W dniach 23-25 czerwca 2023 r. odbyła się druga edycja Pelister Unique Trail Marathon, biegu organizowanego w Macedonii na terenie Pelister National Park. Jednym z Polaków biorących udział w imprezie i jednocześnie jedynym finisherem dystansu 54 km / 3400 m + był Sebastian Nicpoń, zawodnik Black Hat Pro.
29.06.2023 r.
Monika Bartnik: Z tegorocznej edycji Pelister Unique Trail Marathon PUTM – biegu na dystansie 54 km / 3400 m+ – w Pelister National Park w Macedonii wracasz jako… jedyny finisher. Brzmi, jak niezła przygoda 🙂 Co się wydarzyło, że jako jedyny zawodnik ukończyłeś bieg? Jak wyglądała rywalizacja na trasie?
Sebastian Nicpoń: Tak, jako jedyny ukończyłem zawody na dystansie 54 km. Dlaczego? Do końca sam w sumie nie wiem. Może zmysł orientacji w terenie? A może przygotowanie fizyczne, albo psychiczne? Do teraz stawiam sobie dużo pytań, jak to się stało i nie wiem, który czynnik był tym decydującym o tym małym sukcesie.
Bieg wystartował w jednym z największych miast Macedonii. Ruszyliśmy na trasę o godzinie 8.00 spod House of the Army, jednego z wielu zabytków Bitoli. Początkowo trasa wiodła przez deptak miasta, prowadziła obok ZOO i wyprowadziła nas na przedmieścia, skąd zaczęliśmy się powoli wspinać. Pierwsze 5,5 km to drogi asfaltowe i lekko żwirowe ścieżki. Na tym odcinku trasa wznosi się o jedyne 300 m, które jest niezbyt wymagające… chyba że dodamy orzeźwiające 33 stopnie Celsjusza bez możliwości schowania się przed słońcem, a to wszystko okrasimy wysoką wilgotnością.
Uwaga żółwie! Na tym odcinku spotkałem żółwia. Mój szok był ogromny, gdyż to zwierzątko kojarzy się nam wszystkim z wodą i plażą.
Wracając do biegu – dobiegamy do wypłaszczenia, które ciągnie się aż do pierwszego punktu odżywczego na 18 km. Odcinek jest płaski, ale przez 15 km nazbierało się blisko 500 m up, są to niewielkie hopki, które spotykamy chociażby na drodze pod reglami w Szklarskiej Porębie.
Na punkcie melduję się jako pierwszy. Narzuciłem swoje tempo, dość spokojne, niemalże treningowe i uzyskałem ok. 4 min przewagi nad drugim zawodnikiem i ok. 12 min. nad trzecim. Bardzo szybko uzupełniam płyny do soft flasków i ruszam dalej. Od teraz trasa wkracza w prawdziwy świat górski. Temperatura rośnie z każdą sekundą, ale jest cień, ponieważ przebiegamy przez las i wielkie trawy. Bardzo mocno skupiam się na tym, gdzie stawiam stopy, ponieważ nie chcę zostać ukąszony przez jakąś żmije, a tych znajdziemy tutaj aż szesnaście gatunków!
Ten etap ma 12 km i 1000 m up. Ścieżki tutaj są biegowe, oczywiście są pojedyncze momenty, gdzie trasa łapie wartości nawet 40%, ale trwają one dosłownie kilkadziesiąt metrów. Staram się maksymalnie dużo podbiegać, ale też bardzo mocno pilnując organizmu, który krzyczy ,,gotuję się`”. Zakosami wspinam się i korzystam z każdej napotkanej rzeczki czy studzienki, których znajdziemy tutaj wiele. Nie polewam się po głowie ani karku – chłodzę tylko nogi i ręce. Kiedy udaje się wbiec na szczyt, daję sobie kilka sekund na oddech i spojrzenie na piękny krajobraz. Zaczyna się zbieg – jest wygodnie, ścieżka jest miękka, czasem pojawiają się kamienie i korzenie. Normalnie rzuciłbym tutaj bardzo wysokie tempo, ale niestety wąskie zakręty w stylu serpentyny nie pozwalają na jakieś wielkie szaleństwo. Docieram do drugiego punktu na 27 km, gdzie ponownie uzupełniam płyny, coś na ząb i ruszam w trasę. W tym miejscu mam przewagę 10 min. nad drugim zawodnikiem i 20 min. nad trzecim – oczywiście tego nie wiem, więc staram się robić swoje.
Zaczyna się kulminacyjny moment biegu czyli podbieg na Pelister (2601 m n.p.m). Ten odcinek mierzy sobie zaledwie 9 km, ale do pokonania jest ok 1150 m up. Myślę, że to właśnie ten odcinek będzie tym decydującym. Pełna ekscytacja, bo wiem, że właśnie zdobywam niesamowicie piękny szczyt, uruchamiam swoje zapasy mocy, które do tej pory były hamowane. Pogoda dopisuje a mi chce się biegać (jeszcze). Bardzo szybko wbiegam do góry, ale ni stąd, ni z zowąd słyszę potężny huk uderzającego pioruna. Wiedziałem, że idzie załamanie pogody i będzie bardzo ciężko, liczyłem się z tym, że bieg może zostać przerwany. Jeszcze chwilę kumuluję ciepło, by kilometr później poczuć potężny grzmot – tym razem uderzyło bardzo blisko. Zaczyna padać, na początku mżawka, po chwili wielka ulewa. W międzyczasie chowam telefon do plecaka, który posiada specjalną wodoszczelną kieszonkę. Zakładam kurtkę przeciwdeszczową i napieram dalej. Powoli zaczynam wychodzić z lasu, deszcz zamienia się w grad wielkości piłek tenisowych, w głowie rodzi się potężny dylemat – co robić? Stać czy biec? Jeśli biec to do góry czy wrócić do poprzedniego punktu? Zatrzymuję się na skraju lasu i potężnej przestrzeni z widokiem na wielki kocioł u podnóża czerwonej ściany (tak nazywa się pasmo Baba, w której szczyt Pelister jest najwyższy). Mimo niesprzyjającej pogody ten widok doprowadza mnie do łez – nie widziałem nigdy czegoś tak pięknego! Po blisko 10 min. zastanawiania się, co robić uznaję, że jak nie ruszę, to zamarznę, więc podbiegam. Ścieżka nie jest już miła i przyjemna, zamieniła się w surową wąską rzekę, na dnie której płyną kamienie, patyki, drzewa i nie wiadomo co jeszcze. Raz po raz odczuwam lekkie uderzenia w łydki. Zaczynam marznąć, wiatr zaczyna potężnie szaleć, co utrudnia łapanie oddechu. Głowa w dół i skupiam się na łapaniu powietrza. Ktoś powie, że jest ciężko? Pewnie, że jest, ale to jeszcze nie wszystko!
Szlak znakowany jest w taki sposób, że na kamieniach malowane są białe okręgi z czerwoną kropką pośrodku – coś jakby tarcza strzelecka. Wydaje się, że łatwo można nawigować z takim oznakowaniem. Nic bardziej mylnego – znaki szlaku są bardzo stare, praktycznie niewidoczne, zwłaszcza przy takiej pogodzie. Na szczęście sprawę troszkę ułatwia organizator, który w Pelister National Park (założony w 1948 r.) rozstawił żółte chorągiewki. Niestety z minusów muszę przyznać, że trasa była znakowana pod prąd biegu, przez co niektóre znaczniki są mało widoczne. Tutaj na ratunek przychodzi track i mapa w zegarku. Gradobicie ustaje ale, żeby nadal było zabawnie i dość ciężko to dla odmiany zaczyna padać śnieg. Tego to już za wiele nawet jak na moją psychikę. Śnieg pod koniec czerwca na Bałkanach! No ale nic. Trzeba przeżyć więc walczę z rumowiskiem skalnym i szczytem Ilinden (2511 m.n.p.m) – jest cholernie ciężko, czuję się jakbym pokonywał Orlą Perć w Tatrach tylko bez zabezpieczeń.
3 km od wejścia w rumowisko do szczytu góry Pelister zajmuje mi blisko godzinę! Takiego armagedonu nie przeżyłem jeszcze nigdy. Po 5h 20 min. jest kolejny punkt odhaczony. W koło szaleje burza, ale bieg trwa. Wiem, że teraz mam tylko zbieg w dość łatwym terenie, skoro nikt nie zatrzymuje mnie, to ewakuuję się z maksymalną prędkością do kolejnego punktu, potrzebuję mocno ruchu, żeby rozgrzać organizm. 8 km, niemalże ciągle w dół, zbiegam. Zaczynam odżywać i znowu czuję się super. Po drodze wpadam jeszcze w niedźwiedzie odchody, więc tętno przyspiesza, a moje nogi osiągają maksymalną prędkość. Dobiegam do ,,Wielkie oko„ – jest to nic innego jak polodowcowe jeziorko, nad którym jest niewielkie schronisko górskie. Coś jak Samotnia w Karkonoszach tylko, że można tam pływać, a w samym schronisku nie ma nic poza kaflowym piecem i schronieniem przed pogodą. Niestety, w schronisku dostaję informację, że muszę tutaj zostać do poprawy pogody. Pytam się, czy bieg został przerwany czy jest tylko zatrzymany i za chwilę ruszymy dalej. Dostaję informacje, że pobiegnę dalej, ale nie wiedzą, kiedy. W schronisku dostaję koc i gorącą herbatę. Zjadam też kilka pomarańczy i rozmawiam z organizatorami oraz opiekunami schroniska – w tym służbami odpowiedzialnymi za ratowanie ludzi w tych górach.
5.59 h – tutaj miała być już meta i wiem, że gdyby pogoda pozwoliła to było to do zrobienia. No ale nic, czekam na decyzję, co dalej. W międzyczasie dostaję informację, że szczycie Pelister nie odbił się jeszcze żaden zawodnik, czyli mam już jakieś 2 godz. przewagi. Po 45 min. siedzenia w schronisku dostaję możliwość dokończenia biegu. Zostało 11 km, które prowadziło tylko w dół. Normalnie bym się ucieszył. Pierwsze cztery, może pięć kilometrów zbiegu jest komfortowe i prowadzi szeroką ścieżką, by nagle się urwać i wpaść w gęsto porośnięte polany, gdzie ścieżka byłaby maksymalnym komfortem.
Przedzieram się przez paprocie, pokrzywy i inne roślinki, które miewają ponad 2 m, ale nie są drzewami. Po szlaku płynie rzeka, znowu niesie drobne kamienie i kulki powstałe w opadzie gradu, znowu wszystko uderza mnie w nogi. W końcu to wszystko się skończy, prawda? Ciągle wypatruję końca tych krzaków, dosłownie błagam o kilka metrów bezpiecznej trasy. Już nie oczekuję nawet ścieżki, niech to będzie chociaż łąka z trawą! Wybiegam! Pełna ulga – zaczyna się lekkie torfowisko – serio?! Ale nic, robię downhill, tworzę przy okazji nowe pozycje jogi tylko, że te powstają w ruchu dzięki poślizgnięciom w terenie. Ostatnie 1.5 km zbiegam drogą asfaltową i 200 m podbiegam do mety. Szczęśliwie uderzam w dzwon przy mecie, meldując zakończenie rywalizacji. Oficjalnie pokonałem trasę w 7 h 44 min. (wg. zegarka 7h 3 min. – organizator nie odliczył jeszcze czasu postoju w schronisku). Jestem szczęśliwy, uroniłem nawet kilka łez szczęścia, gdy dotarło do mnie to, co właśnie zrobiłem.
Jaka jest 54-kilometrowa trasa Pelister Unique Trail Marathon PUTM?
Sebastian Nicpoń: Pelister Ultra Trail jest niesamowicie malowniczą trasą, poprowadzoną przez dzikie góry, które są praktycznie nietknięte przez człowieka. Daje to poczucie niesamowitej jedności z naturą. Mam wrażenie, że czas tutaj płynie dużo wolniej. Na trasie 54 km można doświadczyć wszystkiego – łąki, lasów, surowych kamienistych grzbietów czy jezior. Wszystko współgra z żyjącymi tutaj zwierzętami jak niedźwiedzie, których w parku żyje około trzydziestu. Przy odrobinie szczęścia (i pogody) można spotkać tutaj dzikie konie – tak, widziałem je, co prawda w drodze zjazdowej do miasta, ale jednak.
Kończąc bieg jako jedyny zawodnik wydaje się, że wszystko poszło zgodnie z planem 🙂 Co było jednak dla Ciebie największym wyzwaniem? Czy coś Cię zaskoczyło (oprócz załamania pogody?
Sebastian Nicpoń: Ambicje były na złamanie 5.50 h, czyli poprawienie zeszłorocznego wyniku, mimo że trasa była tym razem dłuższa o 9 km i mimo tego wiem, że fizycznie byłem na to gotowy – natomiast z żywiołami jeszcze nikt nie wygrał. Na pewno jestem szczęśliwy, że w ogóle ukończyłem to wyzwanie.
Największym wyzwaniem była wysokość, bardzo dużo czasu spędziłem na wysokości ponad 2 tys. m n.p.m, a to było dla mnie kompletnie nowe jeśli chodzi o bieganie. Bardzo mocno obawiałem się, że odbierze mi to oddech i nie będę w stanie biegać tak wysoko. Oczywiście drugim czynnikiem jest pogoda, ta zaskoczyła najbardziej, gdyż jadąc na Bałkany zakładałem, że będę smażył się w temperaturze ponad 30 stopni, a nie biegał w deszczu i śniegu.
Czy możesz opowiedzieć naszym czytelnikom coś więcej o samej imprezie? Komu polecasz start?
Sebastian Nicpoń: Pelister Ultra Trail to świeża impreza w biegowym kalendarzu. W tym roku była to dopiero druga edycja. Zawodnicy mogli ścigać się na trzech dystansach – 23/54/115 km . Największą popularnością cieszył się najkrótszy dystans 23 km, gdzie podium obstawili Polacy, zajmując wszystkie trzy pierwsze miejsca. Dodatkowo organizator pamiętał o najmłodszych przedstawicieli trailu, czyli biegi dziecięce.
Jestem przekonany, że bieg będzie się rozkręcał coraz bardziej, zwłaszcza, że impreza jest wpisana do kalendarza ITRA ! Myślę, że jest to impreza dla osób, które lubią ciepło – nie ma co ukrywać, że tegoroczne warunki są po prostu anomalią. Natomiast jeśli kocha się przygodę i jest się miłośnikiem pięknych widoków, to na pewno znajdziemy tutaj coś dla siebie. Serdecznie zachęcam do odwiedzenia Macedonii i wzięcia udziału w imprezie w taki sam sposób jak zrobili to reprezentanci 24 krajów.
Kolejna edycja Pelister Unique Trail Marathon odbędzie się w dniach 22-23 czerwca 2024 r.
Jesteś naszym Czytelnikiem? Dołącz do naszych Patronów i w ramach Patronite.pl wspieraj rozwój portalu ruandtravel.pl.
Naszym Patronom oferujemy m.in. pakiety startowe na biegi, przekazujemy produkty do testów, wysyłamy newsletter…
Kliknij w baner poniżej i poznaj szczegóły