19 września 2018 By GÓRY & ULTRA With 9295 Views

Okiem debiutanta, czyli Patryk Muzyk o swoim starcie w Garmin Ultra Race 2018.

Patryk Muzyk – członek Saucony Freedom Team – ma za sobą podwójny debiut. Podczas tegorocznej edycji Garmin Ultra Race pobiegł nie tylko po raz pierwszy dystans ultra, ale również po raz pierwszy wziął udział w biegu górskim. Nie przeszkodziło mu to pokonać dystans 81 km w czasie 09:13.29’ i zająć 7. miejsce. Zapraszamy do przeczytania relacji Patryka.

Tekst: Patryk Muzyk

Przed swoim pierwszym startem w biegu ultra najbardziej obawiałem się, żeby nie zgubić się na szlaku. Właśnie dlatego przez pierwsze 20 km bardzo uważnie śledziłem oznaczenia trasy. Początkowo, nie miałem z tym najmniejszego problemu, ponieważ biegliśmy w grupie, ale sytuacja zmieniała się z każdym kolejnym kilometrem. Od 15 km byłem skazany wyłącznie na siebie. Miałem co prawda wgraną trasę na zegarek, ale zdawałem sobie sprawę, że sprzęt bywa zawodny. Do swojego debiutu podszedłem z pokorą i starałem się zachować ostrożność. Pełna koncentracja oraz niełatwe podłoże, jak to bywa na górskich szlakach, pozwoliły mi nie myśleć o narastającym zmęczeniu.
Od samego początku plasowałem się w okolicach 6. miejsca. Zawodnicy ze ścisłej czołówki na zbiegach – przy dużym nachyleniu podłoża połączonym z kamienistą drogą z licznymi konarami – po prostu puszczali nogi i lecieli w dół. Dla mnie, laika w biegach górskich, było to spore zaskoczenie. Wiedziałem, że technika zbiegania jest w tego typu zawodach bardzo istotna, ale nie spodziewałem się, że aż tak będę odstawać od najlepszych. Dystans, który traciłem na zbiegach, na szczęście skutecznie odrabiałem na płaskim terenie i dzięki temu byłem w stanie nawiązać walkę w okolicach 5. pozycji open. To był mój dzień. Czułem się bardzo dobrze, pogoda była sprzyjająca, a organizm odpowiednio reagował na żele – na trasie zjadłem ok. 15 szt., średnio co 45 min.
Była to dla mnie nowość, ale tego dnia, jak to debiutanta, zaskoczyło mnie wiele rzeczy. Pierwszy punkt odżywczy na 26 km przebiegł sprawnie. Uzupełniłem bidony, wziąłem łyka coli i szykowałem się na kolejny podbieg. Zaraz po pierwszym wzniesieniu przesunąłem się o jedną pozycję, awansując na 6. miejsce. Zmobilizowało mnie to do jeszcze większego wysiłku. Kolejne 20 km, do następnego punktu odżywczego, minęło bez większej historii, ale ten dystans przyniósł mały sukces – przesunąłem się na 5. pozycję.

fot. archiwum prywatne / Patryk Muzyk

W finałowych zawodach w ramach Garmin Ultra Race wystartowałem w modelu Saucony Koa TR. Buty posiadają nieduży bieżnik, jak na model górski. Spisywały się doskonale aż do momentu, w którym moje stopy miały już dość zetknięć z kamieniami. Zdałem sobie sprawę, że popełniłem błąd, ponieważ jest to model przeznaczony bardziej na szutrową drogę, bardzo elastyczny z dużą dynamiką i odpowiednio zamortyzowany. Dawał mi jednak przewagę na ścieżkach, gdzie nie było kamieni. Po ponad 40 km moje stopy stawały się jednak coraz bardziej obolałe. Mądrzejszy o te doświadczenie już wiem, że lepszym wyborem byłby model Saucony Xodus ze sztywniejszą podeszwą. Jest to but zdecydowanie cięższy, co przełożyłoby się na dynamikę biegu na płaskich odcinkach, ale z drugiej strony na ostatnich 40 km nie doskwierałby mi ból stóp.

Mimo trudności i zmęczenia, dotarłem do punku odżywczego zlokalizowanego ok. 55 km. Sprawnie uzupełniłem zapasy, a chwilę później byłem gotowy na kolejny stromy podbieg. W pewnym momencie miałem wrażenie, że trasa składa się wyłącznie z podbiegów i zbiegów oraz niekończącego się, kamienistego podłoża. Wyczekiwałem płaskiej, asfaltowej drogi, na której mógłbym nadrobić straty do konkurencji. Moje oczekiwania okazały się jednak złudne. Jeszcze nigdy w życiu nie odczuwałem takiego zmęczenia. Jego kulminacja dopadła mnie pomiędzy 60 a 70 km. Straciłem wówczas dwie pozycje i poczułem, że przechodzę poważny kryzys. Na wspomnianym odcinku trasa prowadziła pomiędzy dużymi głazami, przez które trzeba było przemieścić się jak w labiryncie. Poczułem frustrację, że zamiast biec, muszę przedzierać się przez jakieś kamienie. Na domiar złego rozładował mi się zegarek na 72 km. W głowie miałem już jednak świadomość, że do mety pozostało tylko 10 km.

Wreszcie doczekałem się. Humor poprawił mi się na 77 km, kiedy mogłem biec po upragnionym asfalcie aż do samej mety. Po pokonaniu 81 km byłem bardzo szczęśliwy, ale jednocześnie lekko rozgoryczony, ponieważ liczyłem na lepszy wynik. Brakowało mi przede wszystkim samego biegania w bieganiu. Powiedziałem sobie – „nigdy więcej, wolę biegi uliczne”. Po tym, jak ochłonąłem i odpocząłem, spojrzałem jednak na cały start zupełnie inaczej. Biegi górskie są magicznym doznaniem, które przyćmiewa monotonne starty po asfalcie. Już poszukuję kolejnego wyzwania ultra. Do następnych zawodów będę na pewno zdecydowanie lepiej przygotowany. Przed rywalizacją, planowałem więcej biegów w kluczowych tygodniach łączonych dzień po dniu oraz bardziej imponującego „kilometraża”, nie mówiąc już o budowaniu siły biegowej. Codzienne obowiązki zawodowe zweryfikowały niestety moje ambitne plany. Nie powiedziałem jednak ostatniego słowa. Z niecierpliwością czekam, aż znów spotkamy się na szlaku.

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *