Michał Drozd – finisher, który zajął 9. miejsce tegorocznej edycji 360º The Challenge Gran Canaria – zabiera nas na trasę jednego z najbardziej wymagających biegów ultra w Europie. Opowiada, jak wyglądał ten ekstremalny szlak od środka: z perspektywy zmęczenia, zachwytu, kryzysów i momentów, które zostają w głowie na zawsze.
Czym jest 360º The Challenge Gran Canaria?
360º The Challenge Gran Canaria to ultra wyzwanie odbywające się na Wyspach Kanaryjskich. Kanaryjski challenge wyróżnia się tym, że co roku ma inną trasę, a jej przebieg publikowany jest dopiero kilka dni przed startem. By wystartować w tym biegu trzeba mieć doświadczenie biegowe na dystansach 200-300 km i umiejętności samodzielnej nawigacji w górach.
Podczas tegorocznej edycji trasa miała mieć 265 km długości i ponad 12 600 m+ przewyższenia. Dzień przed startem orgowie poinformowali o skróceniu pierwszej części biegu ze względu na zagrożenie pożarowe – mogliśmy biec od wysokości 400 m w dół. Skorygowałem ramowe plany czasowe, które zrobiłem głównie z myślą o moim supporterze. Na trasie zaplanowano pięć base campów z jedzeniem, napojami, miejscem do odpoczynku i wsparcia z zewnątrz. Na pozostałych odcinkach zawodnicy muszą być samowystarczalni. Tu od razu wyprzedzę fakty i napiszę, że punkty żywieniowe były na mega wypasie – było menu z chyba 10 potrawami, które można sobie było zamówić. W tym specjały lokalnej kuchni! Poza tym oczywiście standardowe bogate wyposażenie w słone, słodkie, warzywa i owoce oraz picie.
Zapraszam więc w biegową podróż po Gran Canarii…
Nie będę opisywał całego biegu, bo mi się zlewa mówiąc szczerze potem wszystko trochę w jedną całość, ale chcę opisać kilka fragmentów, żebyście mogli poczuć klimat tego biegu.
Pierwsze kilometry na podwójnym ręcznym
Jedzenie na cały bieg przygotowane, rozkazy wydane, sprzęt sprawdzony. Ognia! Było gorąco, może nie były to najgorętsze warunki, w jakich biegałem, ale było grubo. Dodatkowo niosłem na sobie lekko licząc 5 kg, co powodowało, że biegłem trochę jak czołg. Taktykę miałem prostą. Zacząć na podwójnym ręcznym i cisnąć na nim dopóki to tempo na ręcznym nie będzie górą komfortu. Okazało się, że naród doświadczony i wszyscy zaczęli naprawdę wolno. Z czasem stawka zaczęła się rozszerzać. Ja zabunkrowałem się za Lucą Papi – wydawało mi się, że biegnie wolno, ale równo cały bieg, a poza tym jest mega doświadczony, więc na pewno wie, co robi😊 W związku z tym tempo było 5:40-6:00. I tak dobiegliśmy sobie jakimiś śmietniskami i zdemolowanymi osiedlami do Las Palmas, gdzie był pierwszy punkt.
Tutaj tylko wymiana flasków i lecimy dalej. Ta pierwsza część była mega asfaltowa, płaska, co chwila musiałem kombinować na światłach i przejściach dla pieszych. Rwane bieganie to było. W końcu opuściliśmy Las Palmas i przedmieścia, zaczęliśmy kluczyć po ciemku po klifach. Tutaj już pokazał się charakter biegu, bo ścieżka czasem była, czasem jej nie było, czasem trzeba było kombinować na skraju klifu itp. Nie ułatwiało to płynnego przemieszczania. Stawka mocno się rozciągnęła i tylko od czasu do czasu mijałem się z innymi. Większość stawki nie mówiła słowa po angielsku, to było słabe, bo nawet nie można było zagadać.
Pierwszy kryzys
Bujaliśmy się głównie po płaskim, ale trudnym technicznie terenie. Było to dla mnie dosyć wymagające. W zestawieniu z bieganiem po górach trasa taka jest bardzo monotonna. I tam dopadł mnie pierwszy i chyba największy kryzys. Tradycyjnie w okolicach 40-50 km. Musiałem zwolnić, chociaż znowu biegliśmy przez jakieś zaśmiecone bieda-miasteczka. Co gorsza, pomimo tego, że biegliśmy już nocą i nad morzem, gdzie mogłem się spodziewać jakiejś bryzy, to był to raczej powiew z piekarnika… Słońce zaszło, ale temperatura w ogóle się nie obniżyła…. Dalej było jakieś 26-28 stopni. Masakra. Na szczęście po kilku kilometrach zaczęło się podejście, więc mogłem dać sobie trochę luzu. Nie było stromo, przeszedłem do marszu, więcej zjadłem. Niestety zaczęło mnie kiwać na boki – zaczynałem być senny, chociaż było jeszcze dosyć wcześnie (23?). Wyszedłem trochę wyżej i był lekki powiew, siadłem na jakiejś barierce, oparłem się o latarnię, zamknąłem oczy. Wziąłem turbo-żel SiSa z kofeiną i po jakichś trzech minutach oddechu powoli ruszyłem dalej. A dalej to już poszło w sumie jak po sznurku, jeśli chodzi o bieganie i wytrzymałość.
Oczywiście nie biegłem jakoś turbo szybko (na płaskim jakieś 6:20-6:30 chyba), ale złapałem idealną stabilność i nie było już żadnych problemów fizycznych przez bardzo długi czas. Patent z alarmem co 15 minut zdał idealnie egzamin. Pomimo wysokiej temperatury do końca się nie odwodniłem i sikałem.
To, co zacząłem sobie za to uzmysławiać to specyficzne sadystyczne poczucie humoru orgów. Dopóki biegliśmy wzdłuż brzegu i przez miasteczka, nie było większych problemów. Co prawda kilka razy pojawiły się drobne zamieszania nawigacyjne, bo ścieżki znikały i trzeba było improwizować, wybierając jakieś dziwne warianty. Ale później sytuacja zaczęła się poprawiać.
Pierwsze poważniejsze potknięcie nawigacyjne zdarzyło się przy zejściu z asfaltu – przegapiliśmy wejście na ścieżkę, która była kompletnie zarośnięta. Tak naprawdę dało się ją dostrzec dopiero wtedy, gdy już się na nią wbiegło. Dalej miało być już tylko lepiej…
Support spisywał się świetnie. Plan był prosty: ponieważ punkty pojawiały się rzadko – co najmniej co 4-5 godzin, a czasem nawet rzadziej – zakładaliśmy, że na każdym z nich zatrzymam się nieco dłużej, około 15-20 minut. Chodziło o to, żeby spokojnie ogarnąć wszystko logistycznie, a ja żebym mógł zjeść, uzupełnić zapasy i złapać chwilę oddechu.
Rosół – rewelacyjnie wszedł. Pomysł do dalszego wykorzystania, jeśli tylko będę miał support. Herbatka, ryż z sosem. Elegancko.
Przedzieram się przez krzaki jak komandos
Wybiegamy asfaltem z miasteczka… easy. Wbiegam zgodnie z trackiem na gruntówkę, ale co to? Track prowadzi na prywatną posesję…? Nie ze mną te numery, bo wcześniej już była taka akcja i trzeba było znaleźć jakąś mikrościeżke dwa metry dalej.
Nie tym razem. Ścieżki nie ma i jedyną opcją wydaje się być wyschnięte koryto rzeczki całe zawalone różnej wielkości głazami i porośnięte krzakami. No nie wierzę, sprawdzam jeszcze raz drogę przez domek, no nie. Sprawdzam za korytem, nic. Kurde musi być jednak rzeczka. Przedzieram się przez krzaki jak komandos, szukam przejścia pomiędzy kamieniami, niektóre są wielkości telewizora, inne pralki, czasami przedzieram się na czworakach cały czas patrząc, że może gdzieś z boku jest jakaś droga, ale nie ma😉 cały czas w głowie pulsuje mi myśl – robię coś nie tak, na pewno inni szli jakoś inaczej, to przecież niemożliwe…
Na końcówce koryta po lewej stronie od niego pojawia się elegancka gruntówka. No tak, załamka, była pewnie kilka metrów dalej cały czas. Zgroza. Ale koniec koryta okazuje się nie być końcem. To był tylko most, a za mostem ewidentnie track znów idzie przez rzeczkę… i tak kolejny kilometr, a myśl, że właśnie mnie kolejni wyprzedzają bokiem nie daje spokoju. Po wyjściu na powierzchnię (jakieś 50 metrów od strumienia, kilkanaście metrów wyżej była cały czas droga asfaltowa) musiałem to jednak sprawdzić… Zalogowałem się do serwisu, gdzie był tracking i ku mojemu zdumieniu okazało się, że trasa prowadzi rzeczką i inni też przez to przebrnęli….
To mi uzmysłowiło, co to za impreza.
Kolejna akcja – zbieg z wielkiej góry. Dużej, stromej, przepaścistej, porośniętej różnego rodzaju kłującym dziadostwem i pełną różnej wielkości kamulców. Masakra sama w sobie. Najgorszy był jednak praktycznie brak ścieżek – track sobie leciał w dół, raz na jakiś czas odbijając losowo, a Ty człowieku kombinuj. Nie byłoby to w sumie trudne, bo i tak już wszyscy byliśmy pokłuci i podrapani, że się tego nie czuło, ale co chwila były urwiska, więc nie można było lecieć na pałę, bo można było zrobić sobie poważne kuku. Dodam, że oczywiście robiliśmy to nocą.
To oczywiście nie koniec. Kolejne grube podejście. Mijam się z gościem, który był chyba 7. W ogóle nie mógł zacząć tego podejścia, bo track prowadził z asfaltu prosto na jakieś gołoborze z kamieniami-telewizorami. Jak go złapałem na tym asfalcie kluczył tam już dłuższy czas i miał obłęd w oczach. Udało mi się odczarować to i podczepił się pode mnie na podejściu. Niestety w jednym momencie stanęliśmy na skraju urwiska. On się tam jakoś spuścił i ominął blokadę, ja stwierdziłem, że to chyba nie tędy, po chwili znalazłem właściwą drogę, ale mi odjechał. A podejście było mega strome i urwiste. Nie do końca wiem, jak ale klucząc przez różne układy-kamieni-wyglądające-jak-ścieżki, przeszedłem pod przewieszeniem na półkę skalną, która prowadziła w dobrą stronę i wyglądała jak ścieżka. No ale zakończyła się ślepą uliczko-skałą. Próbowałem wrócić, ale przez to przewieszenie nie dało rady w drugą stronę. W dół – co najmniej kilkadziesiąt metrów urwiska… Trochę mi to zajęło, ale trochę się wspinając, trochę opuszczają przemieściłem się w bezpieczne miejsce…
Totalny odlot na adrenalinie
To jeszcze o atrakcjach i przebiegu. Gdzieś na 180 km złapałem flow. Po słabszym momencie przed świtem (norma), strzeleniu żela Betafuel i zobaczeniu, na mapie, że trzymam dystans z Luką, poleciałem. Góra, dół, płasko, wszystko szło, nic mnie nie bolało. Totalny odlot na adrenalinie.
Zbiegłem do przedostatniego punktu, załadowałem baterie i poleciałem dalej na ostatnią górę z postanowieniem, że cisnę, żeby co najmniej utrzymać przewagę na podejściu, a potem niech się dzieje wola nieba. Podejście było takie, że dokładnie widziałem całą trasę za sobą i na tym podejściu nie tylko utrzymałem, ale i dobudowałem przewagę (na podejściu😊). Było proste i płaskie, ale z drugiej strony miało 800 m up i było gorąco. Liczyłem tylko na to, że orgowie już wyczerpali limit niespodzianek. Jakżeż się pomyliłem.
Po rurze nad przepaścią
Rura – po pokonaniu pierwszej części podejścia był dłuższy trawers… po rurze nad przepaścią. Ja wiem jak to brzmi, ale to naprawdę była rura o średnicy około 20 cm położona na malutkiej ścieżce trawersującej bardzo strome zbocze. Czasami półka się rozszerzała, ale generalnie tak to wyglądało. Jak zaburzona była moja percepcja świata, skoro się ucieszyłem ją widząc i pomyślałem – ekstra, wiadomo dokąd idzie, nie trzeba szukać ścieżki😉
Dalej było już tylko lepiej. Rura kończyła się ścieżką, która prowadziła na ogromne zawalisko głazów i skał. Niektóre były wielkości przyczepy kempingowej, inne lodówki, były też mniejsze. To wszystko było dokładnie na tracku, który prowadził za nie. Instrukcja od orgów niewiele podpowiadała. Starałem się znaleźć w tej plątaninie jakieś przejście, wspinałem się spuszczałem w dół, kilka razy było naprawdę niebezpiecznie, bo po wspięciu się na kilka kolejnych kamieni całość obiecującej drogi kończyła się 20 metrami w dół. Znalazłem też martwego barana, a raczej skórę i kości. Wesoło. Nie miałem pomysłu, utknąłem. Spędziłem tam ze 30 minut lekko licząc, wchodząc wychodząc itp. W końcu wydało mi się, że coś mam, ale znowu nic. Wyszedłem z trudem z powrotem na początek i zobaczyłem Lukę wysoko na całym tym bałaganem stękającego z wysiłku i wspinającego się na skałę. Od tego momentu było już łatwiej, bo po prostu znalazłem drogę, która tam prowadzi (później okazało się, że był tam na rekonesansie i dwa razy pobłądził i dopiero za trzecim razem znalazł drogę). Straciłem całą przewagę. To mi podcięło skrzydła. Szczególnie, że po wyjściu stamtąd władowałem się w jakąś dolinkę z dżunglą. Track tamtędy prowadził, ale myślę, że akurat tam można było to zrobić lepiej, ja zrobiłem to na pałę i kilka razy utknąłem przedzierając się jak Arnold w Predatorze… Co gorsza wpadłem w prawdziwe rzadkie bagno i gdybym się nie trzymał skały próbują przejść to mogłoby być słabo bo noga w ułamku sekundy zanurzyła się w zielonej mazi do pół łydki, bez żadnego oporu. Poczułem dziwny przenikliwy, taki mroźny ból w stopie (szczególnie małym palcu). Jakoś to rozruszałem, ale straciłem czucie w niej – boleśnie. To znaczy brak czucia powoduje ból.
Anyway, jakoś się wykaraskałem, ale wiadome już było, że z walki o 8 miejsce nici. Byłem przemielony psychicznie tymi dwoma wydarzeniami i stratą miejsca. Dodatkowo dodajmy, że te dwie rzeczy działy się jak miałem w nogach 190-200 km….
Biegłem już tylko głową...
Od tego momentu biegłem już tylko głową. Ból był doskwierający, bo adrenalina puściła. Na punkcie spotkałem Lukę, ale on wychodził, a ja musiałem się jakoś odbudować, zmienić skarpety, zjeść, otrząsnąć. Na punkcie poleciało Yellow Coldplaya, zaśpiewałem sobie i ruszyłem dalej.
Celem było utrzymanie 9. miejsca i walka o czas. To było trudne kilkanaście kilometrów. Upał znowu doskwierał, nogi były już zabite po zbiegach i płaskim. Co ciekawe najlepiej mi szło pod górę, a była duża – druga część tej końcowej. Od pewnego momentu już wiedziałem, że dziesiąty mnie nie dogoni – widziałem przez dłuższy czas podejście, nie było go, a ja całkiem dziarsko podchodziłem. Doszedłem do końca podejścia, ale stamtąd było jeszcze trochę do mety. To były kilometry, gdzie biegłem/szedłem już tylko głową, ostatnie 7 km było najgorsze. Upał, ani z przodu ani z tyłu już nic nie grozi. Do mety dotrę. Ciężko było. A już ostatnie 1,5 km załamka. No bo wiadomo -1,5 km to już pojadę na ekscytacji metą… najpierw 150m na 700 m stromo w dół, w dolinę, potem 210 m na 800 m w górę. No comments. Mój błąd – nie zrobiłem tego, co zawsze robię – sprawdzenia ostatnich kilometrów biegu. Jakbym zrobił to podłamałbym się wcześniej.
W każdym razie na metę dotarłem z fasonem, w humorze. Pogadałem sympatycznie z Lucą, okazało się, że miał mnie na celowniku i gonił świadomie, Nie zauważył w tym labiryncie i później cały czas sprawdzał gdzie jestem zdziwiony. Miłe – w sumie jak równego sobie zawodnika. Próżność połechtana.
Gran Canaria bez koloryzowania
I jeszcze jedna ważna rzecz. Jeśli ktoś szuka przygody, niebanalnej trasy, wyzwania to 360º The Challenge Gran Canaria jest idealnym wyborem. Jeśli jednak ktoś chce się sportowo pościgać, albo pobiegać w komfortowych warunkach, to pewnie nie będzie zbyt zadowolony. Dla mnie ogromną wartością był fakt, że to nie jest bieg, który stara się pokazać tylko piękną stronę Gran Canarii. On pokazuje całość – stąd śmieci, slumsy i biedne obszary. Takie 360 stopnie. Luca Pupi powiedział mi, że w każdym roku tak robią i że taka jest specyfika – bez koloryzowania.

