11 lipca 2017 By GÓRY & ULTRA, Slider With 7311 Views

Running with the Gods, czyli Olympus Marathon 2017. Relacja Łukasza Baranowa.

„Litochoro, a więc punkt docelowy tegorocznej wyprawy, położone jest u podnóża masywu Olimpu – świętej góry Greków, domu bogów. Nie bez przyczyny góra ta budzi podziw i szacunek odwiedzających ją biegaczy. Przy dobrej pogodzie masyw widoczny jest z oddalonych o 80 km Salonik, a w miarę zbliżania się ku niemu nabiera ogromu i onieśmiela.” Łukasz Baranow o swoim Olympus Marathon 2017.

Autor: Łukasz Baranow

Litochoro, a więc punkt docelowy tegorocznej wyprawy, położone jest u podnóża masywu Olimpu – świętej góry Greków, domu bogów. Nie bez przyczyny góra ta budzi podziw i szacunek odwiedzających ją biegaczy. Przy dobrej pogodzie masyw widoczny jest z oddalonych o 80 km Salonik, a w miarę zbliżania się ku niemu nabiera ogromu i onieśmiela. Jadąc autostradą wzdłuż wybrzeża po przebyciu już ponad 2000 km przez Słowację, Węgry, Rumunię i Bułgarię, zupełną abstrakcją wydawał się fakt, iż za nieco ponad 30 godzin mam wbiec na wysokość prawie 2800 metrów z poziomu, ciągnącego się wzdłuż drogi, morza Egejskiego.

Jeden dzień odpoczynku to zdecydowanie za mało po tak długiej, męczącej i stresującej podróży, by móc rywalizować na trasie na sto procent możliwości. Jeden dzień to zbyt krótko, by przyzwyczaić się do panujących w Grecji upałów i prażącego z mocą 40 stopni Celsjusza słońca. Jeden dzień to zbyt krótko, by nacieszyć się atmosferą tego biegu, który jest jednym z najbardziej prestiżowych biegów górskich w Grecji.

fot. Łukasz Baranow

fot. Łukasz Baranow

Na każdym kroku mija się biegaczy odpoczywających w zacienionych kawiarenkach i restauracjach, popijających wyśmienitą (koniecznie musicie spróbować) mrożoną kawę i ładujących w siebie ostatnie węgle. Atmosfera jak z bajki. Takiej uprzejmości, zainteresowania nie odczułem nigdzie i nigdy wcześniej. Widać, że wydarzeniem żyje całe miasto, a kulturowy miks przyjezdnych zawodników dodatkowo dodaje uroku temu miejscu. Nie uraczycie tutaj ogromnych expo, z masą sprzętu i nikomu nie potrzebnymi drobiazgami, ale jeśli potrzebujecie czegoś last minute spokojnie znajdziecie pośród wystawców wszystko, co najpotrzebniejsze. To miejsce ma niepowtarzalny klimat, ludzie zaś śródziemnomorską otwartość, szczerą serdeczność, wrodzony luz i empatię. Choćby z tych względów warto tutaj przyjechać i poczuć na własnej skórze, czym górskie bieganie i sama społeczność biegowa powinna być.

Olympus Marathon 2017 /fot. materiały organizatora

Olympus Marathon 2017 /fot. materiały organizatora

Wszystko to jednak przestaje mieć znaczenie przez najbliższe 4,5 do 10 godzin (limit czasu na ukończenie) od rozpoczęcia biegu. Pierwsze 5 kilometrów trasy poprowadzonej asfaltem, początkowo pomiędzy zabudowaniami i grupami kibiców po obu stronach drogi, później zaś wśród oliwnych gai, nie zapowiada tak wybitnego pogromu, jaki czeka wszystkich startujących. Lekkie wzniesienie terenu i żwawe tempo (o ile chcecie walczyć o wysokie miejsca i dobry wynik) nie powinny stanowić problemu na tym etapie wyścigu. Nie warto jednak zakwaszać mięśni od samego początku, ponieważ prawdziwe trudności pojawiają się po 11. kilometrze trasy.

Schronisko Koromila znajduje się na wysokości około 1000 m n.p.m., co oznacza, że po początkowych 5 kilometrach rozbiegania zaczyna się długie podejście na sam szczyt. Pisząc o długim podejściu, mam na myśli deniwelacje rzędu +2600 metrów na 16 kilometrach, co jest nieosiągalnym wynikiem na naszym krajowym podwórku. Po minięciu pierwszego punktu kontrolnego zmierzamy ku Petrostroudze – punktowi odżywczemu na wysokości 1940 metrów. Średnie nachylenie 5-kilometrowego odcinka trasy wynosi tam zatem około 20%. Wraz z nabieraniem wysokości i narastającym zmęczeniem charakter podłoża zmienia się ze ścieżek przypominających beskidzkie szlaki, poprzez karkonoskie, na tatrzańskich kończąc. Mamy tu wszystkie rodzaje podłoża w jednym masywie, więc dobór butów wydaje się być rzeczą prostą – należy wybrać te najwygodniejsze z solidną dozą amortyzacji, z myślą o małych, ostrych kamieniach uciekających spod stóp podczas zbiegu.

Olympus Marathon 2017 /fot. materiały organizatora

Olympus Marathon 2017 /fot. materiały organizatora

Podobno po minięciu zalesionej części trasy i osiągnięciu strefy alpejskiej na wysokości 2200 m, za plecami ukazuje się wspaniały widok na morze Egejskie z nisko zawieszonym słońcem nad horyzontem. Pomyślcie o tym i odwróćcie głowę choć na chwilę, by ujrzeć to cudo. Mnie się to nie udało ze względu na stopień skupienia i poszukiwanie wzrokiem nad sobą choć jednego momentu wypłaszczenia, gdzie mógłbym rozluźnić łydkę. Do osiągnięcia Plateau of Muses (2500 m) jest to raczej myślenie życzeniowe, a nachylenie niektórych odcinków bywa wręcz nieludzko strome. Osiągnięcie płaskowyżu oznacza w zasadzie koniec długiego mozolnego podejścia, gdyż jest to moment, kiedy spokojnie można puścić nogę, a maraton zmienia charakter z pieszego na biegowy. Jest to również chwila, w której biegaczom w całej krasie ukazuje się widok na wznoszący się nad łąką, potężny Tron Zeusa (2902 m) i okoliczne szczyty. W niedalekim sąsiedztwie widać również schronisko Kakalos, gdzie nawet najwybredniejszy klient znajdzie jakiś smakołyk i uzupełni zapasy energii, tak mocno nadszarpniętej niedawną wspinaczką.

W tym miejscu warto wspomnieć o kibicach rozlokowanych wzdłuż całej trasy maratonu. Zdecydowanie największe nasilenie dopingu, okrzyków i słów otuchy występuje w okolicach wspomnianych schronisk, płaskowyżu oraz pod samym tronem Zeusa. Na temat kultury kibicowania, pomocy wolontariuszy można by śpiewać pieśni pochwalne. Gdybym potraktował ten bieg bardziej ulgowo albo zrezygnował z dalszego ścigania w którymś z kryzysowych momentów, ich energia i pozytywne nastawienie sprawiłyby, iż usiadłbym z nimi i namówiliby mnie nawet na kieliszek (lub dwa) tsipouro. A potem, z pełnym zaufaniem, dałbym się im znieść ze szczytu.

Olympus Marathon 2017 / fot. materiały organizatora

Olympus Marathon 2017 / fot. materiały organizatora

Jednak w każdym z nas drzemie potrzeba rywalizacji i sprawdzenia własnych możliwości. Biorąc pod uwagę poziom sportowy startujących w tym biegu zawodników,jest to doskonała ku temu okazja. Warto wspomnieć, że aż dziesięciu zawodników legitymowało się wynikami powyżej 800 pkt. ITRA. Porównanie międzyczasów z zawodnikami z Ekstraklasy (Egea, Hernandez, Allen, Debats) może brutalnie sprowadzić na ziemię i zweryfikować umiejętności na tle światowej czołówki. Jednocześnie daje to niezmiernie wiele satysfakcji, pomimo świadomości, że przy nich reprezentuje się poziom okręgówki. Nie jestem w stanie powiedzieć, nie jestem w stanie wyobrazić sobie nawet, w jaki sposób czołówka wyścigu pokonuje trudny jak cholera zbieg z tej piekielnej góry. 2,8 km odcinek spod tronu Zeusa do schroniska Spilios Agapitos jest najbardziej technicznym fragmentem trasy. Duża ekspozycja, 615 m różnicy poziomów, czyli -22% nachylenia, drobne, luźne kamienie pod stopami i pełna zakrętów trasa powodują, że mięśnie czworogłowe palą żywym ogniem. Ponadto, każdy moment utraty koncentracji może się w tym miejscu skończyć bardzo poważnymi konsekwencjami, dlatego też ta część szlaku jest najbardziej wymagająca zarówno dla nóg, jak i głowy. Zwycięzca tegorocznej edycji Aritz Egea pokonał ten odcinek w czasie 14:21, co dało średnią na zbiegu 5:04/km. Nie jest to żadnym wynikiem podczas jazdy w dół, ale na tamtej trasie to wyniki wybitny, co ukazuje skalę jej trudności.

Olympus Marathon 2017 /fot. materiały organizatora

Olympus Marathon 2017 /fot. materiały organizatora

Jest jeszcze jeden ważny czynnik warunkujący uzyskiwane wyniki i poziom trudności tego przedsięwzięcia, o którym należy napisać. Kanion rzeki Enipeas będzie dla mnie już na zawsze synonimem piekła. Jeżeli trafiamy gdzieś po śmierci, by smażyć się w ogniu piekielnym za grzechy popełnione za życia, to będzie właśnie ten wąwóz. Mamieni słowami o prostych leśnych ścieżkach kierujących nas prosto w stronę morza, mety i wiecznego fejmu, będziemy biegać w nieskończoność w koszmarnym upale, bez tlenu, z szumiącym gdzieś nisko odgłosem wody, której brakuje już dawno we flaskach. W dodatku co chwilę wyrasta gdzieś podejście, wynosząc Was kolejny raz 60 metrów wyżej. Powietrze zdaje się być tak gęste, że ktoś mógłby powiesić tam siekierę, z której niechybnie skorzystałbym na 4 km przed metą odcinając sobie łeb. Istny koszmar trwający jakieś 13 kilometrów od parkingu i punktu kontrolnego Prionia. Gdyby nie mijani w trakcie turyści, zawodnicy snujący się gdzieś krzakami jak w transie, wolontariusze robiący wszystko, by ulżyć w cierpieniu i wewnętrzna rywalizacja naszej wesołej ekipy, nie miałbym chyba dość siły, by kontynuować ten bieg i walczyć o założony przed startem wynik. Ten kanion wysysa siły mentalne, fizyczne i wszystkie pozostałe. Ale warto jest się przemęczyć i usłyszeć odgłosy dobiegające z miasteczka. Warto finiszować wąskimi uliczkami Litochoro, otrzymywać zasłużone brawa od odpoczywających w cieniu knajp lokalsów i przekroczyć tę cholernie wyczekiwaną linię mety, ostatnie metry pokonując jak król po czerwonym dywanie. Warto po prostu zasmakować Grecji z nieco innej strony.

relacje z biegów

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *