzę Ci, co powiedziałem Magdzie, gdy zaczynaliśmy naszą współpracę. Zapytany o moje cele i nastawienie treningowe, odpowiedziałem, że chcę, aby efektem naszej pracy nie był tylko mój progres, ale również, żeby Ona mogła być ze mnie i z moich postępów dumna! Dlatego to, co udało osiągnąć się na Stumilaku (czy wcześniej na Ultra Śledziu czy Del Rio Mundo w Hiszpanii) jest bardzo ważne, bo to znaczy, że wywiązuję się z danego słowa. A nie lubię rzucać słów na wiatr. Co do samych przygotowań, to śmiało mogę powiedzieć, że pierwszy raz w życiu trenuję! Niech samo to stwierdzenie świadczy o totalnej rewolucji i przemeblowaniu mojego biegania. Magda sprowadziła mnie na twarde i płaskie nawierzchnie, czyli miejsca, których wcześniej unikałem jak ognia. Nie „biję pionu” jak dawniej, za to pracuję nad szybkością, wytrzymałością i w ogóle nad wszystkim.

Gniewko ze swoja trenerką Magdaleną Łączak na mecie zawodów Zamczyska Trail 2017 / fot. Maciej Czado

MB: W czasie live’a na swoim fan page tuż po biegu, dziękowałeś nie tylko trenerce, ale również swojemu „serwisantowi” Tomkowi Górze. Jak dużą rolę w przygotowaniu do tego typu biegów odgrywa w Twoim przypadku fizjoterapia?
GS: Jestem zwolennikiem bardzo prostej, ale niezwykle skutecznej zasady: lepiej zapobiegać niż leczyć. Stąd minimum raz na 2 miesiące zjawiam się w gabinecie Tomka, nawet jeśli nic konkretnego „nie ma do roboty”. Jest wtedy czas na ogólny przegląd organizmu, na poluzowanie spiętych obszarów czy pogadanie o aktualnych treningach. Takie okresowe serwisowanie maszynerii, która przecież nieźle dostaje w kość, każdego dnia poddawana jest znacznym obciążeniom, więc tym bardziej należy jej się odpowiednia uwaga i zaangażowanie. Wszak ma służyć i być w pełnej gotowości nie tylko na jeden start, a na cały sezon mocnego trenowania i konkretnych startów. Poza tym, Tomek jest świetnym specjalistą i wspaniałym człowiekiem, którego lubię odwiedzać nawet bez specjalnej okazji.  Śmiało można powiedzieć, że ta Stumilakowa klamra, to też jego sukces!

Tomasz Góra i Gniewko Skrzysiński

MB: Nie sposób nie zapytać o sprzęt, bo zapewne wielu czytelników zastanawia się, w jakich butach można w dobrej kondycji i tak szybko „śmignąć” 176 km? 

GS: Skoro reprezentuję Monk Sandals Team, to Stumilaka musiałem przebiec w sandałach! Ale tak już całkiem poważnie, Stumilak i jego bardzo różnorodna a zarazem trudna trasa, to nie to samo, co bieganie po moim Pogórzu. Świadom tego, co mnie czeka postanowiłem pójść w kierunku butów, które poniekąd łączą moje podejście do tematu, czyli biegania naturalnego z pewną ochroną i amortyzacją dla stóp. Zaryzykowałem i zamówiłem buty słynące z „zerodropowości” – Altra model Superior 3.5. Przed zawodami biegałem w nich w Bieszczadach i trochę na Pogórzu i już wtedy było na tyle dobrze, że uczyniłem Superiory moimi butami na Stumilaka. I w zasadzie mogę powiedzieć, że główny egzamin zdały na solidną 4!

MB: Niejedna osoba „wszystkożerna” zastanawia się też zapewne, co zabiera ze sobą na tak długą weganin?

GS: Ponieważ takie zawody rozgrywane są na łonie przyrody, to weganin nie musi zabierać ze sobą na trasę zbyt wielu rzeczy (no, może poza tymi regulaminowymi). Na ścieżkach są kamienie, trawy też jest pod dostatkiem – wszędzie nic tylko jedzenie. O bieganiu na roślinach świetnie opowiada w swojej książce Scott Jurek. Z mojego doświadczenia wygląda to bardzo podobnie. I tam, gdzie jest możliwość, najchętniej jem „normalne” jedzenie: ziemniaki, buritos, makaron z warzywami. W większości jednak nie mamy takiego komfortu, więc trzeba mocno posiłkować się żelami. Tutaj jestem bardzo wybredny, bo lubię dostarczać organizmowi najlepszej jakości paliwa, zwłaszcza jeśli jest ono w formie żelu. Od pół roku biegam na żelach marki Huma-zero chemii, same konkrety podane w przystępnej smakowo formie. Do tego dochodzą batony (akurat te mi najsłabiej wchodzą), np. Chia Charge w wersji wegańskiej (naprawdę smaczne!). Poza tym wciągam na masę pomarańcze, arbuzy, ogórki kiszone, daktyle czy orzeszki.

MB: Czy Stumilak był dla Ciebie „zaprawą” przed jakimś jeszcze większym wyzwaniem, do którego się szykujesz? Jakie masz plany biegowe na ten sezon?
GS: Stumilak był biegiem numer jeden na tę część sezonu. Można powiedzieć, że cały trening oraz wcześniejsze starty miały mnie do niego przygotować. Teraz daję sobie czas na spokojną regenerację i dalszą pracę na treningach. Wiele natomiast wskazuje na to, że wystartuję w Gorce Ultra Trail na trasie 48 km, a w połowie października zawitam na 100-milowiec w Dalmacji. Pomału myślę też o startach w następnym sezonie, tym bardziej że jest kilka bardzo kuszących możliwości.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *