„262 km trasy. Tuż przed Crena du Ley (wysokość ok. 2300) dzwonię do żony z informacją, że zabawa się skończyła – >>Po zawodach, nie będzie mety TOR450>>. Stoję na ostrym podejściu pod górę i ciężko oddycham. Nie mogę zrobić kilku kroków pod górę. Duszę się” – o swoim starcie w TOR450 pisze Radek Defeciński.
13.10.2022 r. / Autor: Radek Defeciński
TOR DES GLACIERS / Dystans: 450 km/ Przewyższenia: 32 000 m+ / Limit czasu: 190 godzin / Start i meta: Courmayeur
262 km trasy. Tuż przed Crena du Ley (wysokość ok. 2300) dzwonię do żony z informacją, że zabawa się skończyła – „Po zawodach, nie będzie mety TOR450”. Stoję na ostrym podejściu pod górę i ciężko oddycham. Nie mogę zrobić kilku kroków pod górę. Duszę się. Podejmowane próby zwolnienia, odpoczynków nie przynoszą rezultatów. Jedyne co się udaje, to krótkie urywane oddechy i walka o kolejne. Jedyna rozsądna myśl – uciekać na dół w dolinę dopóki jeszcze mogę, dopóki jeszcze jestem w stanie.
Piękny przepis na jeszcze piękniejszą przygodę
Po ukończeniu w 2021 r. TOR330 wydawało się, że następnym logicznym krokiem będzie podjęcie wyzwania w postaci TOR450. Zwłaszcza, że poprzeczka szła cały czas do góry. Zasadnicze różnice to dłuższy dystans, brak wyznaczenia trasy w terenie, zwiększenie sumy przewyższeń, zmniejszenie do trzech tzw. „baz życia”. Sumarycznie trudniej, samodzielniej, dłużej. Piękny przepis na jeszcze piękniejszą przygodę.
Przeczytaj relację: Radosław Defeciński: TOR330 – Tor des Géants 2021
Tygodniowy wyjazd we włoskie Alpy, zrealizowany w połowie lipca, miał mnie przygotować na trasę TOR450. Rozpoznałem pierwsze 160 km trasy. Zobaczyłem ścieżki, doświadczyłem trudności trasy, przygotowałem się mentalnie do tego, co miało mnie czekać na zawodach (rozpoznanie to miało się wielokrotnie przydać podczas zawodów). W sierpniu realizowałem treningi, wyjazdy w góry i byłem dobrej myśli. Czas do TOR-a kurczył się coraz szybciej.
Niech się wreszcie rozpocznie!
Po rodzinnym dotarciu do doliny Aosty, udało się jeszcze złapać trochę aklimatyzacji oraz rozpoznać kawałek trasy biegu (takie, kolejne newralgiczne miejsce). Od tamtego momentu niecierpliwie czekałem na moment startu.
W piątek 9 września w godzinach popołudniowych zameldowałem się w Courmayeur i po weryfikacji, zdaniu przepaku pozostało oczekiwanie na start zaplanowany na godz. 20:00.
Piękne widoki alpejskich szczytów zwiększały tylko emocje i napięcie przedstartowe, uświadamiając jednocześnie, co mnie czeka na trasie. Wyznaczona godzina zbliżała się, a rozpoczęcie biegu było nieuchronne. Myśli moje, jak zawsze, wiązały się z chęcią szybkiego startu. Niech się już wreszcie rozpocznie, wtedy to wszystko się we mnie wyciszy. Zwłaszcza mój umysł. Będzie koncentracja na trasie, na podejściach, na samopoczuciu. Napięcie przedstartowe nareszcie odejdzie!
Tuż przed 20.00 szybkie pożegnania z żoną, córkami i już trzeba było zacząć biec przez uliczki Courmayeur. TOR450 właśnie się rozpoczął. Po chwili od startu spotykam Marka, z którym połączyliśmy siły na wiele kilometrów trasy. Początek był miły i przyjemny. Kilometry uciekały szybko na boki, a ciemność była dookoła.
Uff! Znowu się udało! Docieramy na przełęcz
O 22:52 docieramy do schroniska Elisabetta na 15 km trasy. Szybkie odczytanie chipów, picie, jedzenie (kawałek ciasta i coś, co miało być zupą, a przypominało raczej rodzaj brunatno-zielonkawą zawiesinę) i w drogę na przełęcz Chavanne (2598 m n.p.m.). Pierwsze poważne podejście. Niestety po drodze wyszło, że zupa zamiast pomóc i dodać energii, raczej stanowi problem i doprowadza do skrętów i boleści brzucha. Organizm, jeszcze wypoczęty i pełen mocy, poradził sobie z taką przeszkodą i po około godzinie wszystko wróciło do normy.
Za przełęczą czekał nas dłuuugi prawie 14 km zbieg do miejscowości La Thuile (1444 m m.n.p.), a następnie podejście do schroniska Deffeyes (2500 m n.p.m.). Dotarliśmy tam o 3:40 i nawet nie zauważyliśmy, kiedy zaczęło padać. Na początku delikatnie, a potem coraz mocniej. Temperatura wyraźnie spadła, a wiatr był bardzo zimny. Trudno, trzeba przeć do przodu. Na kolejną przełęcz. „Osławioną” przełęcz Planaval (3016 m n.p.m.).
„Osławioną”, bo z wyjazdu lipcowego wiedziałem już, co tam czeka. Praktycznie brak szlaku, ruchome i niestabilne kamienie. Ogólnie uwaga i pełna koncentracja gwarancją bezpiecznego zejścia z przełęczy. Podejście na przełęcz było mozolne, długie. Dookoła góry, lodowiec i padający z nieba śnieg. Im wyżej tym zimniej, a i śnieg zaczął już padać jakoś prawie poziomo. Widoczność spadła do kilku metrów. Teren na podejściu coraz trudniejszy, ścieżki praktycznie nie ma lub jej nie było widać. Jak i gdzie mieliśmy iść? Tuż przed przełęczą odnajdujemy ślady zawodnika podchodzącego przed nami i nimi się kierowaliśmy. Jednak prowadziły jakoś za wysoko i za bardzo na prawo od przełęczy. Już za późno na korektę. Idziemy dalej licząc na trawers i dotarcie na właściwy szlak. Uff, jednak znowu się udało i docieramy na przełęcz. Wieje, śnieg pada, praktycznie nic nie widać. Trzeba jednak jakoś zacząć schodzić. Ok, ale którędy?
Pamiętałem, że na zejściu trzeba trzymać się lewej strony żlebu i że poniżej przełęczy trzeba znaleźć stalową linę, która trochę pomoże i chociaż przez moment da trochę poczucia bezpieczeństwa. Udało się. Chociaż poniżej znowu zaczęliśmy szukać właściwego zejścia. Dylematy towarzyszyły nam na każdym kroku. Tu czy tu? Ten kamień, a może inny? Utrzymam się, a może nie. Obijamy z Markiem niemiłosiernie nasze kostki, piszczele. Co chwilę słychać syki i jęki. A jednak coraz niżej i coraz dalej od tej przełęczy.
Również mgła i śnieg zostały za nami. Było bardzo zimno, ale nadzieja wstąpiła, bo ranek już nadszedł. Nadeszła również nadzieja na trochę ciepła. To dobrze, bo zimno wysysało z nas całą energię. Teraz czekał nas długi zbieg do Planawal (1577 m n.p.m.), a następnie podejście do Rifugio degli Angeli (2916 m n.p.m.) na 67 km trasy.
Trasa sama się nie zrobi…
Podejście do schroniska okazało się długie i mozolne. Zimna noc, duża odległość między schroniskami wynosząca ponad 26 km, powodowała, że podejście dłużyło się, a noga nie podawała odpowiedniej prędkości. Tępo wyraźnie spadło. Przestaliśmy prawie mówić i tylko spoglądaliśmy, ile jeszcze do schroniska. Po 11- tej wreszcie tam dotarliśmy. Myślenie o jedzeniu, o uzupełnieniu zapasów okazało się myśleniem zdecydowanie na wyrost. Dostaliśmy trochę makaronu (przytaczając klasyka – obsługa makaronem wytarła tylko patelnię ubrudzoną resztkami sosu pomidorowego), na spodeczku było pokrojone w plasterki jabłko, a na drugim pokruszona czekolada. Do woli można było używać cukru jako substancji wysokoenergetycznej 😉
Dalsza droga przebiegała alpejskimi ścieżkami. Piękne widoki, słońce, tylko wiatr jakiś taki zimny i nieprzyjemny. Przemierzana droga już się dłuży i te kolejne 21 km do schroniska Bezzi (2284 m n.p.m.) osiągamy o godz. 16:30 pokonując 1070 m podejść oraz 1720 m zbiegów. Szybkie jedzenie, picie (w schronisku przychodzi mi do głowy taka myśl, dotycząca małych ilości jedzenia na punktach, że organizator zadbał, aby zawodnicy nie szli w trasę przejedzeni i że to wszystko dla ich dobra) i już w dalszą trasę, żeby zdążyć zrobić trudne podejście na przełęcz Bassac (3025 m n.p.m.) jeszcze przed zmrokiem. Do kolejnego rifugio Benevolo (2287 m n.p.m.) docieramy po 20.00 i tam zapada szybka decyzja, że trzeba się godzinkę przespać. W mikroskopijnych pokoikach obolałe ciało odnajduje chwilkę wytchnienia. Trasa sama jednak się nie zrobi i o 23:00 następuje wyjście w dalszą drogę.
Dotarcie do kolejnego punktu to zmaganie się z ciemną noc, przeszywającym zimnem, zdobywaniem wysokości, odnajdywaniem drogi i…. przeszywającym zimnem!!! W pewnym momencie gubimy drogę. Wyjmuję telefon z wgraną mapą i śladem trasy, sprawdzam nasze położenie i już czuję, że nie czuję dłoni. Rozcieranie jest kompletnie nieskuteczne. Szybko, szybko dłonie pod kurtkę, pod koszulkę. Musi pomóc, czucie musi wrócić. Po kilku minutach jest, wróciło! To nic, że dłonie bolą, pieką, czucie wróciło. Wielka ulga.
W schronisku Savoia (2600 m n.p.m.) na 108 km meldujemy się tuż przed 2:00 w nocy. Tam spotykamy Adama, z którym będziemy kontynuować dalszą trasę przez schroniska Vittorio Emanuele (2719 m n.p.m.) oraz Chabod (2710 m n.p.m.). Schroniska położone w bezpośredniej bliskości szczytu Gran Paradiso. Niestety nie można podziwiać wspaniałych widoków, w dalszym ciągu jest ciemno. Ranek zastaje nas na podejściu na Passage Neyron (3254 m n.p.m.) trudności podejścia rekompensują piękne widoki oraz słońce, które wreszcie zaczyna rozgrzewać nasze przemarznięte organizmy. Pięknie!!!
Zejście z przełączy to już inna liga. Łańcuchy, liny, metalowe stopnie, stalowa drabina, liny poręczowe 😊 Rozpięciem wielu metrów lin poręczowych organizator zabrał trochę przyjemności z tego odcinka trasy. Pamiętam doskonale, jak w czasie rozpoznawania trasy, właśnie na tym odcinku, zastanawiałem się, jak będzie, jak iść i którędy. Jakie miałem dylematy, jak przeskakiwałem między spadającymi z góry kamieniami. Z drugiej strony, bezpieczeństwo zawodników jest chyba ważniejsze, a zdecydowanie, rozpięcie tych lin, podniosło w znacznym stopniu to bezpieczeństwo.
Mordercze podejście na przełęcz
Kolejny odcinek biegnie przez przełęcz Loson (3299 m n.p.m.), najwyższy punk na całej trasie TOR450. Mordercze podejście na przełęcz. Kolejne zakosy na zboczu, kolejne zdobywane metry. Raz w prawo, by za chwilę iść w lewo i z powrotem. Mimo wszystko idzie mi się całkiem dobrze. Noga podaje dość mocno. Chłopaki zostają z tyłu, ale to nic, przecież dogonią. Jednak na przełęczy nie czekam i zaczynam zbiegać w dół do doliny. Zaczekam w schronisku. Docieram tam ok. 14:30, to już 142 km trasy. Ogarniam braki w jedzeniu i piciu. Jeszcze ich nie ma, trudno wychodzę. Nawet nie zauważam, że zapomniałem zabrać ze schroniska kijków. Po kilometrze dociera do mnie ten fakt. Wracam, zły na siebie i cały świat. Chłopaków niestety nie ma. Wracam na szlak. Ostatnie 18 km przed bazą życia w Cogne dłuży się bardzo. Na ostatnich kilometrach przed bazą zdecydowanie przyspieszam i wpadam do bazy o 18:30. Na miejscu witany jestem przez mój support. Potem standard – jedzenie, picie, kąpanie, dwie godziny spania i w trasę.
Wychodzę o 22:30 w noc, w ciemność, w góry. Przemierzam kolejne kilometry trasy. Szybciej jednak płyną kolejne godziny. Noc jest tak widna, że mogę wyłączyć czołówkę i iść tylko przy świetle księżyca. Schodząc z przełęczy docieram do zrujnowanych pasterskich zabudowań i… ścieżki nie ma. Szlaku nie widać. Próbuję w lewo, prawo i nic. Wyjmuję nawigację, sprawdzam. Niby ok. Szlaku jednak brak. Szukam alternatywnych ścieżek. Coś jest. Przedzieram się tam, brodząc po kostki w strumieniu. Na sąsiednim zboczu odnajduję jakieś zarysy ścieżki. Chociaż kierunek jest właściwy. Po ok. 30 min. widzę świecące w świetle czołówki chorągiewki TOR330. Nie jest źle. Tutaj trasy się łączą i mają, przez moment, podobny przebieg.
Poniedziałkowy poranek dopada mnie dość znienacka. To już ponad 180 km i 57 godzina w trasie. Niby wszystko jest w porządku, odnoszę jednak wrażenie, że pogoda, a zwłaszcza temperatura, odbiła swoje piętno na moim organizmie. Boli mnie gardło, mam katar i jakieś dziwne dreszcze. Myślę sobie, że wszystko minie. Przyjdzie słońce i kości ogrzeje. Kolejne podejście, to przełęcz Fricolla (2540 m n.p.m.). Do kolejnego punktu odżywczego w rifugio Dortori Retempio 28 km i ponad 2000 m podejść i 2800 m zejść. Podchodząc na przełęcz, a następnie długo z niej schodząc, stwierdziłem, że to taka przełęcz, która najpierw nie mogła się zacząć, a później nie jest w stanie się skończyć. Do schroniska Retempio docieram tuż przed godz. 15.00 razem z trzema francuskimi biegaczami. Piękne przyjęcie w schronisku – pyszne jedzenie, picie, kawka i owoce. Wszystko to zdecydowanie podniosło moją wolę walki i morale. Na kolejny odcinek trasy wyruszam pełen optymizmu i nadziei.
Pierwsze halucynacje
Trasa przebiegała ścieżkami, które były bardzo słabo widoczne i trzeba było zachować szczególną uwagę, aby nie pobłądzić. Ostatnie kilometry trasy biegały cały czas w dół i w dół. Z wysokości prawie 2000 m trzeba było zbiec na wysokość 330 m, na których znajduje się Donnas. Zrobiło się już ciemno, a las dookoła ciemny i nieprzyjazny.
Zaczęły się pierwsze halucynacje. Widziałem różnych ludzi, miałem różne niestworzone wyobrażenia. Jedna myśl, która mnie przepełniała, to uciec jak najszybciej z tego lasu. Dotrzeć do cywilizacji. Zacząć „normalnie myśleć”. Pełen sukces z dotarciem do bazy nastąpił przed godziną 22. A na miejscu w bazie życia – mój support, picie, jedzenie, kąpiel, spanie. Pełnia szczęścia! Ze względu na moje samopoczucie dostaję ponownie od żony zestaw leków na przeziębienie. Chyba pomogą, taką mam nadzieję.
Po spaniu próbuję jakoś dojść do siebie i zmobilizować się do wyjścia. Niestety czuję, że przeziębienie jakoś tak zadomowiło się na dobre i nie chce mnie opuścić. Mam nadzieję, że w trasie odpuści. Tuż przed wyjściem spotykam jeszcze Marka i Adama, którzy właśnie dotarli do bazy. Jeżeli ja wyglądałem tak jak oni, to nie jest za dobrze, ale może to problemy ze wzrokiem i dobrze nie widziałem. Tak czy inaczej, trzeba opuścić bazę i wyruszyć w dalszą trasę. Żegnam się z dziewczynami, ale przecież nie na długo. Mamy zobaczyć się w Gressoney za 60 km.
Po 2.00 w nocy wychodzę. Początkowe podchodzenie pod górę jest nawet przyjemne, a kolejne kilometry idą dość lekko. Trzeba tylko uważać na drogę i nie pomylić ścieżek. Zwłaszcza, że droga czasami łączy się z trasą TOR330, a czasami idzie swoimi ścieżkami. Cały TOR450. Tuż przed przełęczą Giassit (2026 m n.p.m.) robi się widno i wreszcie mogę podziwiać piękną panoramę gór. Na przełęczy siadam i nagrywam krótki filmik (później go obejrzę i zobaczę, jak marnie wyglądałem). Po półgodzinie docieram do grani prowadzącej do schroniska Coda (2224 m n.p.m.). Grań jest całkiem miła. Ścieżka przerzuca mnie raz na prawo, później na lewo. Trochę podejścia, trochę zejścia. Tylko w jakim celu zamocowano tu tyle lin i innych zabezpieczeń? Nie wiem. I dlaczego cały czas tak wieje i jest tak zimno? Też nie wiem.
Już do mnie dociera, już podjąłem decyzję… To koniec moich zmagań z TOR450
Po 9.00 docieram wreszcie do schroniska i mogę doładować trochę uszczuplonych z organizmu węglowodanów. Na punkcie poznaję również Tomka, który biegnie w TOR330. Rozmawiamy chwilę. Tylko chwilę, bo Tomek już wraca na trasę i pomyka dalej. Też trzeba się ruszyć. Kolejne kilometry jakoś mijają. Jednak kompletny brak mocy odczuwam i coś prawe kolano zaczyna boleć.
W kolejnym schronisku, do którego docieram przed 13.00 próbuję coś zjeść, ale jakoś nie jestem głodny. Tylko pić mi się chce. Wychodzę w dalszą drogę. Nogi jednak niosą bardzo słabo. Kolano boli. Ogólnie jest źle! Prowadzę ze sobą wewnętrzne, mobilizujące rozmowy. Wreszcie dzwonię do żony i ustalam, że do kolejnej bazy przywiezie komplet plastrów do zatejpowania bolącego kolana. W międzyczasie rozpoczynam podejście pod przełęcz Marmontana (2350 m n.p.m.). Idzie bardzo opornie. Nadmierne zmęczenie, trudności z oddychaniem, świat wiruje. Wielokrotnie staję, wyrównuję oddech, mobilizuję wszystkie siły wewnętrzne. Mam napady kaszlu. Docieram na przełęcz i chowam się za skałami, chociaż tam mniej wieje. Jakoś schodzę na dół do punktu odżywczego i rozpoczynam kolejne podejście na kolejną przełęcz. Widzę ją na wyciągnięcie ręki. Jest już tuż, tuż. Jednak każdy kolejny krok pod górę to wyzwanie. Mam coraz większy problem z oddychaniem. Nie jestem w stanie nabrać powietrza i właściwie dotlenić organizm. Wielokrotnie staję próbując wyrównać oddech i uspokoić umysł, przekonując się, że to tylko chwilowe, że minie. Poprawa następuję tylko ma chwilę i znowu mam problem z oddechem. Ogromny ciężar, jak gdyby ktoś uciskał moją klatkę piersiową i nie pozwalał swobodnie oddychać. Podejmuję jeszcze kilka prób. Rezultat praktycznie zerowy.
Niestety już do mnie dociera, już podjąłem decyzję… To koniec moich zmagań z TOR450. Kompletnie nie myślę o żalu, że koniec biegu, że tyle poświęceń, wyrzeczeń. W tamtym momencie reaguję instynktownie. Telefon do żony, że koniec biegu i szybkie ustalenie, gdzie dziewczyny mogą po mnie przyjechać. W międzyczasie sprawdzenie, jakie mam drogi zejścia i szybkie oszacowanie, ile na to potrzebuję czasu. Jedyne myśli, jakie są w mojej głowie, to szybki plan zejścia i jeszcze szybsze wykonanie. Póki mogę jeszcze rozsądnie myśleć, podejmować decyzje i je wykonać.
Po 2-3 godzinach spotykam się z żoną i córką.
Uff, ale ulga. Z drugiej strony, ulga wymieszana ze smutkiem i rozczarowaniem.
Podsumowanie
TOR450 dla mnie okazał się niełaskawy. Po około 262 km i ponad 90 godzinach spędzonych na trasie mój stan zdrowia zmusił mnie do zejścia z niej.
Czy za słabo walczyłem? Czy zbyt wcześnie podjąłem decyzję o przerwaniu biegu? Czy mogłem inaczej?
Oczywiście, że te pytania siedzą w mojej głowie. Oczywiście, że szukam na nie odpowiedzi.
Wiem jednak jedno. Wiem, jak się czułem na tym moim ostatnim podejściu i wiem, że w tamtym momencie była to dla mnie jedyna słuszna decyzja! (po badaniu lekarz stwierdził u mnie ostre zapalenie oskrzeli, które nabierało rozpędu razem z wysokością i upływającym czasem).
Co dalej?
Jest jeszcze wiele innych pięknych biegów. Jest jeszcze wiele innych pięknych wyzwań.
Jest również niedokończony i rozgrzebany TOR450.
Trzeba tu wrócić i zamknąć ten trudny i piękny rozdział!!!
Kończąc chciałbym podziękować:
Markowi i Adamowi za wspólne dzielenie trasy.
Tomkowi za zainteresowanie moim losem 😊
Beatce, Amelii i Bognie, czyli moim dziewczynom, za wszystko, co dla mnie robicie.