„Życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz, na co trafisz…”. To zdanie wypowiedziane przez Forresta Gumpa, w mojej ocenie najbardziej pasuje do startu podczas Ultra Trail Vipava Valley 2023.
25.06.2023 r. / Autor: Rafał Bielawa
- Emperor – UTVV160
- Dystans: 170 km
- Przewyższenia: 6800 m+
- Najwyższy punkt na trasie: Caven (1264 m)
- Najniższy punkt na trasie: Rance (42 m)
- Punkty odżywcze: 13
- Limit czasowy: 46 h
Bardzo cieszyłem się na ten wyjazd. Trochę jak małe dziecko przebierałem nogami na myśl o powrocie do Słowenii. Miałem drobne rachunki do wyrównania. W zeszłym roku pokonała mnie kontuzja i po przebiegnięciu ponad czterdziestu kilometrów, daleko od mety, musiałem zejść z trasy. Mimo to, zeszłoroczną edycję wspominam bardzo ciepło, przez pryzmat pięknych widoków, miłych ludzi, ładnych małych miejscowości, gór i piękna samej Słowenii. Do tego wszystkiego wisienką na torcie okazała się podróż powrotna, ale tę opowieść zostawię już dla swoich dzieciaków i może kiedyś wnuków.
Tym razem miało być inaczej i faktycznie było.
Cel był jeden: dobiec do mety, nie poddać się.
Proste, czytelne założenie, dopiero na mecie mogłem przekonać się, ile z pozoru drobne postanowienia mogą kosztować.
Podróż na miejsce obyła się bez trudności, dużo odpoczynku, łapania świeżości. Innymi słowy pełen relaks. Martwiła mnie jedynie pogoda. Pierwsze prognozy były w mojej ocenie bardzo optymistycznie – stosunkowo chłodno, do tego spore opady, czyli idealna pogoda na 170 km. Niestety z każdym dniem okazywało się, że zapowiadane deszcze stały się historią, a słup rtęci wskazywał coraz to wyższe temperatury. Pogoda u nas w kraju do tej pory nie rozpieszczała, więc już sama myśl o dwudziestu kilku stopniach budziła we mnie lęk. Ostatnie chwile na miejscu już w Słowenii spędziliśmy z rodziną na spacerowaniu po uroczych zakątach, pośród winnic, miejscowości pełnych kamiennych domków, kościołów, podziwianiu widoków i obserwowaniu terenu, po którym już za moment dane mi będzie biegać.
Odebrałem jeszcze tylko pakiet, a numer 7, który otrzymałem ucieszył mnie i nieco zmartwił, bowiem nie wypadało, aby przy takiej cyfrze pojawił się znaczek DNF.
W końcu start. Nie obyło się bez dziwnych zdarzeń, bowiem w informacjach znalazłem dwie rozbieżne godziny, 18.45 i 19.00, a sam niestety nie spytałem przyjmując za pewnik, że późniejsza jest właściwa. Przyjechałem wcześniej, stoimy na starcie, wyczytują nazwiska zawodników. Więc skoro nic nie zapowiada wystrzału startera mogę spokojnie udać się na stronę. Wchodząc do jakiejś kawiarenki usłyszałem jedynie 20, 19, 18… Wróciłem pożegnałem się z rodziną, znajomymi i ruszyłem przed siebie. Nie zmartwiłem się zbytnio, że straciłem kilka chwil, że część zawodników już uciekła trochę, miałem zacząć wolno, spokojnie i tak zrobiłem.
Początek bardzo spokojny, luźny. Nie cisnąłem pod górę, spokojnie zbiegałem, cały czas przesuwając się do przodu. Nie podpaliłem się, chłonąc obrazki krajobrazu w zachodzącym słońcu. Pierwsza góra weszła na spokojnie, pełen relaks, potem zbieg do Vipavy, drobna pomyłka, szybko naprawiona po uwadze napotkanego mieszkańca. W sumie chyba tylko raz zgubiłem oznaczenia, co jest to o tyle sukcesem, że na większości trasy ślad wytyczają małe chorągiewki wbite w ziemie, które trudno dostrzec między skałami. Zwłaszcza gdy tak jak one są białe.
Przede mną kolejne wzniesienie z najwyższym szczytem na całej trasie na dole, świecąca światłami przejeżdżających aut, autostrada. To bardzo fajny widok, zupełnie inna perspektywa niż do tej pory. Wcześniej jadąc drogą szybkiego ruchu mogłem podziwiać te góry, teraz natomiast, w mroku jasna smuga przyciągała wzrok i cieszyła oko. Mijam kolejnych zawodników, spokojnie przesuwając się do przodu. I chyba właśnie na szczycie poczułem, że dzieje się coś dziwnego. Jedzenie przestało smakować, było mi z każdą chwilą coraz bardziej duszno. Mimo że skrupulatnie pilnowałem picia i jedzenia, coś zaczęło się psuć. Niestety wczesnym rankiem wiedziałem, że walka o dobre miejsce się już skończyła. Żołądek odmówił współpracy, gdzieś około 6 rano zjadłem ostatni posiłek i od tego czasu, każdy baton, żel, naleśnik, czy cokolwiek innego powodowało torsje. Spadek mocy spowodował, że od czasu do czasu ktoś mnie wyprzedzał, czasem próbowałem się złapać chociaż na chwilę i biec z tyłu.
Kolejne kilometry wolno, chociaż tak naprawdę wolno dopiero miało być. W sumie dobrze, że zbiegi po luźnych kamieniach zmasakrowały moje stopy, bo dzięki temu problemy z energią, chociaż przez moment odeszły na drugi plan. Do tego gdy usłyszałem biegacza gdzieś za sobą, który każdy kontakt z podłożem witał grymasami typu „au” „ooo” „uuu”, to i mój ból wydawał się nieco mniejszy. Dobiegłem w końcu do punktu, na którym w zeszłym roku skończyłem. Teraz po zmianie trasy było to już ponad 70 kilometrów za sobą i jedynie 100 km do mety :):):)
Skupiłem się na odcinku pomiędzy 90 a 120 kilometrem, który był bardzo płaski i dopiero tam miało mieć znaczenie, co się na tym biegu jeszcze wydarzy. Założyłem sobie, że na tych 30 kilometrach będę biegł wszystko, co się tylko da. Mimo bólu, słabości jednak zmusiłem się do biegu. Jak to robiłem? Zacząłem biec, jednocześnie licząc w głowie od 1 do 20 i tym sposobem, skupiając się na cyferkach udawało się biec i biec i biec.
W trakcie biegu przypomniały mi się słowa Jarka Gonczarenko, który wspominał o klasztorze, ale nie mogłem go jeszcze namierzyć. Chociaż wszystko wskazywało, że gdzieś się tu ukrywa. Na domiar złego skończyła mi się woda i około 3 kilometrów do punktu strasznie mi się dłużyło. Na kolejnym punkcie zostałem poinformowany, że czeka mnie wizyta w tunelu z I Wojny Światowej. Miało być tam biegowo, ale nie było, początek prawie na kolanach, potem już lepiej, wręcz doskonale, bo jak opisać wizytę w tym ciemnym, wilgotnym miejscu z dala od prażącego słońca. Jeszcze tylko wizyta w Klasztorze na Świętej Górze i można poruszać się dalej.
Było bardzo gorąco, do tego długie przeloty odbywały się po otwartej przestrzeni. Królował asfalt, szerokie szutrowe drogi, żar lał się z nieba. Ratowały mnie jedynie krany umieszczane na zewnątrz budynków, a kiedy ich nie widziałem pukałem do drzwi i prosiłem o wodę. Kompletnie nie miało już znaczenia, na jakim miejscu jestem, na którym skończę. Te wspomniane 30 km mnie zmieliło, było strasznie gorąco.
W przygranicznej Novej Goricy chłodziłem się i piłem wodę na wybiegu dla psów, a we Włoszech, przebiegając przez Gorizię, leżałem przed poidełkiem obserwowany przez siedzącą na ławeczce parę starszych ludzi. Wbiegając do Renče, gdzie umieszczony był punkt odżywczy, słaniałem się na nogach. Ucieszył mnie widok moich dzieci, które dopingowały mnie do walki. Usiadłem na ławce, dałem się ponieść emocjom i zjadłem coś. Resztę historii znacie, ale wtedy myślałem, że może się uda, że minęło tyle czasu i coś we mnie zostanie, nic z tego. Ze spuszczoną głową ruszyłem dalej.
Z daleka ucieszyłem się, że w końcu będzie las, że schowam się w cieniu i odetchnę chociaż chwilę. Niestety faktycznie był to las, ale las po ogromnym pożarze. Nie było cienia, co chwilę trzaskały gałęzie, miało się wrażenie, że za tobą pojawiają się kolejni biegacze. Nie miałem sił, w końcu zobaczyłem Gosię i miałem wrażenie, że nigdy nie wejdę na ten szczyt. Zero sił, totalnie mnie zmielił ten ostatnio przebyty fragment. W końcu wszedłem na punkt, umieszczony w muzeum i nie zważając na wycieczki, masę turystów położyłem się na środku na zimnym marmurze. Jakie to było przyjemne, teraz pisząc te słowa dosłownie mam łezkę w oku na to wspomnienie. Przez krótką chwilę było błogo. Dostałem kilka kostek lodu pod czapkę, zacząłem pić colę, bo tylko to dawało jakąś energię i ruszyłem dalej. Kolejne kilometry, w pełnym słońcu, przebiegały według podobnego scenariusza. Szukanie kranu, ludzi, moczenie czapki i dalej do kolejnego punktu. Niestety w mojej niedziałającej maszynie, coś zaczęło się jeszcze bardziej psuć. Nie byłem wstanie już nawet truchtać w dół, maszerowałem. Co chwilę wisząc na kijach, chciało mi się spać, zapewne cukier mi spadł i przestraszyłem się nie na żarty. Totalny brak sił i ta chęć położenia się dosłownie gdziekolwiek. Zawziąłem się i walcząc z sobą dotarłem do Taboru. Gosia wspominała, że ktoś mnie goni, ja siedziałem ze wzrokiem wbitym w ziemię i jedynie powiedziałem, że te ostatnie 30 kilometrów będą długo trwały. Siedziałem i nie chciało mi się ruszać dalej. W końcu wydusiłem z siebie, że chce mi się spać, że nie mam sił, że muszę odpocząć. Chyba któryś z organizatorów usłyszał moje jęki i zaproponował spanie. Nie trzeba było mnie namawiać długo. Miało być 15 min., ale zanim dotknąłem głową „poduszki” dodałem 30 min. i zasnąłem.
Obudziłem się i… było jakoś inaczej. Jeszcze nie potrafiłem określić, co się zmieniło, jednak różnicę czułem całym sobą. Nie próbowałem jeść, nie chciałem ryzykować, wziąłem z sobą butelkę coli. Gosia po namowach organizatora ruszyła kawałek ze mną, gdzieś za 10-15 min. miał być fajny punkt widokowy. Jednak po 200-300 metrach usłyszałem, że nie ma sił ze mną iść tak szybko, a przecież ledwo żyję. I to chyba był iskra, która znowu mnie zapaliła. Jeszcze buziak na drogę i… pobiegłem. Biegłem pod górę, w dół. Mocno jedynie wchodząc strome podejścia. Czułem, że żyję. Sen dał mi siłę, słońce w międzyczasie było już niżej i nie paliło tak mocno. O jaki ja byłem wtedy szczęśliwy. Dosłownie leciałem jak wiatr. Do tego stopnia, że nagle zobaczyłem nasze auto. Myślałem, że to Gosia martwiąc się o mnie wyjechała, aby zobaczyć, czy biegnę, ale to był już kolejny punkt. Zamek, szybka runda po dziedzińcu. Kolejna butelka coli i jazda dalej. Po drodze zacząłem doganiać osoby z krótkich tras. Mijałem ich z taką łatwością, że sam byłem zdziwiony. Zapadła noc, a ja czułem się tak jakby ten bieg dopiero się rozpoczął. Jeden z uczestników biegu na dystansie Centuriona (110 km) próbował biec za mną i oświecał sobie mój numer, nie wierząc, że biegnę najdłuższy dystans. Ja biegłem dalej od latarki do kolejnej, mijając i pozdrawiając kolejnych uczestników tego festiwalu.
Nawet płaski, kilkukilometrowy dobieg do Ajdovščiny, mimo że się nieco wlókł, przebiegłem sprawnie i szybko. Przepełniała mnie energia, jeszcze tylko ryneczek, z którego startowaliśmy dzień wcześniej, kilka znanych już mi zakamarków i słysząc zapowiedź prezentera „RAFAL BIEŁAŁA” wpadłem na metę. I powiem Wam, że czułem się jak zwycięzca. Pokonałem dystans, pokonałem swoje problemy, walczyłem na każdym kroku, każdym kilometrze tego biegu. Mimo że powinienem zejść bardzo wczesnym rankiem, to wygrałem i nie poddałem się. Byłem bardzo szczęśliwy. To był kawał bardzo ciężkiej wyrypy, którą zapamiętam na długo.
Dostałem medal, cesarski pierścień, buziaka od Gosi i uściski od Adasia i Marysi. Było warto. Co założyłem, udało mi się zrealizować, zameldowałem się na mecie! Wprawdzie sportowo liczyłem na dużo lepszy wynik, ale pierwsza 10. i tak, w tych okolicznościach przyrody, była dużo lepszym rezultatem niż się spodziewałem.
Tak, czasem warto dać z siebie nieco więcej.
Cieszę, że mogłem tu być.
Dziękuję wszystkim anonimowym sponsorom wody, którą piłem po drodze. Także osobom, którzy zapraszali mnie do domów i pozwalali opłukać rozgrzaną do czerwoności głowę. Na każdym punkcie wolontariusze okazywali mi dużo ciepła i pomocy. To świetnie zorganizowany bieg, po fajnej trasie, z której zapewne wyciąłbym te asfalty, szutry, ale cała reszta była super 🙂
Szczególne podziękowania dla inov8 i Body Balance oraz nieocenionej Moniki Bartnik z runtravel.pl za pomoc w organizacji wyjazdu!
„Zwiedzenie Słowenii śladem biegacza UTVV”. Relacja Gosi Dowlaszewicz, która podczas Ultra Trail Vipava Valley 2023 kibicowała, podążała od punktu do punktu najdłuższego dystansu Emperor 170 i wspierała na trasie Rafała Bielawę. Przeczytaj!
Jesteś naszym Czytelnikiem? Dołącz do naszych Patronów i w ramach Patronite.pl wspieraj rozwój portalu ruandtravel.pl.
Naszym Patronom oferujemy m.in. pakiety startowe na biegi, przekazujemy produkty do testów, wysyłamy newsletter…
Kliknij w baner poniżej i poznaj szczegóły