16 lutego 2018 By GÓRY & ULTRA With 9417 Views

Mala Hana

Mala Hana to niewielki region etnograficzny na Morawach. Kilka wiosek i miasteczek zagubionych gdzieś między pagórkami. Od dwudziestu trzech lat odbywa się tam dalkovy pochod Malohanacka Stovka. 14 lutego odbyła się jego kolejna edycja, a jednym z jej uczestników był Hubert Puka. Zapraszamy do przeczytania relacji Huberta.

16.02.2018 r.

Autor: Hubert Puka

Mala Hana to niewielki region etnograficzny na Morawach. Kilka wiosek i miasteczek zagubionych gdzieś między pagórkami. Od dwudziestu trzech lat odbywa się tam dalkovy pochod Malohanacka Stovka. To jednak nie wszystko – równolegle startuje tam Opatovske Smajd, marsz turystyczny na trasach od 10 do 50 kilometrów. Spory, jeżeli dobrze zrozumiałem relację w czeskiej telewizji, to w tym roku wzięło w nim udział ponad 600 uczestników. Stovka wchodzi w skład cyklu CSUT – Czesko Słowacki Ultra Trail.

Wybraliśmy się tam we dwóch ze Staszkiem Olbrysiem. Na miejscu spotkaliśmy Rafała Koszyka, stałego bywalca czeskich imprez. Oprócz nas była też grupa Węgrów z m. in. Balintem Orsi (zwycięzcą jednej z edycji Beskidy Ultra Trail) i Robertem Kovacsem (dwukrotnym zwycięzcą ponad sześciusetkilometrowego Goldsteiga). Łącznie na starcie stanęły 82 osoby.

Zaskoczeniem na starcie był brak itinera. Dostaliśmy za to mapy z rozrysowaną trasą wiodącą w całości po turystycznych szlakach. Początek był mocny, pierwsze kilometry, pod górkę, robiliśmy w tempie ok. 6 minut na kilometr. Marzyło mi się po cichu pobicie rekordu życiowego. Trasa wydawała się nietrudna, tylko 2350 metrów podejść. Sprawy nie ułatwiał jednak śnieg. Nie było go bardzo dużo, ale trasa była zmrożona i śliska.

Wszystko szło dobrze gdzieś d0 42. kilometra. Tam przez chwilę mapa nie bardzo zgadzała mi się z drogą. W sumie to drobiazg, ale po chwili zgubił mi się niebieski szlak. Nie ruszyło mnie to jakoś, postanowiłem pójść kawałek asfaltem, a potem pierwszą napotkaną drogą dojść do szlaku. Ale jakoś dalej teren nie zgadzał mi się z mapą. Po czterech kilometrach wyciągnąłem kompas i… i zadziwiłem sam siebie. Przez cztery kilometry szedłem w kierunku dokładnie odwrotnym od prawidłowego. Żeby wrócić do dobrej drogi musiałem nadłożyć osiem kilometrów. Plan na zrobienie życiówki legł w gruzach. Motywacja również.

Trochę odechciało mi się szybko biegać. Nie miałem jednak nic lepszego do roboty. Bez zbytniego przemęczania się powoli turlałem się do mety. Musiałem wyrobić się do 13.30, bo kilka minut później zaczynał się olimpijski konkurs skoków narciarskich. Ten plan udało się zrealizować idealnie. Na mecie byłem trzydziesty, po 16 godzinach i 48 minutach. Nawet nie przebierałem się; tak jak stałem poszedłem w miasto szukać baru z telewizorem i olimpijską transmisją.

Zwycięzcy, Tomas Klimsa i Robert Frohn zrobili całość w 10.55. Najszybsza kobieta, Eliska Kaniowa była na mecie w 13.19.

Gdy wchodziłem na metę przed czternastą, na scenie rozkładała się bluegrassowa kapela. Po skokach, o 16.30 zespół grał nadal. Poszedłem spać, a gdy wróciłem chwilę przed dwudziestą zespół wciąż jeszcze był na scenie. Pod sceną wirowało kilka par, a ręce tańczących zamiast na biodrach krążyły po pośladkach partnerów. Można tylko pozazdrościć Czechom umiejętności bawienia się.

Krótko podsumowując imprezę:

Zalety: świetna atmosfera, przebijająca nawet nasze imprezy na orientację: z jednej strony mocni ściganci, z drugiej osoby łojące piwo jeszcze przed startem. Ciekawa i mimo stosunkowo niewielkich przewyższeń wcale nie łatwa trasa. Po drodze sporo ładnych widoków. Niskie wpisowe (ok. 68 złotych). Tani ( 7 zł) nocleg na miejscu

Wady: niefrasobliwe oznaczenie punktów kontrolnych. Kto nie znał trasy czasem musiał ich długo szukać (Staszek Olbryś szukając trafił nawet aż do sąsiedniej wioski). Trasa została wyznaczona w sposób umożliwiający skracanie, co wykorzystało kilku uczestników. W skrajnym przypadku można było na tym ugrać nawet koło godziny. Wyniki zostały opublikowane dopiero trzy dni po zwodach.

W Czechach nie mówcie nigdy „szukać”, to niecenzuralne. Używajcie określenia „hledat”.

Mój start: czwarty raz w Czechach i czwarty raz sportowa porażka, wynik prawie trzy godziny słabszy od zakładanego. Mimo to wróciłem usatysfakcjonowany, pod każdym względem zadowolony. Może to kwestia klimatu imprez w tym kraju, trochę trudności trasy, może też specyficznego stylu organizacji, ale starty w tym kraju zawsze są dla mnie piękną przygodą, i to przez duże P.

Zapraszamy na bloga Huberta Puki >>> TU

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *