22 marca 2021 By GÓRY & ULTRA, Slider With 2483 Views

VERY VERY EXTREME…

Dolomiti Extreme Trail. Jeden z najtrudniejszych biegów, w jakich do tej pory startowaliśmy. Jak się tam znaleźliśmy? Przeczytajcie. Wrażeniami z DXT 53K dzielą się Jagoda Wąsowska i Piotr Falkowski, którzy brali udział w imprezie w 2017 roku.

———————————————————————————————————————————————

Jagoda  Wąsowska  i  Piotr  Falkowski

Naszym głównym biegowym celem na 2017 rok było CCC, nasza pierwsza biegowa setka, jeden z biegów kultowego festiwalu Ultra Trail du Mont Blanc w Chamonix. Trenowaliśmy m.in. w słowackich Tatrach Wysokich, żeby nauczyć się biegać na dużych wysokościach. Pomógł też portal runandtravel.pl, od którego dostaliśmy pakiety na Dolomiti Extreme Trail. Bieg, jak sama nazwa  wskazuje, bardzo trudny, ale 53 km robiliśmy już wielokrotnie. Zaplanowaliśmy więc urlop na początek czerwca w Italii. W przecudnych włoskich  Dolomitach byliśmy tydzień przed startem. Dość czasu, by zapoznać się z nowymi dla nas górami i zrobić rekonesans fragmentów trasy.  Wszystko było gotowe na tip-top już kilka dni przed imprezą. W środę odebraliśmy pakiety startowe i przymierzyliśmy buty, które jeden ze sponsorów  DXT, szwedzki Haglöfs, przygotował dla finiszerów.  Żeby otrzymać ten swoisty „medal”, trzeba było osiągnąć przynajmniej 37. kilometr, czyli dotrzeć do punktu kontrolnego na Passo Staulanza.  Naszym celem było jednak oczywiście ukończenie biegu, choć poznany już pierwszego dnia pobytu w barze w Forno di Zoldo komisarz biegu, Raffaello  Mei, określił go krótko: „very, very extreme”.

Wystartowaliśmy o 5:30 z centrum maleńkiego Forno. Od razu w stronę lasu i gór. Trasa przyjemna, ścieżki niezbyt szerokie, usłane kamieniami i  korzeniami, profil wznoszący, ale gdzie to extreme? Pojawiło się po 14 km, po punkcie żywieniowym. Od przełęczy Duran rozpoczęła się mozolna wspinaczka po skałach na Bivacco Grisetti (2050 m n.p.m.). Wejście strome, ścieżka wąska,  coraz większe przewyższenie i żarzące słońce. Wydawało się, że podejście nigdy się nie skończy, ale swoje zrobiły słowackie Tatry. Wielokrotne wędrówki do Chaty Zbójnickiej i Teryho Chaty nauczyły, że prędzej czy później cel zostanie osiągnięty. No i w końcu był! Ale kto pomyślał, że „są podejścia, to będą i zbiegi”, ten grubo się mylił.
Zbiegać się nie dało. W dół było tak stromo i wąsko, że chwilami musieliśmy się asekurować linami. Kolejna przełęcz i kolejny punkt żywieniowy.  4 minuty i już nas tam nie było. Na profilu trasy w głowie rysowało się jeszcze dłuższe, 6-kilometrowe podejście na najwyższy punkt trasy, Busa del Zuiton na 2360 m n.p.m. No i się zaczęło…

Krok po kroku, krok po kroczku… Gdy weszliśmy już na niezłą wysokość, znów pojawiły się poręcze, liny i… śnieg. Fajnie było przebiegać po białym, zmrożonym śniegu, który dawał trochę ochłody (garść włożyliśmy do buffów, przez dłuższy czas kapitalnie chłodził rozgrzane szyje). Trzeba było też bardzo uważać, bo miękki śnieg zapadał się i noga mogła niebezpiecznie ugrzęznąć wśród kamieni. Rafaello nie kłamał.
Trasa była ekstremalna. Byliśmy bardzo blisko słynnej wspinaczkowej Civetty. Najbardziej ekstremalne były jednak widoki! Zapierały dech w piersiach. Biegnąc wielokrotnie myśleliśmy o koledze, który ma potężny lęk wysokości. Janusz by chyba tam oszalał 🙂 Wreszcie szczyt i długi, łagodny zbieg.  Widok schroniska po drugiej stronie przepaści dodawał skrzydeł. Tam wolontariusze przygotowali dla nas picie. Oprócz wody, coli i fanty, podawano także herbatę i kawę. Och, jak wyjątkowo smakowała nam ta kawa! Nieco poniżej schroniska, w Malga Pioda, uzupełniliśmy zapasy jedzenia (orzechy, migdały i wyśmienity ser). Szybko pobiegliśmy dalej, bo przed punktem kontrolnym na przełęczy Staulanza były jeszcze trzy podejścia. Szczególnie okrutne okazało się ostatnie. Idziesz, idziesz, idziesz, widzisz błękitne niebo na horyzoncie, myślisz: „to już szczyt, z niego zbieg i jesteś na miejscu”.


Rzeczywistość jednak jest inna. Idziesz, idziesz, idziesz, na horyzoncie widzisz niebo… i tak kilka razy. Gdy w końcu błękit nieba okazał się szczytem, nogi same pędziły w dół.  Słychać doping i gwar największego punktu żywieniowego, równocześnie miejsca, w którym trzeba było zmieścić się w 9-godzinnym limicie (na profilu trasy na czerwono zaznaczonym jako STOP). Udało się! Czekał na nas Rafaello, który na  przedstartowe obawy Jagódki powiedział: „Będę tam na Was czekał, jak przybiegniesz, krzykniesz „ciao Rafaello!” No to krzyknęła. Ale była radocha! Zjedliśmy rosół z makaronem, wyssaliśmy sok z cytryn i pomarańczy, załadowaliśmy do kieszeni orzechy i… dalej w trasę. Już bez spiny, bo  wiedzieliśmy, że mamy buty :-), a w 13 godzinach spokojnie się zmieścimy. Las, a potem kosówka, doprowadziły nas do ostatniego podejścia.

Piotr teraz kuśtykał, bardziej szedł niż biegł, wreszcie odezwał się, niestety, nawracający od 2-3 tygodni ból stawu biodrowego. Ale ponieważ ten odcinek trasy znaliśmy z przedstartowego rekonesansu, wiedzieliśmy, że warto się wysilić. Ostatnia góra na trasie. Monte Punta to takie dolomickie  tibidabo. To w takim miejscu Szatan musiał kiedyś kusić Chrystusa wszystkimi bogactwami ziemi. Stoisz na szczycie i dookła widzisz góry. Piękne, majestatyczne, dominujące. Widok jest tak obłędny, że nie chce ci się schodzić.
W końcu jednak biegniemy, bo do mety zostało już tylko 6 km w dół, po całkiem miłym leśnym podłożu. Już słyszysz metę, już wbiegasz do miasteczka, wolontariusze wskazują drogę w lewo, dziwisz się trochę, bo gwar i muzyka dobiegają wyraźnie z prawej… Płonna nadzieja, że meta jest tuż, tuż…  Trasa prowadzi jeszcze do jaru, a po kilometrze wyprowadza na drugi koniec miasteczka. No i na koniec coś, czego górski biegacz nienawidzi najbardziej. Asfalt. A dla ułatwienia ostatnie kilkaset metrów pod górę 🙂 Wreszcie jednak meta przy zabytkowym kościółku, a tam wiwatujący kibice, fotoreporterzy, dyrektor biegu, przystojni Włosi, entuzjastyczne Włoszki  i gorące ramiona zaprzyjaźnionej od kilku dni Lili…


Obsługa na mecie znakomita. Zjedliśmy i uzupełniliśmy płyny. Potem prysznic, masaż i powrót do pensjonatu. Ale przygoda z Dolomitami jeszcze się nie skończyła. Na rozruch po starcie Raffaello zaprosił nas na sprzątanie fragmentu trasy dystansu 103 km. Poszliśmy 7 km szlakiem wciąż pod górę na  Monte Rite. Nagroda wspaniała – prócz przepięknych jak zwykle widoków – pyszna kolacja w schronisku prowadzonym przez Christinę i Jana, przyjaciół Raffaella.

Przeczytajcie również tekst Jagody i Piotra na temat rekonesansu trasy

Ból na trasie będzie warty widoków. Jagoda Wąsowska i Piotr Falkowski tuż przed startem w Dolomiti Extreme Trail.

 

———————————————————————————————————————–

Dolomiti Extreme Trail 2021 | Włochy

Dolomiti Extreme Trail - bieg ultra we Włoszech

Dolomiti Extreme Trail / fot. materiały organizatora

„Ekstremalnie trudny i ekstremalnie piękny!”. To najczęstsza opinia polskich biegaczy o Dolomiti Extreme Trail. Jeżeli i wy macie ochotę przekonać się o jego ekstremalności, zapraszamy na kolejną edycję, która odbędzie się w dniach 11-13 czerwca 2021 roku. Zapisy wystartowały 1 marca.

  • Szczegółowe informacje o poszczególnych dystansach znajdziecie >>> TU
  • Wywiad z organizatorami DXT przeczytacie >>>TU
  • Wywiad z Martą Wentą, która zajęła 1. miejsce wśród kobiet na 103 km DXT 2017 r.>>>TU
  • Dolomiti Extreme Trail – jak dojechać na bieg do Forno di Zoldo?>>>TU
  • Wybierasz się na bieg Dolomiti Extreme Trail? Poznaj historię Doliny Val di Zoldo!  >>>TU

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *