(Cezary Doroszuk) Miałem nie biec kolejny raz w Krakowie. Miałem ograniczyć ilość maratonów… Taaaa. Jasne… Skoro jednak udało się wygrać pakiet startowy (czyli cięcie kosztów), nie było wyjścia. Trzeba było wziąć udział. Najtrudniej było pogodzić uprzednie plany prywatne i nową pracę, by znalazło się miejsce na spontaniczny wyjazd do Krakowa. Ale jak to mówią, jak się chce, to się znajdzie sposób.
Tak też nie rezygnowałem z imprezy z piątku na sobotę (skończyła się ok 2 dla mnie, bo rano praca), w sobotę od 9:00-21:00 w pracy (nie pytajcie, czasami trzeba), a o 23:45 wsiadłem w Polskiego Busa i kierunek Kraków. Jak się domyślacie, byłem rześki i wypoczęty, no bo nic tak nie regeneruje jak 4,5 h snu w pozycji siedzącej. Ale nie narzekamy!
Kraków przywitał mnie dość rześką pogodą i wraz ze wschodem słońca ruszyłem w kierunku biura zawodów po pakiet startowy. Po drodze spotkałem jednego z biegaczy, a że biegacze to taka specyficzna grupa społeczna szybko się zgadaliśmy i ruszyliśmy razem do biura, we dwóch zawsze raźniej. Biuro zawodów trochę mnie zaskoczyło. Oczekiwałem pustek i tylko niedobitków odbierających pakiety startowe na ostatnią chwilę, natomiast w środku było sporo osób i ciągle przychodzili nowi. Pakiety szybko i sprawnie odebrane, uśmiechnięci wolontariusze i tylko pakiet jakiś taki ubogi, ale czepiać się bardzo nie będę, bo najważniejsze, czyli numer startowy był! No i koszulka, którą oddam pewnie tacie, bo już w szafce się nie mieszczą. Brakowało mi tylko możliwości zapisania się do akcji wspierającej PKO Bank Polski Biegajmy Razem, no ale trudno.
Pora ruszyć na rynek, czyli miejsce startu. Na miejscu miłe zaskoczenie. Wszystko sprawnie i szybko działa i dodatkowo pierwszy raz widziałem jak panowie funkcjonariusze sprawdzają wszystko z pieskami, łącznie z toaletami. I proszę się nie śmiać, bo to miłe jak widać zaangażowanie innych, którzy chcą zapewnić innym bezpieczeństwo.
Jak to na maratonie przed startem spotkałem wielu znajomych i uśmiechniętych twarzyczek, nawet nie wiecie jak się gęba cieszy, jak spotyka się innych znajomych wariatów w tym samym miejscu. Powoli zbliża się godzina startu. Szybka decyzja. Biegnę na krótko + rękawki i buff na szyi (bo piździ… znaczy się wieje trochę).
Pierwsze kilometry mijają bardzo szybko, wręcz za szybko, ale jakoś tak fajnie się biegnie. Jaki plan na bieg? Brak planu, wystarczy ukończyć i bez spiny. Nawet Garmina włączyłem dopiero na 1km, bo jakoś zapomniałem o tym. Bieg przyjemny, punkty z wodą dość często i sporo kibiców. I pierwszy znajomy punkt z ekipą Krwawe Suty, która zagrzewała do walki i którą serdecznie pozdrawiam!
Na ok. 10 km spotykam znajomego, który biegł w jednym z towarzyszących biegów, ale skoro zobaczył mnie na trasie, to postanowił się dołączyć i przez ok. 2 km mi towarzyszył, więc była chwila by pogadać. Ostatnie słowa zanim pobiegłem dalej sam brzmiały „załatw mi kebaba”. I pobiegłem dalej.
Kolejne km przebiegały spokojnie i czas zlatywał na konwersacji z innym biegaczem, który biegł tym samym tempem. Okazało się, że kolega biegł na ok 3:05:00, czyli ciut szybciej niż bym chciał. To zmusiło mnie, by spojrzeć na zegarek, a ten pokazywał tempo z ostatniego km w okolicach 3:59 (czyli ostro przesadziłem). W głowie pojawiły się myśli, że jeśli nie chcę zrobić sobie krzywdy, to powinienem zwolnić trochę. Tak też zrobiłem i do połówki biegło się całkiem sympatycznie. I nagle zaczęły się problemy żołądkowe.
To nie ściana, ścianę miałem nie raz, to nie zmęczenie nóg, bo chciały biec dalej, to nie głowa, bo nie czułem zmęczenia. Takich skurczy żołądka nie miałem chyba nigdy. To tak jak wypicie szklanki zimnej wody na głodny żołądek, aż skręcało. Dalszy bieg był niemożliwy w tym stanie. Zatrzymuję się, próbuję przeczekać, ale to na nic. Łzy w oczach i myśl, czy nie zejść z trasy. Po co się ośmieszać, przecież miało mi to sprawić frajdę, a nie ból. Zaciskam zęby i próbuję ruszyć do przodu, czuję się jakbym stał w miejscu, wszyscy mnie wyprzedzają. Od czasu do czasu ból staje się lżejszy to przyśpieszam. Nie chcę zejść z trasy, tak łatwo się nie poddam, przecież to tylko 42 km, tylko pieprzone 42km! Biegnę i z każdym km jest coraz gorzej, staram się biec dalej i jakby problemów żołądkowych było mało dochodzą skurcze mięśni. No come on! Tylko tego brakowało, przecież nie miałem skurczy nawet biegnąc 100 km!!!
Kurde tego to się nie spodziewałem, 39 km, a ja stoję i nie mogę się ruszyć. Ba, jest gorzej, nawet nie mogę stać, kładę się na jezdni i próbuję rozluźnić mięsień, ale nawet nie mogę ruszyć palcami stopy. W tym czasie podchodzi osoba zabezpieczająca teren imprezy i chce udzielić mi pomocy. Z uśmiechem odmawiam i mówię, że to tylko skurcz, więc i tak mi nie pomoże. Noga drętwieje cała, i ból jest mało przyjemny, czas leci nieubłaganie, ludzie mnie mijają, a ja leżę na środku drogi. Po 10 minutach Konrad (bo tak ma na imię osoba z obsługi) chce wzywać sanitariuszy. I tu moja głupota bierze znów górę i oczywiście odmawiam z uśmiechem na ustach twierdząc, że jeśli ruszy się ich wzywać to ja zacznę się czołgać do mety, bo to tylko 3 km, a za Chiny Ludowe nie dam się zdjąć z trasy…
Idącego/mijającego mnie biegacza proszę o agrafkę z numeru startowego i dokonuję brutalnej metody rozluźnienia mięśnia. Wbijam agrafkę w mięsień. Boli, ale pomaga na tyle, że mogę się podnieść. Więc zaczynam najdłuższe 3 km w historii. Idę, człapię, podbiegam delikatnie i znów skurcze. Fuck !!! Więc ponawiamy zabieg, wyciągam agrafkę i wbijam w mięsień, widząca to osoba z kibiców pyta, co robię? Więc informuję, że wbijam igłę w mięsień, by go rozluźnić. Na pytanie, czy to nie boli, odpowiadam uczciwie, że boli, ale mniej niż skurcz. Zostaje ostatni km, już widać rynek, masa kibiców, więc uśmiech pomimo bólu gości na mej twarzy. I nagle słyszę głos „Cezary” obracam się i widzę Łukasza Sagana, który w ręku trzyma kebaba i przez barierki wyciąga go w moją stronę. Nic lepszego nie mogło mnie na tym biegu spotkać, podbiegam do barierek biorę kebaba i teraz jest już mi wszystko jedno. Biegnę do mety niesiony kibicowaniem i uśmiechami wszystkich tych, którzy widzą jak maratończyk zajada się kebabem przed metą biegu. Przed samą metą zatrzymuję się, by w spokoju zjeść jeszcze jeden kawałek kebaba i pozdrawiam publikę. Czas leci, ale to nieważne, ja swój cel osiągnąłem. Później medal na szyję, koc termiczny na plecy i pakiet regeneracyjny w dłoń, choć jak to stwierdziły osoby wydające „ja już swój pakiet regeneracyjny zacząłem spożywać przed metą”.
Szybko się przebieram i kierunek bus. O 14 jestem już w busie w stronę Warszawy.
Czy było warto tak cierpieć? Tak! dla możliwości wbiegnięcia na metę z kebabem w dłoni TAK!
Ale dostałem nauczkę, że jednak nie jestem niezniszczalny i odpoczynek, przed takim startem się należy, i jakiś trening też 🙂
Ps. Bieg ukończyłem z czasem 03:54:48 (na połówce zameldowałem się z czasem 01:32:30).
Zapraszamy na fan page Cezarego – Napędzany Kebabem – Cezary biega, pisze, je.