Wieloetapowy bieg ultra bez wsparcia z zewnątrz i bez napinki… Na 260-kilometrowej trasie, którą pokonała w pięć dni, była zupełnie sama i liczyła wyłącznie na siebie… 9 lipca 2018 roku Ewa Siwon wyruszyła do Norwegii, aby zmierzyć się z samotnym ultra po Lofotach. Zapraszamy do przeczytania dziennika z podróży.
Tekst i zdjęcia: Ewa Siwoń
Skąd pomysł, żeby wybrać się na bieganie 2,5 tys. kilometrów od domu, za koło podbiegunowe? To proste. Rok temu otworzyłam stronę biegu Lofoten Ultra Trail, zobaczyłam zdjęcia i po prostu przepadłam. Co to te Lofoten? Gdzie to? Muszę tam pojechać. W głowie zaczął powstawać plan – że sama, z plecakiem i że cały ten archipelag (260 km) w 5 dni – biegiem i marszem. Postanowiłam też połączyć to ze zbiórką charytatywną na rzecz Dominiki – dziewczynki, która nie może chodzić i potrzebuje specjalnego urządzenia do rehabilitacji NF Walker.
Co do samego dystansu to dla ultrasów 260 km w 5 dni to nic wielkiego – taki Bieg 7 Szczytów ma prawie tyle samo, a robi się go na raz. Tu jednak były pewne różnice, czyli brak wsparcia z zewnątrz, plecak ok. 7 kg, no i terra incognita – brak znajomości terenu i zero taśm znakujących trasę. A przy tym zabawa etapowa w ultra, bo codziennie chciałam pokonywać ok. 50 km. Nalatałam się po naszych lasach i górach z hantlami, a nawet kilogramem soli w plecaku w trakcie treningów przygotowawczych, ale nawet tuż przed wyjazdem nie byłam pewna, czy dam radę. Kto jednak nie spróbuje, ten się nie dowie. Spróbowałam.
Dzień 1. (Å – Skagen (- 58 km)
Ultra podróż zaczęłam od Å. Pierwsze kilometry lekkie nie były. Plecak ważył ponad 7 kg, bo oprócz namiotu, śpiwora, maty, elektroniki i ciuchów, miałam tam zapas jedzenia na 5 dni i dużo wody. W ten dzień czekał mnie asfalt, góry bez szlaku, bagno, góry i znów asfalt. Uparłam się, że dotrę na nogach na koniec Kirkefjordu, chociaż oficjalnie nie ma tam ścieżki. Nie ma, to ją zrobię. Wyrysowałam sobie trasę w aplikacji gpsies.com, licząc, że mi się uda. I taka właśnie ta trasa była – wirtualna.
W rzeczywistości wąziutka ścieżka szybko się skończyła, a ja wylądowałam w pi…du na stromym zboczu w krzakach. Track w zegarku wariował. Pokazywał „zejście z kursu”, za chwilę „jesteś na kursie”, ale co to był za kurs – chyba dla kóz. Miotałam się tu i tam szukając jakiegoś logicznego i bezpiecznego przejścia, a wszystko to przy takim nachyleniu, że pod górę szłam na czterech, łapiąc się gałęzi. Dodatkowo przełęcz, którą miałam przekroczyć, pokrywał bielutki śnieg. Po godzinie jak niepyszna wróciłam na asfaltową drogę do Fredvang. Lofoty – Ava 1:0.
Dalej poszło w miarę gładko – bieg drogą, czerwone norweskie domki, chmury zaczepione o posępne szczyty, owiewający mnie aromat suszącego się wszędzie dorsza, wycieczka przez górę na secret spot – ukrytą plażę Kvalvika. Zgodnie z planem wieczorem dotarłam do campingu w Ramberg, na 56-tym kilometrze trasy, gdzie jednak powitała mnie kartka na drzwiach „We are full”. Odesłali mnie do Skagen – bonusowe 3 km dalej i powiem szczerze, że były one męką. Ogólnie jednak byłam w świetnym humorze, że tu dotarłam.
Chociaż Lofoty przemierzałam sama, na każdym campie udało mi się kogoś fajnego poznać. To były takie znajomości na chwilę, ale umilały samotność. Byliśmy jak liście, które wiatr na chwile przywieje do siebie, a zaraz potem dmuchnie i każdy poleci w swoją stronę. W Skagen poznałam np. dwóch chłopaków ze Śląska jadących na rowerach z Oslo na Nordkapp.
Dzień 2. – Skagen – Haukland (52 km)
Każdy dzień był mieszanką gór i asfaltu, więc nudy nie było. Tego dnia biegłam najpierw szutrówką w towarzystwie owiec, a potem weszłam w góry. Fiskersti, czyli ścieżka wzdłuż klifu prowadząca do Nusfjord, to szlak używany już sto lat temu przez lokalnych rybaków. Tym razem miałam za wskazówkę ślady butów i to one tak w ogóle są głównym oznakowaniem na Lofotach. Oprócz tego szlaki są oznaczane (z rzadka) namalowaną na skale lub drzewie czerwoną kropką (czasem literą „T”), a wysoko w górach kopczykami z kilku kamieni.
Według tabliczki Fiskersti to „6 km/2 hours, some sections difficult” Chyba żarcik – sobie myślałam, ale do czasu. Kiedy pojawiły się głazy, skały, łańcuchy i drabina, już wiedziałam, o co chodziło Norwegom z tym difficult.
Dotarcie do Nusfjord zajęło mi prawie 2 godziny. Nie siedziałam tam długo, bo przede mną był kolejny 15-kilometrowy odcinek po górach. Początek tatrzański – świerki, kamienista ścieżka, z czasem jednak drzewa znikały, a przybywało głazów. Szlak przebyłam w samotności, nie licząc dwóch par turystów po drodze, a od których dowiedziałam się tylko, że niedługo muszę uważać, bo jest trudno, bardzo stromo i trzeba iść wolno, to wtedy nic mi się nie stanie. Yyyyy…..
Trudnym miejscem okazała się wspinaczka po stromych skałkach (scrambling), a potem zejście w podobnych warunkach w dół. Ale się cieszyłam wtedy z treningu w Tatrach przed wyjazdem, który oswoił mnie z takimi miejscami. Naprawdę się przydał, a Tatry to idealny poligon treningowy przed Lofotami.
Droga wybrzeżem do Napp to najładniejszy odcinek, jaki przemierzyłam na Lofotach i warto go przejść, chociaż daje w kość. Dalej pobiegłam już drogą aż do Hauklandstranda, plaży na której biwakowanie jest za free, a do dyspozycji jest normalne WC i kran z wodą (nie pitną). Tego dnia na kolację moja kuchnia serwowała liofilizowaną carbonarę w wersji na chrupko i na letnio, bo jedyna ciepła woda, jaką uzyskałam, to podgrzana w menażce przy ognisku spotkanych Polaków. Nie brałam ze sobą z Polski kuchenki, żeby ograniczyć gramy w plecaku. Nie byłam jednak, jak się można domyślić, wybredna.
Dzień 3. – Haukland – Rystad (52 km)
Poranna logistyka zabierała czas. Wszystko trzymałam w woreczkach strunowych, żeby nie zamokło i codziennie musiałam spakować się tak, żeby ważne rzeczy były pod ręką i nic nie uwierało w plecy. Tego dnia moim pierwszym celem był sklep, a tam, że tak powiem luksusowa cola po 11 zł za 0,5 litra. Cukier i kofeina to jednak jak wiemy bezcenna mieszanka dla ultrasa, więc zainwestowałam. A potem znów odbiłam w stronę gór i znów zaczęło się nawigowanie w samotności według tracka z Garmina i aplikacji Locus Maps Pro. Na szczycie zaczęła się zabawa. Szlak znikł, a przede mną rozciągały się podmokłe łąki i krzaki. Po dłuższym kluczeniu i bluzganiu „gdzie jest %^@$# ten szlak??” po prostu zaczęłam schodzić na siagę w stronę jeziora mocząc przy tym zupełnie buty i skarpetki. Nagle oznakowania szlaku się odnalazły – cienkie patyczki z czerwoną końcówką.
Co prawda prowadziły przez paprocie po pas i leżące wśród nich kamienie, więc musiałam macać kijkiem, czy noga mi gdzieś tam nie utknie, ale przynajmniej trzymałam dobry kierunek. Do Rystad dotarłam asfaltówką przez piękny i wietrzny most oddzielający wyspy Vestvågøya i Austvågøya.
Dzień 4. (Rystad – Sandsletta (37 km)
Na początek dnia małe „trzęsienie ziemi”…. Odpalam fejsa na wi-fi i na początku nie dociera do mnie to, co widzę. Zbiórka na Dominikę zakończona, bo jest 100% środków na koncie. Jakiś anonimowy pomagacz wpłacił 17 tysięcy złotych! Szok, dzwonię do Wojtka i płaczę do słuchawki z radości. Jeśli są takie momenty, w których czujesz, że unosisz się nad ziemią, to ja właśnie wtedy go osiągnęłam. Chciałam frunąć przed siebie. Oczywiście z plecakiem frunąć się nie da, więc biegnę truchcikiem w kierunku Olderfjordu. Dziś góry dwa razy i tylko 37 km, to wcześniej skończę – tak sobie myślałam!
Wiedziałam, że przejście z Olderfjordu do Svolvaer będzie trudne i off-trail, ale liczyłam na jakąś ścieżynkę. Przed wyjazdem wybrałam sobie tam trasę zawodników Lofoten Ultra Trail z zeszłego roku, tylko nie wzięłam pod uwagę, że oni mieli oznakowania, a ja nie. Fjord jak to fjord, długi jak skarpeta kompresyjna, ale wreszcie po 5 km się kończy, przechodzę przez rzekę i bach! Ląduję w samym środku bardzo podmokłej łąki. Buty i skarpetki łapią wodę w sekundę, a ja próbuję nawigować. No musi tu gdzieś być jakaś ścieżka! Nie ma. Niby jestem kursie, ale ja jestem w dupie, a nie na kursie. Przedzieram się przez trawska, potem krzaki. Nagle dzwoni troskliwy Wojtek, który daleko stąd, w Warszawie obserwuje na live trackerze moje rozpaczliwe ruchy.
– Idź w lewo, bo jak pójdziesz przed siebie to masz bardzo strome zejście z przełęczy.
– Nie mogę iść w lewo, bo tam są skały pod przełęczą, a poza tym zegarek mi mówi, że w prawo.
I tak sobie gadamy.
Zmieniam buty na sandały, w sumie nie wiem, po co bo i tak buty są mokre. Grażyna trailu z teamu CCC rusza na podbój lofockich łąk i gór w profesjonalnym obuwiu podejściowym. Gramolę się przez krzaki, pole skrzypu polnego, paprocie i głazy porzuciwszy nadzieję na jakąkolwiek ścieżkę (SMS od niezawodnego Wojtka: Gdzieś polazła? Tam nie ma żadnego szlaku!)
No i chu… Widzę, że nie ma, ale w moim zegarku jest. W końcu są skałki, po których trzeba będzie się wdrapać. Sandały z CCC lądują w plecaku, a na nogach znów Cascadie. Po długim zbiegu z jeszcze jedną wspinaczką wreszcie docieram do miasta Svolvaer. Jest już przed 18, a przede mną jeszcze 15 km do campingu po górach z niezłą sztajfą po środku. Zaliczam Remę 1000 (bułka, cola, mortadela, ciastka) – ostatni sklep przed końcem Lofotów i ruszam dalej. W Polsce nie poszłabym o tej porze w góry, ale tu mam gwarancję midnight sun do samego rana, więc podejmuję wyzwanie. Najpierw szlak wiedzie przez las po drewnianych podestach, aż w końcu zaczyna się wspinaczka – 520 m w górę na dystansie 4,5 kilometrów.
Idę w górę i zaczyna mi się robić markotno, że już późno, że sama, nogi zmęczone. Przydałby się ktoś, kto by wsparł psychicznie. I wtedy nagle dostrzegam wysoko w górze nieruchomą sylwetkę na skale. Robi mi się raźniej, ktokolwiek by to nie był – zagadam i poczuję się lepiej. Widzę wreszcie, że to kobieta, skulona, z wielkim plecakiem, wiszącym na szyi aparatem i kijkami na nadgarstku. Kiedy podchodzę bliżej zaczyna nagle do mnie krzyczeć „CAN YOU HELP ME?”.