28 lipca 2018 By GÓRY & ULTRA With 10601 Views

Karolina Mirek i jej hiszpańska Travesera Picos de Europa.

„Nie spodziewałam się tak wielkich ekspozycji i żlebów, którymi się wspinaliśmy i zjeżdżaliśmy na tyłkach. Wiele miejsc pozwalało mi odczuć emocje podobne do biegu Orlą Percią czy wspinem z Tete Rousse w kierunku Blanca. Te miejsca z wielką ekspozycją ubezpieczone poręczówkami stawały się jeszcze bardziej jaskrawe dzięki grupom mega mocnych zawodników, którzy popędzali mnie i starali się wyprzedzić na wyrąbanych rakami schodkach.” Tak o swoim udziale w biegu na dystansie 74 km w ramach Travesera Picos de Europa w północnej Hiszpanii pisze Karolina Mirek. Zapraszamy do przeczytania relacji Karoliny.

Tekst: Karolina Mirek

Po kilku sezonach przebieganych w Polsce, głównie w Beskidach, stwierdziłam, że powinnam spróbować swoich sił na międzynarodowej arenie. Razem z mężem kochamy Hiszpanię, więc zaczęłam właśnie tam szukać jakiegoś biegu ultra. Znalazłam kilka zawodów, ale ostatecznie, ze względu na termin, zdecydowałam się na Traverserę. Północ Hiszpanii, Asturia to niesamowite rejony, które zawsze chciałam zwiedzić. Zaplanowaliśmy dwa i pół tygodnia wakacji, które miały zacząć się moim biegiem. Kupiliśmy bilety do Bilbao i wraz z naszą 9-miesięczną córeczką oraz moją mamą polecieliśmy do deszczowej Hiszpanii. Pogoda była piękna. Bryza z nad oceanu łączyła się z deszczowymi chmurami z nad Picos, więc w naszym apartamencie na wybrzeżu wilgoć czuło się nosem.

Drugiego dnia pobytu, po krótkiej wizycie na plaży, pojechaliśmy do Las Arenas odebrać pakiet. Warto wspomnieć, że do Traversery trzeba mieć parę punktów UTMB lub przesłać wyniki z biegów o określonej długości i przewyższeniach. To nie był problem. Zagadką była licencja biegacza, której nie mam. Obowiązkowa była także wizyta u lekarza sportowego, który (na szczęście po angielsku) poświadczył o moim dobrym zdrowiu. Organizatorzy to super ludzie i bardziej liczył się dla nich fakt, że ktoś leci 2500 km, żeby u nich pobiegać niż brak licencji. Już przed zawodami powiedzieli, że nie muszę jej mieć. Odebraliśmy pakiet, butelkę Sidry i szklankę. Dalej pada. Prognozy mówią o śniegu na górze… Zasady biegu były proste. 74 km, około 13 tys. m przewyższenia (ponad 6 tys. w górę i podobnie w dół), limit 21 h. Już po wyposażeniu obowiązkowym widziałam, że warunki mogą być odmienne od stereotypowych „hiszpańskich”.

Start w Covadonga przy granym na żywo asturyjskim hymnie był niesamowity. Na 450 zawodników, w biegu brało udział 25 kobiet, w tym ja. Wystartowaliśmy o północy. W świetle czołówek zaczęliśmy wspinać się najpierw w głębokim błocie, a później śniegu. Raki były obowiązkowe i przed każdym niebezpiecznym miejscem stał kontroler, który przepuszczał dalej. Nie spodziewałam się tak wielkich ekspozycji i żlebów, którymi się wspinaliśmy i zjeżdżaliśmy na tyłkach. Wiele miejsc pozwalało mi odczuć emocje podobne do biegu Orlą Percią czy wspinem z Tete Rousse w kierunku Blanca. Te miejsca z wielką ekspozycją ubezpieczone poręczówkami stawały się jeszcze bardziej jaskrawe dzięki grupom mega mocnych zawodników, którzy popędzali mnie i starali się wyprzedzić na wyrąbanych rakami schodkach.

Gdzieś w okolicach 60 km, w Sotres, spotkałam się z mężem. Powiedział mi, że jeszcze jeden 2,5 tys. szczyt, zaraz za nim się zobaczymy i za 4/5 h będę na mecie. To był najcięższy szczyt zawodów. Już nigdy mu w nic nie uwierzę hehe. Czekał na mnie 2 km przed kolejnym punktem i razem do niego dobiegliśmy. Do mety miało być już z górki + jeden mniejszy podbieg, który okazał się kiepą jak z Bielska na Szyndzielnię. Dobiegłam w ostatniej minucie limitu czasu mega szczęśliwa, że widzę moja stęsknioną córeczkę, którą karmię piersią i dla której brak mamy przez 21 godzin w tym deszczowym rejonie nie był szczytem marzeń.

To był zdecydowanie najcięższy – pomimo tego, że nie najdłuższy – bieg w moim życiu. 74 km, ponad 13000 m przewyższenia, zmiana warunków z zielonych łąk na śnieg po kolana, skały i przepaście to były ciekawym sprawdzianem moich możliwości. Na pierwszym międzyczasie byłam 9. na drugim już 6., jednak odmrożone nogi spowolniły moje tempo. Ostatecznie zakończyłam na 13. pozycji wśród kobiet i 248 na 450 w generalce. Zawody były super zorganizowane. Punkty żywieniowe były co 10-14 km. Niesamowite widoki i zróżnicowana pogoda. Picos de Europa to piękne miejsce i zdecydowanie polecam połączenie rodzinnych wakacji z udziałem w Traverserze, gdzie można się sprawdzić pod względem psychicznym i fizycznym w warunkach i przewyższeniach, które nie są tak łatwo dostępne w Polsce.

O dziwo nie miałam żadnych oznak tak wyczerpującego biegu. Paznokcie w super stanie, brak zakwasów czy zmęczenia dzień po zawodach. Super stan psychofizyczny uświadomił mnie, że robię to, do czego jestem stworzona. Po biegu odpoczęliśmy jeszcze kilka dni w Ovio. Powspinaliśmy się w Cuevas del Mar i pojechaliśmy dalej do znajomych do Leon. To była niesamowita przygoda. Kolejne przesunięcie moich granic. Dowód, że wczesne macierzyństwo nie musi być wymówką od sięgania po więcej. No to co teraz?

Zdjęcie „otwarciowe”: materiały Travesera Picos de Europa

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *